Dębski Eugeniusz - Yeates 02 -.txt

(447 KB) Pobierz
Eugeniusz Dębski 
Ludzie z tamtej 
strony czasu 




1986 



Automatyczny dezynfektor przemierzał korytarz oddziału reanimacji cztery razy 
na dobę. Wyglšdał jak duSy tłok bez dna. Bezsensownie i uparcie usiłował spręSyć 
powietrze w czworokštnym cylindrze pomieszczenia. NajeSdSał na mnie juS 
dziewięć 
razy. Teraz przystanšł, cierpliwie czekajšcaS 
przejdę 
przezeń 
jak tresowany tygrys 
przez płonšcš 
obręcz. Skierował się 
na koniec korytarza, pod okno, gdzie szczególnie 
starannie oczyszczał ciany i podłogę 
z naniesionych przeze mnie bakterii. Za kaSdym 
razem, gdy przygotowywałem się 
do skoku przez obręcz, tryskał mgłš 
jakiego 
preparatu, dzięki czemu chyba juS 
po drugim razie cały tchnšłem specyficznym 
szpitalnym zapachem czystoci, wieSoci i choroby. Po kaSdej dezynfekcji szedłem 
do łazienki, by przynajmniej z twarzy i dłoni zmyć 
osad dezopary. Gdy dziewišty raz 
wróciłem z sanitariatu i oparłem się 
o cianę 
przy oknie, dobiegł mnie szept: 

-Pst! Proszę 
pana! 

Pielęgniarka stała w głębi korytarza, trzymajšc dłoń 
na klamce, drugš 
rękš 
przywoływała mnie, jakby sam szept nie wystarczał. Szybko przemierzyłem dzielšcy 
mnie od niej odcinek. Zasłoniła piersiš 
drzwi i zatrzymała mnie gestem otwartej 
dłoni. 

-Odzyskał przytomnoć 
-powiedziała wolno i wyranie jakby w obawie, Se słabo 
znam amerykański i mogę 
jš 
opacznie zrozumieć.-adnych rozmów! MoSe go zabić 
głoniejszy dwięk. Tylko dlatego pana wpuszczamy, Se on cišgle pana wzywa i 
denerwuje się. Proszę 
go uspokoić 
i zaraz wyjć. 

-Dobrze, siostro. Przyrzekam. 

Wpatrywała się 
we mnie kilkanacie sekund, szukajšc w moim spojrzeniu 
pretekstu, który pozwoliłby jej wycofać 
się 
z zezwolenia. Bardzo, najbardziej w 
wiecie pragnęła nie wpucić 
mnie do Yayo, ale nie miała szczęcia. Odsunęła się, 
okraszajšc ten ruch zgrzytem zaciskanych zębów. 

Tršciłem końcami palców klamkę 
i gdy drzwi wsunęły się 
w cianę, wszedłem do 
pokoju. Trzy długie, ciche kroki przeniosły mnie do łóSka, na którym w plštaninie 
róSnej gruboci przewodów i rurek leSał Yayo. Oplatało go to wszystko szczelnie 
niczym kilka warstw sieci narzuconej na ciało. Widoczne było tylko jedno oko, 
prawe. Po chwili, gdy zaczšł mówić, odsłoniła się 
mała szczelinka w miejscu ust. 
Powieka na krótko odsłoniła gałkę 
ocznš,mętnš 
i z krwawymi zaciekami. Szept był 
niesłyszalny. Pochyliłem się 
nad nim. Chciał co 
powiedzieć. Gdy tę 
samš 
sekwencję 
dwięków usłyszałem chyba pišty raz, dopiero zrozumiałem. Spróbowałem nadać 



swej twarzy dziarski wyraz i wyprostowałem się.Umiech kosztował mnie tyle 
energii co wypchnięcie cięSarówki z błotnistego dołu, ale udało mi się 
na krótko 
przykleić 
go do twarzy. 

-Dobrze, Yayo. Będę 
uwaSał, na pewno. Nie przejmuj się 
mnš 
i szybko wracaj 
do roboty, nie stać 
mnie na fundowanie ci wylegiwania się 
tutaj. Skracaj pobyt do 
minimum. No! -Kiwnšłem energicznie głowš 
i poszerzyłem umiech. -Na razie! 

Starałem się 
nie pieszyć, specjalnie zrobiłem aS 
cztery wolne kroki i jeszcze od 
drzwi pomachałem dłoniš. Dopiero gdy drzwi zamknęły się, biegiem ruszyłem do 
najbliSszej toalety. 

Woda była za ciepła, choć 
spłynęło jej kilkadziesišt litrów na mojš 
twarz i głowę; 
lustro, pozornie gładkie i czyste, wcišS 
odbijało obcš, rozfalowanš 
twarz, a 
przynajmniej twarz, jakiej nie chciałbym nosić 
-szarš, ozdobionš 
jak tani tort dwoma 
rodzynkami rozbieganych, wytrzeszczonych oczu. W stulonych dłoniach nie udało się 
utrzymać 
więcej niS 
kilkadziesišt kropli wody. Długo piłem. ZuSyłem pół rolki 
ręcznika. Skutek był taki, jakiego oczekiwałem, czyli Saden. 

Na końcu korytarza znalazłem drzwi z napisem: Walter C. Olheiser. Dotknšłem 
klamki. Wstał na mój widok, gestem wskazał fotel. Sam, po chwili wahania, podszedł 
do szeregu kaset tworzšcych jednš 
ze cian pokoju i z jednej wyjšł butelkę 
bourbona. 
Bez zbędnych pytań 
nalał mi pół szklanki i charknšł sobie. W jego porcji nie 
utopiłaby się 
nawet sparaliSowana mucha. Podał mi szklankę 
i usiadł w drugim fotelu. 
Przytrzymałem pierwszy łyk na języku, aS 
poczułem smak alkoholu. Trwało to długo, 
ale następne łyki były juS 
szybsze. 

-Posłucha pan pana Radera? -zapytał. 

-Co? 

-Mamy, oczywicie, podglšd do separatki. Zrozumiałem, Se prosił, aby pan 
wycofał się 
z tej sprawy. 

-Jest pan pewien? -zabełtałem whisky. 

-Jestem. Zresztš 
jego stan jednoznacznie wskazuje, Se macie do czynienia ze 
zwierzętami, bestiami. Nawet zwykły oglšdacz kryminałów zrozumie, Se 
nadepnęlicie komu 
na odcisk. -Wychylił się 
w mojš 
stronę 
i starał się 
mówić 
bardzo przekonujšco. 

-Rzadko oglšdam kryminały -zapaliłem papierosa i zacišgnšłem się 
ostroSnie. 

Doktor Walter C. Ołheiser nie zrozumiał mnie albo udał, Se nie zrozumiał, wstał 
po jakš 
tekturkę. Usiadł ponownie i połoSył kartonik na stoliku. Patrzyłem w cianę. 

-Panie Yeates -nie ustawał -Rader ma oderwane prawe ucho, wybite lewe oko, 
złamanš 
prawš 
stronęSuchwy, złamane lewe ramię, prawe przedramię, wyłamane 
palce lewej dłoni. Dalej... -nabrał powietrza do płuc -...odbitš 
prawš 
nerkę, 
zmiaSdSone lewe jšdro i prawe kolano, złamanš 
lewš 
goleń 
i pogruchotane prawe 


ródstopie. Niech pan popatrzy -podsunšł mi kartonik. 

Oderwałem wzrok od ciany. Sylwetka męSczyzny narysowana czarnš 
kreskš 
na 
białym papierze była upstrzona czerwonymi znaczkami. Gdyby poprowadzić 
od góry 
ku dołowi kreskę 
łšczšcš 
te znaczki, utworzyłaby nieregularnš 
spiralę.MęSczyna na 
kartoniku nie miał rysów twarzy Yayo, ale to był on. Zatrzęsła mi się 
głowa, jakby 
puciły jakie 
przeguby albo kręgi szyjne nabrały nagle luzów. 

-Zaserwowali Raderowi gigantycznš 
porcjęrodków znieczulajšcych powiedział. 


Pomylałem, Se częć 
tej porcji przydałaby się 
teraz i mnie. Walter C. Olheiser 
musiał być 
kiepskim lekarzem, skoro tego nie zauwaSył. Musiałem postukać 
palcem 
w szklankę, by zrozumiał czego mi trzeba. Westchnšł i przyniósł butelkę. 
Zaoszczędził trochę, pomijajšc siebie, ale do mojej nalał szczodrze. 

-Tylko dlatego jeszcze Syje -podsumował i zawiesił głos. 

Wlałem do ust połowę 
porcji. 

-Będzie Sył? -zapytałem, patrzšc przed siebie. 

-Być 
moSe. Jeli przetrzyma te dawki leków, osłabienie spowodowane upływem 
krwi i parę 
jeszcze rzeczy. Wie pan, mam juS 
długš 
praktykę, rzadko angaSuję 
się 
uczuciowo w leczenie jakiego 
pacjenta, muszę 
mieć 
dystans, ale tak jak współczuję 
Raderowi... -sięgnšł bez pytania do mojej paczki i zapalił równieS. Przez chwilę 
szamotał się 
wewnętrznie, ale w końcu nie nalał sobie juS 
ani kropli. -Obiecuję, Se 
zrobię 
wszystko co moSliwe... -zakończył zdanie wzruszeniem ramion. 

Złamałem papierosa w popielniczce i starannie go zgasiłem. Ucisnęlimy sobie 
dłonie bez słowa. Dopiero pod drzwiami przypomniałem sobie co, o co chciałem 
zapytać. W tej samej chwili Olheiser zawołał: 

-Panie Yeates! MoSe przyda się 
panu na co 
ta karteczka, która... -odchrzšknšł...
była przypięta do penisa Radera. 

Sięgnšł do stosu papierów na biurku i zrobił dwa kroki z wycišgniętš 
dłoniš. 
Mały karteluszek był poplamiony krwiš. Wzišłem wistek do ręki i przeleciałem 
wzrokiem kilka wierszy, kombinację 
łacińskich nazw, skrótów i ekierek. Zwykła 
czcionka z małej, kieszonkowej drukareczki, jakich miliony noszš 
w kieszeniach 
rodacy. Olheiser zakręcił palcem w powietrzu, odwróciłem kartonik. Tu tekst był 
bardziej dla mnie zrozumiały: Mamy całe wagony takich specyfików. Ale zawsze 
moSe zabraknšć. Trzymajšc kartonik za roSek, na którym nie było krwi, wsunšłem 
do kieszeni i skinieniem podziękowałem lekarzowi. 

-To sš 
te dawki, które w niego wpompowali -powiedział jeszcze. -Proszę 
dzwonić. 

Kiwnšłem głowš 
i wyszedłem. W recepcji na dole opłaciłem podłšczenie mojego 
komputera do sieci szpitalnej i otworzyłem rachunek za leczenie Yayo. Na ulicy długo 


przypominałem sobie, gdzie zostawiłem samochód. Na szczęcie był blisko. Silnik 
posłusznie zaskoczył, gdy tylko wsunšłem klucz do zamka drzwi, włšczyłem się 
do 
ruchu i bez popiechu pojechałem do domu. Zostawiłem wóz przed garaSem i 
zabierajšc po drodze z kasety towarowej zakupy sprzed trzech dni, wylšdowałem w 
mieszkaniu. Wstawiłem torby do kuchni i nie rozbierajšc się, podłšczyłem komputer 
do szpitala. Od tej chwili kaSda zmiana stanu Yayo znajdzie odbicie w sygnale 
mojego minikompa. Upakowałem zakupy w lodówce, zaparzyłem pół wiadra kawy i 
połknšłem podwójny zestaw neuroplegów. ZdšSyłem wypiććwierć 
butelki 
kukurydzianki i rozegrać 
z kompem jednš 
całš 
i prawie połowę 
drugiej partii yao-in, 
kiedy komp przerwał grę 
i przekazał sygnał ze szpitala. Nie ruszyłem się 
z miejsca i 
nie poznałem szczegółów walki o Sycie Yayo Radera. Dowiedziałem się 
tylko, Se 
dwadziecia szeć 
minut trwała akcja reanimacyjna, Se doktor Walter C. Olheiser 
dotrzymuje słowa. Potem komputer szpitalny przekazał standardowy komunikat 
zredagowany w oszczędnym, ale nie suchym tonie. A jeszcze potem mój minikomp 
drobniutkimi literkami poinformował mnie, Se dokonał przelewu na konto szpitala. 
Doktor Olheiser nie odezwał się. Tak więc przejcie Yayo na tamten wiat załatwiły jakby 
między sobš 
-dwa komputery. 

Sprawdziłem stan swojego konta i nakupiłem za dwie trzecie sumy sprzętu, który 
miał mi pomóc pomcićmierć 
Yayo Radera i wczeniejszš 
Claudea Scarrowa. I 
innych, których nazwisk i imion wtedy jeszcze nie znałem. 


1 


Poklepałem się 
po lewej piersi, po kieszeni, gdzie spoczywał archaiczny zasilacz 
aparatu słuchowego wmontowanego w okulary. Tak to wyglšdało, a w rzeczywistoci ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin