MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF Car ne vale - Aglie, Aglie. Wo�anie odbija�o si� od przegni�ych �cian i czarnego lustra wody, przenika�o sine, gru�licze opary unosz�ce si� znad kana��w. Echo przebiega�o pod mostami i wydostawa�o na lagun�. - Aglie, Aglie. G�os by� monotonny, �piewny i bolesny. Nie dotyka� nikogo z przechodni�w, op�ywa� sparszywia�ego kundla cierpliwie grzebi�cego w wilgotnych �mieciach. Nie s�yszeli go sprzedawcy ryb, w �wietle kagank�w pakuj�cy na �odzie resztki towaru. Uderza� we mnie. W czubku mojej czaszki tkwi� wkr�cony od �rodka stalowy haczyk. Drugi - taki sam - tkwi� w ko�ci ogonowej. Pomi�dzy nimi naci�gni�ta by�a miedziana struna i to ona dr�a�a, za ka�dym razem rani�c wszystkie organy. - Aglie, Aglie. G�os mojej matki. Bulwarem przebieg�a grupa ludzi w bia�ych, batystowych maskach i czarnych kapeluszach. Pod r�wnie czarnymi p�aszczami pobrz�kiwa�y sztylety. Niekt�rzy nie�li pochodnie. Znikn�li w zau�ku i wtedy dopiero podnios�em si� z ziemi. Sprzedawca ostryg rzuci� mi ciekawe spojrzenie. - Nie widzia�em, kto ci to zrobi�. Nie b�d� �wiadkiem. Dotkn��em skroni. - Masz, przemyj ran�. Poda� mi butelk� samogonu, kt�ry wszyscy handlarze rybami p�dz� nie wiadomo z czego i pij� niczym grapp�. Zrobi�em, jak m�wi�. - Za miesi�c nie b�dziesz pami�ta�. Id� do domu. Nie b�d� �wiadkiem. �mia� si�. Dzwon na Campanili wybi� do�y kolejn� godzin�. - Dlaczego mnie wo�a�a�? Le�a�em w �wie�ej po�cieli, umyty i opatrzony. Matka w kuchni przygotowywa�a ros� z m�odej, zdrowej kury. �wiat�o znad sto�u wpe�ga�o na moje nogi przez zas�on� z pask�w aksamitu. - Matko? - Nie wo�a�am. To musia�a by� inna matka innego Aglie. Odwr�ci�em g�ow� w stron� okna, ale okiennice by�y zamkni�te. Zamkn��em oczy, ws�uchuj�c si� w g�osy na podw�rku i postukiwanie naczy�. By�o tak dobrze. Drzwi sklepu sukienniczego pana Pigafetty przy Ruga di Speciali by�y ju� otwarte. Pod�oga wewn�trz zamieciona, bele pouk�adane na ladzie w zwyczajnym porz�dku. Pan Pigafetta zasapany przysiad� na krze�le w oczekiwaniu pierwszego klienta. - Jak si� masz, Aglie, drogi ch�opcze. Napijesz si� kawy? Mo�e bia�� bu�eczk� z mozarell�? - szydzi�, a jego twarz by�a czerwona. - Wiesz, kt�ra godzina? Sam musia�em nosi� te bele! Nie my�la�e�, �e to mnie zabija? - Chcia�em prosi� pana o wolne dni. Pryncypa� a� sapn��. - Wykluczone! - B�d� pracowa� jeszcze tylko dzisiaj. - �askawco! - Wr�c� do pracy, kiedy sytuacja si� wyklaruje. Pan Pigafetta bez s�owa wyszed� na zaplecze. Dzwon przebrzmia� wyznaczaj�c jedenast�, kiedy wszed� p�atnerz Vasaletti, rysuj�c pod�og� podkutymi butami. - Kupi�em u was cztery metry b��kitnego jedwabiu. - Tak, czy�by nie by� pan zadowolony? Spojrza� na mnie badawczo i mi�nie na karku napi�y mu si�, prawie rozrywaj�c ciasno zapi�ty ko�nierzyk. - Zadowolony... he, he - pogrozi� upier�cienionym palcem. - Chytrusek z ciebie. Wiem, co masz na my�li. Chc� jeszcze sze�� metr�w. - Co� jeszcze? Nie odpowiedzia�. Wychodz�c z paczk� odwr�ci� si� w drzwiach. - Nie interesuj si� - powiedzia�. - Chcia�am kupi� materia� na sukni�. Czerwon�. B�yszcz�c�. Tak�, jak ma kelnerka w Al Pescatore. Ile to b�dzie? - Jeste� praczk�? Schowa�a r�ce za siebie, ale za p�no. - I co z tego. - Nic. To jest materia�, z jakiego Adela z La Pescatore uszy�a sobie sukni�. At�as o bardzo niezwyk�ym splocie w�tkowym pi�cionitkowym. Masz w�skie biodra, wi�c wystarczy dwa i p� �okcia po czterdzie�ci siedem, czyli... - Sto siedemna�cie i p� - powiedzia�a. Spojrza�em na ni� inaczej. By�a drobna, ale wystarczaj�co silna, r�ce szybko si� zagoj� i prawie nie b�dzie zna�. - Od jutra b�dziesz pracowa� tutaj. Za mnie. - Co? - cofn�a si� o krok, gotowa do ucieczki. - B�dziesz sprzedawa� materia�y bogatym damom i politykom. Pan Pigafetta nie bije, a w niedziele b�dziesz je�� kr�lika u niego w domu. Rozp�aka�a si�. - Sp�jrz na moje r�ce. - Zap�ac� doktorowi Paolo. Zna si� na chorej sk�rze. Potrafi te� zrobi� ze srebra sztuczne paznokcie, dop�ki nie wyrosn� ci w�asne. - Uwa�aj na siebie - powiedzia� pan Pigafetta wieczorem. - Kontaktowa�em si� z innymi kupcami. Wiele os�b kupuje czerwony, zielony, czarny i b��kitny jedwab. P�atnerz Vasaletti nie tylko b��kitny, a inni wi�cej ni� p�atnerz. Rozumiesz? Skin��em g�ow�. Dzwon na Campanili bije dla do�y co godzin�. Jeden z miejscowych poet�w nazwa� to "Wielkim Odliczaniem". - Sp�jrz - powiedzia�a matka - pewien cz�owiek zapisa� to dla mnie. Siedzia�a przy piecu, wrzucaj�c w ogie� stare papiery. Wzi��em ��t� kartk�. - To fragment komiksu. Topornik o nagim torsie, w he�mie z rogami, stoj�cy na szczycie g�ry. Nie znam. Niecierpliwie przekr�ci�a stronic�. - Z drugiej strony! - To po niemiecku. - Oczywi�cie - wzruszy�a ramionami. - Przet�umacz� ci. Kiedy si� zakochasz Nie b�dziesz m�g� pi� ani je��. Twoje oczy b�d� �wieci� w ciemno�ci Zwabia� nocne owady. W �o��dku zamieszka g�odny szczur. W�osy zaczn� strzela� iskrami Przyci�ga� kurz jak bursztyn. Wi�c si� zakochaj, hej! - Co to jest "bursztyn"? - Nie wiem. To piosenka rybak�w z P�nocy. A ten m�czyzna wyni�s� si�, zanim zd��y�am zapyta�. Wieczorem przyszed� pos�aniec i przypomnia� mi s�owa zobowi�zania. Zabra�em m�j sztylet i poszed�em za nim. Po drodze dosta�em fioletowy we�niany p�aszcz z kapturem, lakierowan� papierow� mask� tego samego koloru, a tak�e rapier, kt�ry okaza� si� t�py i zardzewia�y. W tajnej sali gildii kupc�w b�awatnych do��czy�em do reszty identycznie ubranych postaci. By�o nas trzydziestu sze�ciu. Cho� niew�tpliwie by� to przypadek, wielu �artowa�o sobie z tej liczby. Poszli�my za dow�dc� - kupcem Lungo z Calle del Lion. Wsiedli�my do czterech �odzi i u�o�yli�my si� na dnie, a potem przysypano nas sianem. P�yn�li�my w ciszy i ciemno�ciach. Wio�larze dla niepoznaki �miali si� i �piewali wulgarne kuplety o pewnej kobiecie z Werony. W ko�cu dano nam znak i mogli�my si� podnie��. By� to w�ziutki kanalik i nie mog�em rozpozna� miejsca, nie by�o bowiem wida� wie� ani most�w. Wychodzili�my w�r�d szeptanych przekle�stw i cichych potkni�� wprost do bramy z bia�ego marmuru. W sieni dow�dca wydawa� rozkazy. Przez bram� wychodzi�o si� na uliczk�, przy kt�rej sta�a ta kamienica z jasnego kamienia. Dwaj kusznicy wyle�li na dach naprzeciwko, dziesi�ciu posz�o do tylnego wyj�cia, dziesi�ciu na dach, a reszta - w tym i ja - czai�a si� w bramie. Ju� wcze�niej przywieziono tam osiemnasto�okciowy stempel, kt�ry mia� s�u�y� jako taran. Stali�my po obu jego stronach przygi�ci, z ko�cami liny ciasno owini�tymi na spoconych d�oniach. - I ju� - powiedzia� Lungo, kiedy doszed� nas d�wi�k dzwonu. Poderwali�my stempel i ruszyli�my biegiem przez ulic�. Pot�ny huk musia� poderwa� do lotu wszystkie go��bie w dzielnicy. Drzwi wpad�y do �rodka, a my za nimi, puszczaj�c liny i dobywaj�c broni. Dwaj stra�nicy, kt�rzy przysn�li zaraz za drzwiami na taboretach zostali przywaleni i stratowani. Bieg�em jako trzeci za dow�dc� i jeszcze jednym zakapturzonym. Za nami dysz�c t�oczyli si� nast�pni. Dow�dca zna� drog� i p�dzili�my najpierw korytarzem, potem po schodach na g�r�, nie napotykaj�c oporu. Zauwa�y�em tylko jedn� posta� w bieli�nie i �ci��em jej g�ow�, nawet nie zwalniaj�c. Jasny ksi�yc by� naszym sprzymierze�cem. Na pi�trze dow�dca pobieg� w kierunku drzwi, wkopa� je do wewn�trz i pad� trzymaj�c si� za szyj�. Krew pulsuj�cym strumieniem sika�a na jego p�aszcz. Ze �rodka z krzykiem wysypa�a si� gromada m�czyzn w szlafmycach i z broni�. Na szcz�cie, wi�kszo�� z nich mia�a pa�ki, a tylko nieliczni no�e i rapiery. Zgin�li wszyscy. Dw�ch naszych pad�o od no�y, jeden od ciosu pa�k� w nos. Na dole by�a drukarnia. Przy prasie le�a�a pryzma r�wno przyci�tych, �wie�o zadrukowanych stronic. Si�gn��em po jedn� z nich. M�czyzna jad�cy na o�le, witany przez t�um rzucaj�cy na drog� p�aszcze i �wie�e ga��zki. Zgin�li przez ten komiks. Wszed� cz�owiek przepasany zakrwawion� szarf� dow�dcy, odebra� mi pochodni� i mocno popchn�� do wyj�cia. Widzia�em, jak oblewa papier oliw� i rzuca pochodni� na stos. Nast�pny dzie� sp�dzi�em bezczynnie, le��c w zaciemnionym pokoju z mokr� tkanin� na twarzy. Nas�uchiwa�em odg�os�w na zewn�trz, got�w do natychmiastowej ucieczki, gdyby przyszli po mnie towarzysze zabitych. Nic takiego jednak nie nast�pi�o. Matka przynios�a wie�ci z targu. Sp�on�� dom drukarza Ruffio, ale ludzie przyj�li to oboj�tnie. Wypytywa�em j� o nastroje, ale nie potrafi�a odpowiedzie�. - Targ to targ - powiedzia�a. Wieczorem spotka�em si� w tawernie z kilkoma przyjaci�mi. Byli w�r�d nich ludzie mojego zawodu, ale nie zdradzili si� s�owem, czy tak�e brali udzia� w nocnej rzezi. Pili�my zesz�oroczne prosecco. Szynkarz z jakiego� powodu bardzo zadowolony obni�y� cen� - nie dowiedzieli�my si� dlaczego. By�o jeszcze przed p�noc�, kiedy do naszego sto�u podszed� bladolicy ch�opiec - ucze� rze�nicki i po�o�y� przed Aleksandrem Perrugio po�ow� salami a� zielonego od zi�, po czym wyszed�. Aleksander zesztywnia�, chocia� pr�bowa� zachowa� pozory dobrego humoru. Przesta� jednak pi� i siedzia� milcz�cy. W ko�cu po�egna� si� zdawkowo. Zrozumia�em, jak wszyscy przy stole, �e i od niego kto� wymaga wype�niania przyrzecze�. Niekt�rzy z nas poczuli si� nieswojo. Godzin� - mo�e dwie - p�niej zostali�my tylko w czw�rk�. Wtedy przysiad� si� oczyszczacz kana��w imieniem Pellagio, z kt�rym przyja�nili�my si� dla jego niezwyk�ych opowie�ci (typowych dla ludzi, kt�rzy widz� wszystko od do�u), ale kt�rego wszyscy starali�my si� mie� od zawietrznej. Po chwili oboj�tnej zdawa�oby si� rozmowy, wr�czy� mi rulon tak, �eby inni tego nie widzieli. Chcia�em zapyta�, dlaczego post�puje tak dziwacznie, ale spojrzeniem nakaza� mi milczenie. By g...
Poszukiwany