Kochański Homo Internetus.txt

(24 KB) Pobierz
KRZYSZTOF KOCHA�SKI

Homo Internetus

Przybywaj� punktualnie, co ostatnio niecz�sto si� zdarza. A wtedy ja, czekaj�c 
na nie, nie mog� pozby� si� l�ku, �e nie pojawi� si�, �e b�d� czeka� na pr�no. 
Rozstanie z Dian� by�oby jak koniec �wiata. W tej kwestii, niestety, jestem 
uzale�niony od mojej �ony Christine: Diana ma dopiero cztery lata i w moim 
�rodowisku nie potrafi porusza� si� samodzielnie.
Nie potrafi.
Szkoda.
Mi�o by�oby zobaczy� w�asn� c�rk� nie tylko wtedy, gdy zdecyduje o tym szanowna 
ma��onka.
- Cze��! - m�wi Christine.
- Tata! - Diana wyrywa r�czk� z d�oni matki i biegnie do mnie. Szybko podrywam 
si� z fotela, na kt�rym siedz� tylko dlatego, �eby Christine nie pomy�la�a 
sobie, �e czekaj�c na nich nie mog� sobie znale�� miejsca, i chwytam c�rk� w 
ramiona. Jest cieplutka jak piec zimow� por�. I taka delikatna. Jest mi zupe�nie 
oboj�tne, �e nie nosi w sobie moich gen�w, tylko z jakiego� banku, sk�d nie da 
si� wykry� ich pochodzenia.
Ja nie posiadam gen�w. Nie jestem w nie wyposa�ony. Nie one przenosz� informacj� 
o takich jak ja.
- Mam dla ciebie prezent - m�wi�. Dzisiaj s� urodziny Diany.
- Czekolad�? - pr�buje zgadywa�. Wbija sopel w moje serce, ale wybaczam jej to 
natychmiast, zanim jeszcze czuj� jego ch��d. Wci�� zapomina, �e u mnie nie mo�e 
je��.
Tego r�wnie� jeszcze nie potrafi.
- Czekolada b�dzie dla mnie - odpowiadam. - Przecie� wiesz - dodaj�, nie chc�c 
dopu�ci�, aby smutek cho� na chwil� pojawi� si� na jej twarzy.
Jest pogodnym dzieckiem. Niepotrzebnie si� obawiam. - A co masz? - pyta, 
zagl�daj�c mi w oczy.
- Abra Kadabra! - wo�am i z kuchni wychodzi smok. Jest dok�adnie wzrostu Diany, 
ca�y zielony, od pyska a� po ogon. Troch� przypomina kilkutygodniowe psie 
szczeni�, co nadaje mu sympatycznego wygl�du.
- Cze��, Kadabra! - Diana wy�lizguje si� z moich r�k. W pierwszej chwili chc� 
sprostowa�, wyja�ni�, �e to tylko czarodziejskie zawo�anie, ale rezygnuj�. 
Kadabra. Dobre imi� dla smoka.
Przytula go, a on posapuje z zadowolenia, rozdziawia pysk; gdzie� spomi�dzy 
z�b�w snuje si� delikatny ob�oczek dymu. By� zadowolonym - to wszystko, co 
potrafi. Nie umie m�wi�, bawi� si�, a tym bardziej my�le�, lecz widz� rado�� 
Diany i wiem, �e jej to wystarcza. Nie jest rozpieszczonym dzieckiem.
Chcia�bym podarowa� jej co� lepszego, co�, co mog�aby zabra� ze sob�, ale nie 
mog� sobie na to pozwoli�. Zarabiam nie�le, wystarczaj�co, aby utrzyma� �on� i 
c�rk�, ale nie a� tyle, �eby smok by� bardziej prawdziwy. To zreszt� oczywiste. 
�aden pow�d do �alu.
- To lec� - m�wi Christine. - Cztery godziny.
Od miesi�ca, co tydzie�, gram na Wielkiej Loterii Internetu. Stawki s� 
niewielkie, co mi tam, a zyskuj� nadziej�. Oczywi�cie zdaj� sobie spraw�, jak 
z�udne to marzenie, jak bliskie zeru jest prawdopodobie�stwo wygranej, z drugiej 
jednak strony - przekonuj� sam siebie - w ka�dej edycji kto� wygrywa. Gdybym 
wygra�, mo�e nie musia�bym tak przejmowa� si� Christine.
- Mo�e zostaniesz - proponuj�. Cztery godziny to bardzo ma�o, zw�aszcza �e 
nast�pne b�d� dopiero za trzy dni.
- Nie, nie - pada odpowied�, jakiej nale�a�o si� spodziewa�. To ju� dwa 
miesi�ce, odk�d Christine przesta�a sp�dza� ze mn� ka�de popo�udnie, ka�dy wolny 
od pracy dzie�. Nie m�wi� ju� o nocach.
Pami�tam, jak czasem dra�ni�y mnie grymasy Diany, jej p�acz z byle powodu. Jak 
czasem da�em jej klapsa, bo nie mog�em ju� wytrzyma� dzieci�cych humor�w. 
Odpoczywa�em, gdy odchodzi�a z Christine - do znajomych, do prawdziwego zoo lub 
po prostu wypocz�� - tam, dok�d ja uda� si� nie mog�. Wszystko to pami�tam, 
przecie� mia�o miejsce tak niedawno, a dzi� nie potrafi� poj��, jak mog�em by� 
tak grubosk�rny.
- Bawcie si� dobrze. - Christine odchodzi. Uruchamia ten przekl�ty chip w 
pl�taninie wszczep�w i neuron�w swojego cia�a i znika z mojego �ycia. Chwal� 
Boga za to, �e prawo nie pozwala znikn�� jej na zawsze. Za r�kojmi� naszego 
ma��e�stwa. Za gwarancj� kontaktu z Dian� przynajmniej dwa razy w tygodniu.
Patrz� na swoj� c�rk�, jak tarza si� po pod�odze z jaskrawozielonym, biedakiem, 
na pr�no usi�uj�cym wsta� na r�wne nogi i porzucam troski. Przede mn� cztery 
godziny.
- Ten wniosek rozwodowy nie ma szans - zauwa�am. Wiem, co m�wi�. Znam doskonale 
swoje prawa. Ostatnio wiele czasu po�wi�ci�em na ich poznanie.
- To samo powiedzia� mi adwokat - Christine patrzy na mnie ch�odno. Przynajmniej 
jest szczera.
- No wi�c... ?
- Powiedzia�, �e istniej� pewne mo�liwo�ci, je�li... je�li si� zgodzisz.
- Mam si� zgodzi� na rozw�d? Chyba �artujesz!
Oczywi�cie, doskonale wiem, �e odk�d pozna�a tamtego faceta, przesta�a ze mn� 
�artowa� na jakiekolwiek tematy, �e robi tylko to, co musi, co nakazuj� jej 
normy prawne i w�asne poczucie przyzwoito�ci.
- Dlaczego nie? - jej spojrzenie staje si� wyzywaj�ce. - Ludzie si� dogaduj�.
- Owszem - przyznaj�. - Ale nie w naszej sytuacji. Przede wszystkim co z Dian�? 
Nie chc� jej straci�.
- Przecie� doskonale wiesz, �e dziecko w tym wieku nie jest jeszcze 
przygotowane.
Wiem. Umys� Diany nie jest jeszcze ca�kiem ukszta�towany, a jej cia�o nie jest w 
stanie przyj�� tych wszystkich implant�w i transplantowanych neuron�w, jakie s� 
konieczne, aby sprawnie porusza� si� w moim �wiecie. Aby mog�a by� ze mn� bez 
przerwy d�u�ej ni� kilka godzin. Jak Christine, gdy jeszcze tego chcia�a. Jak 
wcale poka�na liczba moich klient�w, dzi�ki kt�rym zarabiam na �ycie.
- W tym w�a�nie tkwi podstawa problemu, Christine - odpowiadam. - Z utrat� 
ciebie potrafi� sobie poradzi�, cho� B�g tylko wie jak bardzo to trudne. Ale 
utrata Diany nie wchodzi w rachub�. W �adnym wypadku.
Jest w�ciek�a. Widz� w�ciek�o�� w jej oczach, w ka�dym ruchu, w drapie�nym 
ge�cie, jakim odgarnia kosmyk w�os�w z czo�a.
- Gdyby m�j tato �y�... - zaczyna i nie ko�czy. To jej spos�b ranienia ludzi, 
kt�ry pozwala zachowa� przekonanie o w�asnej warto�ci. Nic takiego przecie� nie 
powiedzia�a. Nie powiedzia�a, �e jestem wymy�lony, sztuczny, �e tak naprawd� 
wcale mnie nie ma. Jest kulturalna, dobrze u�o�ona, takie s�owa by�yby poni�ej 
jej godno�ci. Christine nie jest osob� pozwalaj�c� sobie na nietakty, nawet gdy 
jest zdenerwowana.
Ale mnie jej wypowied� przygniata tak samo, jakby pad�y te wszystkie s�owa. 
S�owa, kt�rymi si� przejmuj�, cho� wiem przecie�, �e to tylko wyrazy, bana�y nie 
b�d�ce w stanie odda� prawdy. A tym samym k�amliwe.
- Gdyby tw�j tato �y�, spra�by ci ty�ek, nie zwa�aj�c na twoje trzydzie�ci lat - 
wypalam i widz�, jak cie� rumie�ca przewija si� przez jej nieskazitelne oblicze.
Jest doskonale pi�kn� kobiet�, o idealnej figurze i ujmuj�cych gracj� ruchach.
Nie ma takich kobiet.
Oboje o tym wiemy.
Nie wiem, jak wygl�da w rzeczywisto�ci, nigdy nie chcia�a mi tego pokaza�, 
chocia� wiedzia�a, �e nie zmieni�oby to mojego do niej stosunku. Ale rozumiem 
j�. Doskonale rozumiem kobiety. Chocia� - w�a�nie teraz przysz�o mi to do g�owy 
- mo�e tylko tak mi si� wydaje? Gdybym rozumia� je a� tak dobrze, to mo�e 
Christine wci�� by�aby ze mn�?
Jej ojciec umar� pi�� lat temu, dok�adnie dwa miesi�ce po tym, jak sprawi� 
swojej umi�owanej, jedynej c�reczce, najdro�szy internetowy prezent, jaki mo�na 
sobie wyobrazi�. Mnie. Stary by� idiot�. Mo�e nie powinienem m�wi� w ten spos�b 
o cz�owieku, dzi�ki kt�remu, b�d� co b�d�, zaistnia�em, ale to szczera prawda. 
Jak mo�na oszcz�dno�ci ca�ego �ycia utopi� w czyj� jeden kaprys; wiedzie�, �e 
si� umiera i przeszasta� w taki spos�b maj�tek, nie zostawiaj�c z�amanego centa 
osobie, kt�r� pono� tak kocha�?
Gdy nowotw�r, jedyna plaga od prawiek�w niezmordowanie �ami�ca ludzkie �ycie, 
zwyci�y� go wreszcie, na Christine czeka�a do�� smutna wiadomo��, jak niewiele 
zosta�o do odziedziczenia po kochaj�cym rodzicu. Zosta�em jej, co prawda, ja, 
ale mnie nie mo�na sprzeda� czy zamieni� na co� innego. Nie jestem przecie� 
niewolnikiem.
Podobno nie jestem. Podobno formalnie nie jestem nawet niczyj� w�asno�ci�. Tak 
stanowi prawo. Sprawiedliwe dla wszystkich czuj�cych istot. My�l�cych i 
rozr�niaj�cych dobro od z�a.
Je�li tak, to dlaczego wci�� kocham Christine? Dlaczego nie jestem w stanie tego 
zmieni�? Czy nie dlatego, �e taki w�a�nie zosta�em stworzony?
Ale kocham r�wnie� Dian�. A to ju� moja w�asna mi�o��.
- Pan Decray? - zapyta�a z ostro�no�ci�, kt�r� dobrze zna�. Z kt�r� nie raz si� 
spotyka� i nawet rozumia�.
Pokiwa� g�ow�. - Oczywi�cie. - Poczeka�, a� usi�dzie w fotelu, kt�ry jej wskaza� 
i dopiero wtedy sam zaj�� miejsce za staromodnym biurkiem. Lustrowa� uwa�nie jej 
twarz. Wcale nie uwa�a�, �e twarz mo�e wiele powiedzie� o cz�owieku, mimo to 
cz�sto pr�bowa� dowiedzie� si� czego� w ten spos�b. To interesuj�ce.
Nie by�a �adna. Niekt�rym wydaje si�, �e do takich ludzi jak on przychodz� ze 
zleceniami pi�kne kobiety, wampy z twarzami sfinks�w, kt�re jednak w rezultacie 
do�� ch�tnie zdejmuj� majtki. Ale to nieprawda. Przynajmniej jemu nigdy si� taka 
nie trafi�a.
Nie by�a te� znowu taka brzydka, mo�e raczej zaniedbana, na pewno zbyt oty�a, za 
to w jej twarzy by�o co� nijakiego. Antypatycznego. Nie potrafi� powiedzie�, co 
to jest; to co� emanuje z niekt�rych ludzi, sprawiaj�c, �e nie mog� znale�� 
przyjaci�, poszanowania, mi�o�ci.
Decray w swoim �yciu zabi� wielu ludzi, gdyby kto� kaza� mu poda� ich liczb�, 
musia�by si� zastanowi�, nim udzieli�by odpowiedzi, lecz jego powierzchowno�� 
budzi�a zaufanie i sympati�. �ycie nie jest sprawiedliwe.
- Sk�d dowiedzia�a si� pani o mnie?
Oczywi�cie, doskonale zna� odpowied� - ten adwokat zadzwoni� do niego 
niezw�ocznie, nie po raz pierwszy przecie�, �asy na swoje dziesi�� procent - ale 
ludzie, kt�rzy do niego przychodz�, oczekuj� takich pyta�. Uwa�aj� za naturalne, 
�e �yje w wiecznej czujno�ci, z ka�dej strony spodziewaj�c si� wpadki.
- Nie mog� powiedzie�  - odpar�a.- Obieca�am dyskrecj�.
- Rozumiem.
Dostrzega� zdenerwowanie, kt�re usi�owa�a ukry� pod mask� bez u�miechu, lecz 
niewiele go to obchodzi�...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin