Nowakowski Gdzie jest Droga.txt

(276 KB) Pobierz
Marek Nowakowski

gdzie jest droga

na Walne?
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000
Kiedy ranne
wstaj� zorze...
Autokar koleba� si� po wybojach. By� to najgorszy odcinek g��wnej arterii 
miasta. Nawierzchni�
zmieniono tutaj i tylko w�ska cz�� drogi, pe�na dziur i ka�u�, pozosta�a dla 
przejazdu.
Mijali stacj� benzynow�. Z ty�u budyneczku placyk z jaskrawym szyldem: 
"Samoobs�ugowy
k�cik napraw."
Popatrzy� z szoferki kierowca, pan W�adziu, i powiedzia� wrogo:
- K�cik samoobs�ugowy! Co to nie wymy�l�... A spr�buj co� naprawi�! - Chyba 
skacowany
po sobocie, oczy mia� przekrwione i nieogolon� szcze� na brodzie.
Nast�pnie na widok wielkiego napisu, kt�ry ni st�d, ni zow�d zdobi� mur 
nieczynnej cegielni:
"Kultura i estetyka miejsca pracy nasz� spraw� nadrz�dn�" - tylko ju� splun��.
- Tak... - przyzna� in�ynier Jundzi��, kt�ry siedzia� najbli�ej kierowcy - za 
du�o wsz�dzie
tej literatury. Za du�o. Niby prawid�owo, a co� nie tak. Ja - przypomina� sobie 
- jecha�em
tak� taks�wk�, gdzie z osiem napis�w: "Nie plu�", "Nie pali�", "Nie trzaska� 
drzwiami",
"Nie zanieczyszcza� siedzenia", "Nie otwiera� okienka", tak jecha�em sobie i 
czu�em si� jak
w wi�zieniu. Same zakazy. A jakie staranne te tabliczki, metalowe, 
lakierowane... - zawodzi�
�miesznie. kresowym za�piewem
Dyrektor s�ysza� ten wyw�d. Jundzi�� zreszt� obr�ci� si� do ty�u i szuka� w jego 
oczach
aprobaty.
Ale tamten nie podj��. Zag��bi� si� w lekturze Atlasu grzyb�w jadalnych i 
truj�cych.
- Taks�wkarze maj� ci�kie �ycie... - odezwa� si� kierowca, pan W�adziu - 
rozmaita
swo�ocz...
Ju� wje�d�ali na szos� wylotow� z miasta. Nagle zgrzyt hamulc�w, i wszyscy 
podskoczyli
na siedzeniach. Pan W�adziu wychyli� si� z okienka szoferki. To trabant 
wyskoczy� z bocznej
ulicy i wpakowa� si� prosto pod autokar. Gdyby nie r�ka pana W�adzia, pewna i 
szybka, by�by
wypadek jak nic.
Wi�c wychyli� si� kierowca, twarz mia� czerwon� z w�ciek�o�ci, i wrzasn��:
- Gdzie si� wpierdalasz t� mydelniczk�!
Ten w trabancie a� skuli� si� przy kierownicy. W�adziu, warszawski cwaniaczek, 
zawsze
co� takiego powie. Nawet Dyrektor zakry� d�oni� usta.
- Chwa�a Bogu - pan W�adziu otar� pot z czo�a.
Sko�czy�a si� ju� zwarta miejska zabudowa. Badylarskie pola, go��bniki i teren, 
gdzie
wznoszono nowe osiedle mieszkaniowe. Szare, ospowate pud�a wie�owc�w, poryta 
buldo�erami
ziemia, d�wigi z zastyg�ymi w niedzielnym odpoczynku �apami. Niekt�re bloki ju� 
zamieszka�e,
z dach�w stercz� anteny telewizyjne, a w�r�d stos�w cegie� i prefabrykat�w bawi�
si� dzieci.
- A m�wi�, �e demografia spada - zauwa�y� in�ynier Jundzi��, kt�ry nie lubi� 
dzieci.
- To, jak pa�stwo widzicie, typowa architektura linearna, czyli wzd�u� arterii 
komunikacyjnej...
- m�drzy� si� kierownik rachuby, a m�dry by� tym, co us�ysza� w telewizji. Co� 
jeszcze
perorowa�, ale nikt go nie s�ucha�.
Kiedy ju� na dobre zacz�y si� pola i cha�upy ze s�omianymi strzechami, 
zetemesowski
dzia�acz Zbro�ek, jak wprawny dyrygent, uni�s� si� z siedzenia, roz�o�y� r�ce i 
zaproponowa�:
- Mo�e co� za�piewamy? - I zaraz te� dono�nym, wy�wiczonym na r�nych akademiach 
i
obozach g�osem zacz��: - "Sz�a dzieweczka do laseczka, do zielonego..." - Cz�� 
uczestnik�w
wycieczki podchwyci�a i tak sobie �piewali: - "Napotka�a my�liweczka bardzo 
�warnego,
ha, ha..." - ko�ysz�c si� w takt.
A in�ynier Dopiera�a, przezywany Tylko do Przodu, przy�apa� si� na tym, �e 
zupe�nie
bezwiednie wbrew ch�ralnej pie�ni nuci: - "Kiedy ranne wstaj� zorze..." - To 
chwyci�o go z
samego rana. Ju� przy goleniu i p�niej, w drodze na miejsce zbi�rki niedzielnej 
wycieczki,
te�. Wi�c zdusi� w sobie te natr�tne "zorze", ale i bzdurnej "dzieweczki" nie 
�piewa�. Popatrzy�
w okno. Pogoda �adna, jesienna, z p�l sz�y w g�r� i rozwiewa�y si� sinawe mg�y. 
Troch�
samochod�w na szosie, motocykle, kilku rowerzyst�w, te� chyba na grzybobranie. 
Taki sam
jelcz jak ich zatrzyma� si� na poboczu i wycieczka wysypa�a si� z wn�trza 
autobusu na dwie
strony szosy w krzaki: m�czy�ni na lewo, kobiety na prawo.
- Mo�e i my... - zwolni� kierowca, pan W�adziu.
Ale nikt nie mia� takiej potrzeby.
Patrzy� in�ynier Dopiera�a na polno-��kowy pejza�. Krowy - �aciate pos�gi, 
rozbrykany
�rebak, stary ch�op wsparty o kij gapi si� nieruchawo gdzie� w g�r�. U�miechn�� 
si� in�ynier
Dopiera�a do swego s�siada na siedzeniu obok. By� to jego kolega jeszcze z 
polibudy, Prawiczek.
- Fajna pogoda - rzek� - odetchniemy troch�, no nie?...
Prawiczek przytakn��. Zaraz in�ynier Dopiera�a obr�ci� si� do ty�u i zacz�� 
rozmow� z Dyrektorem
o nowych prototypach z licencji szwajcarskiej, nad kt�rymi w�a�nie pracowali.
- Tak, tak... - powtarza� - s�usznie pan dyrektor to podkre�li�... - I raz po 
raz te swoje jasne,
czyste oczy w Dyrektora wlepia�.
Patrzy� na niego ukradkiem Prawiczek, ci�gle zadziwiony. Ta zimna bieg�o�� 
kolegi,
grzeczno��, b�yskotliwo�� i pe�ne szacunku potakiwania. W�a�nie jego d�wi�czny, 
ciep�y
g�os: - ...bez w�tpienia, nale�y skorygowa�, zgadzam si� z panem dyrektorem, 
ponadto parametry...
Dyrektor, oty�y i posiwia�y, z twarz�, kt�ra nie wyra�a�a nic, kiwa� g�ow�. I 
tak dyskutowali.
A ca�a wycieczka wybuchn�a gromkim �miechem. Oto na polnej dr�ce kar�owaty 
kundel
zabiera� si� do amor�w. Dopad� du�� suk� i nieudolnie pr�bowa� sobie z ni� 
poradzi�.
- Ale napalony! - zawo�a� kierowca, pan W�adziu, i pokaza� r�k� to widowisko.
Suka ogania�a si� gniewnie. Kundel nie ust�powa�. Za�miewali si� wszyscy.
- Takie to �ycie, pani Mariolu... - doda� pan W�adziu z ob�udnym westchnieniem. 
Z tym
komentarzem zwr�ci� si� do naj�adniejszej dziewczyny w biurze projektowym.
Ona siedzia�a majestatyczna i od�ta jak gwiazda filmowa. Spojrza�a na niego 
pogardliwie.
- Fordanserka... - zamrucza� pan W�adziu - przed wojn� takie nadzianym go�ciom 
czeczot�
na stole ta�czy�y.
Do Marioli ca�y czas robi� ma�lane oczy jej wierny wielbiciel, in�ynier 
Pawlu�kiewicz.
Chudy jak tyka, jechali na grzybobranie, a on w czarnym garniturze, bia�ej 
koszuli i pod krawatem.
Czekoladki jej podtyka� i zalatywa�o od niego jak�� niedzieln� wod� kolo�sk�.
�mieszny amant.
R�wnocze�nie dwaj najstarsi urz�dnicy z ksi�gowo�ci zacz�li sw�j odwieczny sp�r.
- To m�wisz pan, �e s�u�y�e� w Grudzi�dzu?
- Tak, w 11 pu�ku kawalerii, panie kolego...
- Nie przypominam sobie, �eby tam sta�a taka jednostka, najwy�ej mog�e� pan by� 
na
szkole, Centrum Wyszkolenia Kawalerii, kolego...
- A porucznika Arciszewskiego pan pami�ta?
- Arciszewskich, drogi kolego... pi�ciu by�o o tym samym nazwisku oficer�w.
Sp�r zaostrza� si�. Jak zacietrzewione koguty wy�apywali ze swych wspomnie� 
rozmaite
nie�cis�o�ci. Szykowali na siebie chytre pu�apki.
Ale i ta dyskusja wkr�tce te� wygas�a. Autokar mkn�� asfaltow� szos�. G�adko i 
mi�kko
jecha�o si� teraz. Sennie zacz�y opada� g�owy. Niekt�rzy nawet pochrapywali. 
Jedynie in�ynier
Dopiera�a, przezywany Tylko do Przodu, nie drzema�. Siedzia� wyprostowany 
spr�y�cie
i patrzy� w okno. Jesienny pejza�, k�py drzew, czarna, zaorana ziemia. Smutne i 
przygn�biaj�ce
wyda�o mu si� to naraz. Przypomnia� mu si� ostatni wyjazd s�u�bowy do Anglii. 
Pewien
fragment w�a�ciwie, niezwykle wyrazisty, dok�adny, jak zarejestrowany na ta�mie 
filmowej.
Bo prawie nic z pobytu w samym Londynie nie zosta�o mu w pami�ci. Konferencje w 
kooperuj�cej
firmie, jego nie�mia�a angielszczyzna, trema, tamci faceci, zapoznawanie si� z 
nowymi
przyrz�dami pomiarowymi, potem �az�ga ulicami z planem miasta, zakupy w tanich 
sklepikach,
nocne Soho... To nie by�o wa�ne i ju� prawie zatar�o si� ca�kowicie. Mgliste i 
pe�ne
luk. Tylko ten wypad na weekend. Zaproszony zosta� przez m�odego in�yniera. 
Walter mia�
na imi�, by� raz w Polsce, u nich w biurze projektowym w�a�nie. Wi�c ten Walter, 
wysoki,
opalony, ca�y czas szeroki u�miech. Jak�� knajp� z Warszawy sobie zapami�ta�. 
Aha, "Krokodyl".
W jego wieku ten Walter. I tak jakby czuli do siebie wzajemn� sympati�. 
R�wie�nicy...
Autostrada, volvo ju� za miastem, �wietny sportowy w�z. Walter prowadzi 
niedbale, ale
pewnie. Parkowy pejza�, osiedle ma�ych, troch� jak zabawki, domk�w. Te� jesie� 
wtedy.
Mo�e tylko cieplej. Ju� s� na miejscu. Podjazd, klomb, trawniki, wysokie drzewa, 
czy gra w
tenisa, pyta Walter. Niestety, nie gra�. Teraz chodzi dwa razy w tygodniu na 
korty Legii. Nie�le
ju� sobie daje rad�. Drewniany dom z ganeczkiem, kolumienki oplecione purpurow� 
winoro�l�.
Z ty�u kort, s�ycha� klekot pi�ki. To dzieci Waltera graj� w tenisa. Ciemne 
wn�trze,
hall, kominek, ogie� w kominku, b�yski p�omienia i cienie, przytulnie, 
nastrojowo, whisky, a
mo�e gin, grzechot kostek lodu. �ona Waltera, Kate, wysoka, bardzo zgrabna, mo�e 
zbyt
chuda. �yczliwi oboje, chwal� jego angielszczyzn�, correctly, really 
correct�y... Jeszcze jaki�
s�siad czy kto� przychodzi. Ogorza�y, w pumpach. Starszy. W wojn� styka� si� z 
Polakami.
Pod Tobrukiem. Bardzo chwali. A w nim ca�y czas takie cholerne napi�cie, dygot, 
poczucie
zagubienia, obco��, wrogo��, wstyd, �al... Poci�y mu si� d�onie. Nieznacznie 
wyciera� o
spodnie. Tamci m�wi� o swoich zarobkach. Pytaj� jego. Odpowiada. A jakiego ma 
bossa?
Wtedy pomy�la� o swoim za�artym, bezwzgl�dnym pojedynku z Dyrektorem. Dobry 
boss,
odpar�, �wietny fachowiec, organizator. Fine, fine, powtarzaj� Walter i ten 
starszy w pumpach.
Czy spodziewa si� awansu? Wtedy by� prawie pewien. Ju� tak jednoznacznie dali do
zrozumienia w komitecie powiatowym. Jak oni to powiedzieli? Aha, witamy 
towarzysza dyrektora.
Niby tak �artem, a jednak serio, bo dni Dyrektora by�y wtedy policzone. Ale tego 
nie
m�g� powiedzie� Anglikom. Tylko: spodziewa si�, b�dzie przeniesiony do innej 
plac�wki
badawczej na kierownicze stanowisko. Znowu si� ucieszyli. Great, fine, that's 
right... U�miechali
si� do niego, on do nich. I ca�y czas ten mur, szczelny, mocny, nie do 
usuni�c...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin