Obłęd rotmistrza von Egern.rtf

(596 KB) Pobierz

Szczepan Twardoch

Obłęd rotmistrza von Egern

 

Fabryka Słów

Lublin 2005


Copyright © by Szczepan Twardoch, Lublin 2005

Copyright © by Wydawnictwo Fabryka Słów Sp. z o.o., Lublin 2005

 

Wydanie I

 

ISBN 83-89011-23-9

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

 

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.


Na próżno Zachód szuka dla siebie formy agonii,

godnej jego przeszłości.

 

Emile Michel Cioran


Obłęd rotmistrza von Egern

 

Pod ruiny podeszli jedyną drogą - od południa, konie i tak musieli zostawić niżej. Nie mieli szans zdobyć zamku jednym szwadronem. Huzarzy byli dobrymi żołnierzami, ale tutaj trzeba by samobójców, kawalerzyści zaś kochali swego dowódcę właśnie za to, że nie kazał im umierać na próżno.

Dowodzący szwadronem rotmistrz zablokował tę jedyną drogę, wiedział, że powstańcy są zbyt wyczerpani, aby robić jakieś wycieczki. Poza tym, nie mieli dokąd się przebijać. Tak naprawdę to już nie była wojna, po bitwie pod Aigey powstanie skończyło się, definitywnie i zupełnie. W bitwie wygranej karnymi szeregami grenadierów, lekka kawaleria, w tym szwadron jego huzarów, nie odegrała żadnej roli - po wszystkim wysłano go w pościg, dorzynać niedobitków. I tak to trwało, już kolejny miesiąc.

Joachim von Egern został oficerem kawalerii, aby w szalonym galopie rozbijać szeregi bagnetów, a stał się gończym psem, szczutym na wydającego ostatnie tchnienie zwierza. I tak nie było to najgorsze z zadań, jakie przyszło mu wypełnić; nie raz jego szwadron ganiał po lesie żołnierzy spod własnych sztandarów. Łapał dezerterów i, zazwyczaj, jego huzarzy jechali złowieszczo po bokach i z tyłu długich kolumn liniowej piechoty, odbierając infanterii nadzieję na szczęśliwą ucieczkę. Nienawidzili ich za to, on odwdzięczał się piechocie podobną nienawiścią. Huzarzy również nie przepadali za pracą gończych psów, ale pełnili swoją służbę sumiennie. Kiedyś dziwił się tej sumienności. Sądził, że jego ludzie, podobnie jak on, pragną wojny. Wojny jako próby charakterów, wojny jako symfonii męstwa i odwagi. Jednak pierwsza bitwa, w której widzieli dywan trupów z regularnym wzorem niebiesko-żółtych mundurów piechoty, upstrzonych czerwonymi kontrapunktami krwi, przekonała ich, że gonienie po lasach dezerterów nie jest najgorszym, co mogło ich spotkać.

Większość żołnierzy Joachima siedziała w siodle, zanim jeszcze dobrze nauczyła się chodzić. Jego szwadron w bitwie pod Maygaroszag przeszedł przez pułk kirasjerów, zostawiając za sobą puste siodła i kaski, walające się po zrytym kopytami polu. To dzięki swoim Madziarom do galowego munduru mógł założyć na szyję gwiazdę na czterokolorowej wstążce, spoczywającą obecnie w kufrze. Lecz teraz znów byli gończymi psami i używali raczej arkana, niż szabli.

Rotmistrz Joachim von Egern kochał wojnę, pokochał ją dzięki młodzieńczym lekturom i opowiadaniom ojca. Kochał ją, obcując od dzieciństwa z heroiczną historią swojego rodu, opowiedzianą w panopliach, wiszących na murach rodzinnego domu - starych, przykurzonych i pordzewiałych szablach, pistoletach, pancerzach, broni zwycięzców i zwyciężonych. Trofea, wiszące razem z orężem ich zdobywców. Nikt już nie wiedział, co należało do pradziada, co do jego wroga. Joachim kochał tę wojnę. Nienawidził zaś tej, w której przyszło mu brać udział. Nienawidził zadań, jakie musiał wykonywać. I powstańców, za to, że mimo absolutnej klęski nie chcieli się poddać. Póki mogli, uchodzili przed nim z desperacją, ale też szybko, zacierając wprawnie ślady, jakby mieli cel tej ucieczki, miejsce, w którym zdołają się schronić - chociaż wiedzieli dokładnie, że te góry to matnia. Nienawidził ich, bo wybrali tak dobre miejsce do obrony.

W ruinach schroniło się ich czterdziestu, zabiedzonych, rannych, z resztkami amunicji, i około trzech setek cywilów, przede wszystkim kobiety i dzieci. Ich synowie, mężowie i ojcowie spoczęli pod cienką warstwą ziemi, nieopodal Aigey, Negg, Maygaroszag, i wielu innych jeszcze mieścin czy wiosek, których nazw nikt nie pomni. Joachim nienawidził powstańców - widział, co zrobili z jego rodakami w stolicy, wiedział, czym stanie się jego ojczyzna bez południowych portów - ale nie mógł odmówić im męstwa i determinacji, nie mógł ich odmówić całemu temu narodowi.

Powstańcami dowodził młody, osiemnastoletni chłopak, książę, jak mówiono. Joachim zaproponował mu przez posły, że wypuści kobiety i dzieci z ruin, niech idą wolni. Ten dumnie odpowiedział, że nie jego wolą jest zatrzymywać te biedne niewiasty. Jeżeli chcą, mogą odejść, ale żadna nie chce, bo twierdzą, że lepiej im zginąć tutaj, wiążąc swym mężom bandaże, niż zdać się na łaskę psa. Rotmistrz dwa dni stał, nie wiedząc, co dalej czynić.

Droga do ruin była wąziutką ścieżką w skale, dawni budowniczowie fortecy wiedzieli, co robią - dziesięciu strzelców mogło bronić się tutaj przed setkami, czy tysiącami, oczywiście, przy dostatecznej ilości amunicji. Powstańcy nie mieli jej za dużo, ale na pewno więcej, niż Joachim ludzi, a strzelali świetnie. Sprawę mogłaby rozwiązać artyleria, jego szwadron prowadził dwa lekkie, górskie działka, jednak tej nie chciał użyć, nie zwykł bowiem strzelać do kobiet. Nie mógł też po prostu wziąć ruin szturmem, bo woltyżerskie zdolności jego huzarów były tutaj na nic. Gdyby pobiegli wszyscy, jak piechota, do ataku, paru może dobiegłoby do murów, dosłownie kilku. Joachim znał matki swoich żołnierzy, dlatego nie chciał, żeby umierali niepotrzebnie.

Po dwóch dniach siedzenia na kamieniu i tępego przyglądania się zarysowi murów i zatkniętej na nich dumnie chorągwi - symbolowi uporu i wierności sprawie przegranej - Joachim podjął decyzję. Włożył galowy mundur, kazał zawiązać białą flagę na drążku, zabrał dwóch swoich ludzi i poszedł. Cały jego rozsądek krzyczał, że należy posłać z wiadomością żołnierza, że przecież powstańcy, zabijając go, pozbawią oddział dowódcy. Jednak za nic miał rozwagę, co sam uświadamiał sobie z niejakim zdziwieniem. Stanął pod dziurą w murze, która kiedyś była bramą i wrzasnął, że chce rozmawiać z komendantem. Sądził, że jeżeli usłyszy odgłos spalanej podsypki, poprzedzający wystrzał, zdąży uskoczyć. Wytężał więc słuch, wyczekując tego dźwięku. Nic jednak takiego się nie stało.

Po kilku chwilach wyszedł ku niemu młody chłopak, wysoki, szczupły i piękny. Miał kruczoczarne, długie włosy, jak większość mężczyzn tutaj, ale cerę jaśniejszą, rysy szlachetniejsze od współbraci. Trzymał się prosto i dumnie, jego postawa wspaniale harmonizowała ze strojem, który, pozbawiony orientalnego przepychu, był romantyczną mieszanką mody tutejszej i munduru wojskowego. Lewą dłoń opierał na huzarskiej szabli, takiej samej, jak szabla Joachima. Widząc spojrzenie rotmistrza, chłopiec przygładził ledwie widoczne wąsy i powiedział:

- Jest u nas taki zwyczaj, że mężczyzna zatrzymuje na całe życie pierwszą broń, jaką własnoręcznie zdobył na wrogu. Ten, któremu zabrałem tę szablę nosił taki sam mundur, jak ty, panie. Skręciłem mu kark, kiedy miałem szesnaście lat. Po co tu przyszedłeś, ułanie, dlaczego nie atakujesz? Nie możemy się układać. Poddać się nie zamierzamy, zaś nic innego nie mam do zaoferowania.

- Jestem huzarem, nie ułanem. Nie atakuję, bo nie zwykłem palić z armat do kobiet i dzieci. Przyszedłem powiedzieć ci, książę...

- Skąd wiesz, żem z książęcego rodu?

- Tak słyszałem, ale wcale nie jestem tego pewien. Przyszedłem powiedzieć, że tylko tchórz albo dziecko chowa się za plecami kobiet. Dlatego nie jestem pewien, czy mam do czynienia z księciem, czy z dzieckiem, czy tchórzem...

Młodzieniec chwycił rękojeść szabli, wyciągnął ją na parę cali z pochwy, lecz kiedy spostrzegł, że Joachim trwa w niezmienionej pozycji, zatrzymał się, chwilę pozostał z klingą na poły wysuniętą, patrząc przeciwnikowi w oczy. Kiedy ten wytrzymał spojrzenie, chłopiec z trzaskiem schował ostrze, zacisnął usta i bez słów odwrócił się i zniknął za murem.

Następnego dnia, nad ranem, Joachima zbudził wartownik, meldując, że od zamku przyszedł powstaniec z listem. Książę wyzwał rotmistrza na pojedynek. Następnego dnia, rano, u podnóża góry, szable, konno. Joachima nie zdziwiło, że młodzik chciał walczyć w siodle - taki był zwyczaj w tym kraju. Decyzja o pójściu samemu do ruin była szalona, lecz rzeczywistość podołała temu szaleństwu.

Rotmistrz stawił się przed czasem, ćwierć mili od obozu. Pojechał samotrzeć, z Atillą i Imre Orszaghami - braćmi, jedynymi w jego oddziale, których uważał za szlachtę. Nie mieli państwowego patentu, ale pochodzili ze szlacheckiej, choć zubożałej rodziny, i to mu wystarczało. Po chwili od ruin zjechał młody komendant z jednym towarzyszem, siwym starcem. Joachim z podziwem przyglądał się, jak mistrzowsko książę prowadzi konia po arcytrudnej ścieżce. Gdy stanął obok nich, rotmistrz rzekł:

- Zanim zaczniemy się bić, musimy ustalić pewne sprawy.

- Owszem.

- Nasz pojedynek nie będzie zwykłą sprawą honorową - będzie sądem bożym. Zamiast szafować życiem naszych żołnierzy, którym nasze spory są obojętne, postawimy na szali nasze żywoty, książę.

- Wiem, panie. Obraziłeś mnie zbyt nieudolnie, żebym mógł przypuszczać, że uczyniłeś to z intencją ubliżenia. Nie żywię urazy, co najwyżej czuję rozbawienie. Mogłeś, panie, powiedzieć od razu, o co chodzi, zamiast stosować śmieszne wybiegi.

- A zatem jeśli zwyciężysz, książę, dwaj moi obecni tutaj podoficerowie jeszcze dziś zwiną obóz i odprowadzą stąd mój szwadron. Będziecie mogli odejść nie niepokojeni, dokąd zechcecie.

- Dobrze. A jeżeli tobie los będzie sprzyjał, panie, jakie są twoje warunki?

- Tuszę, że obecny z tobą człowiek jest człowiekiem honoru?

- Owszem, to mój stryj, szlachetny Pavelić.

- A zatem, jeżeli ja zwyciężę, złożycie broń - a ja traktował was będę jak jeńców wojennych, i swoim słowem ręczę, że przez innych tak potraktowani będziecie. Ponadto zatroszczę się o los tych nieszczęsnych kobiet... Mam nadzieję, że rozumiesz brak proporcji tutaj, mój książę.

- Naturalnie, to wynika z sytuacji, że tak powiem, taktycznej. Jestem w stanie go zaakceptować. Mam jeszcze prośbę. Obiecaj mi, panie, że jeżeli mnie zabijesz, zajmiesz się moją siostrą. Stryj Pavelić, jedyny jej, poza mną, opiekun pójdzie do niewoli, a ona nie zniosłaby hańby, która niechybnie stanie się jej udziałem, jeżeli pozostanie bez męskiej opieki. Możesz ją, jeśli ci się spodoba, poślubić, panie, lub wydać za jakiegoś zacnego szlachcica. Kiedy wojna się skończy, wskaże ci miejsce, gdzie zakopany jest skarb, który wystarczy na jej posag.

Joachim zaniemówił. Przyzwyczaił się już, że kobiety traktuje się tutaj inaczej niż w Cesarstwie - ale swatanie go z siostrą człowieka, którego zamierzał zabić wykraczało poza kategorie, w jakich zwykł rozumować. Książę, dostrzegając jego konfuzję, powiedział:

- Widzę, panie, że zdziwiła cię moja prośba. Wiem, że w waszym kraju panują odmienne obyczaje, ale pozwól, że uzasadnię to w następujący sposób: dając sobie pola, przyznajemy sobie nawzajem wartość, zgadzamy się, co do naszej równości i honoru. Walcząc ze sobą, stajemy się braćmi. Oddaję ci moją siostrę, panie, bo z chwilą, w której mnie zabijesz, zostaniesz jedynym godnym tego człowiekiem. A zatem, czy się zgadzasz?

Joachim milczał przez chwilę. To wszystko miało sens. Wreszcie skinął głową i powiedział:

- Zgadzam się. Zatem, bijmy się.

- Jeszcze chwila, wydam jeno dyspozycję szlachetnemu Pavelićowi.

Książę przemówił do stryja w swoim języku, parę zdań zaledwie. Starzec długo patrzył na chłopca, potem spojrzał na Joachima, pokręcił głową. Odmawiał. Dowódca powstańców podjechał bliżej do niego, wyciągnął zza pasa buławę, podetknął ją stryjowi pod nos i warknął coś z wściekłością. Stary z widomą niechęcią wygrzebał spod grubej koszuli duży, złoty, wysadzany klejnotami krzyżyk, zawieszony na rzemieniu, chwycił go między kciuk i palec wskazujący prawej ręki i głośno, uroczyście, wymówił słowa przysięgi, niezrozumiałe dla Joachima. Schował krucyfiks, z pietyzmem zawiązał rzemyki koszuli i oskarżycielskim gestem wskazał na rotmistrza, na co książę jeszcze bardziej kategorycznym gestem wskazał na niebo i wyrzucił z siebie kilka ostrych słów. Stary pochylił głowę.

- Zrobi, co mu nakazałem - powiedział młody komendant.

- Nie wątpię - rzekł huzar, ściągając kurtkę.

Joachim pozostał w koszuli, książę obnażył tors - miał wiotką klatkę piersiową nastolatka. Dosiedli koni. Huzar podjechał do swego przeciwnika, podali sobie prawice. Rotmistrz dostrzegł w oczach młodzieńca coś, co mogło uchodzić za sympatię. Rozjechali się, oddalili się od siebie na strzał z pistoletu. Koń powstańca, piękny hiszpański ogier, czuł chyba nadchodzącą walkę, tańczył i parskał. Joachim podciągnął popręg, dobył szabli. Przełożył nadgarstek przez temblak, wodze okręcił wokół lewej ręki, przeżegnał się rękojeścią, machnął parę razy, niby ścinając głowę nieistniejącego piechocińca i zasalutował przeciwnikowi. Widząc, że ten również jest gotowy, ścisnął łydkami wierzchowca. Książę uczynił podobnie. Po paru krokach kłusa ruszyli ku sobie galopem.

Joachim rozkoszował się pędem. Odchylony, z prawą ręką swobodnie opuszczoną, wyglądał, jakby zapomniał o celu tej galopady. W ostatniej chwili wzniósł szablę, ciął pierwszy. Chłopiec odbił cios, po czym rozdzielił ich impet zderzenia. Zawrócili. Joachim, z rozwianymi długimi włosami, z oczami półprzymkniętymi z rozkoszy, sprawiał wrażenie szaleńca. Zwarli się ponownie. Konie poszły młyńcem, szable na przemian cięły i odbijały cięcia. Po kilku minutach gwałtownej wymiany ciosów, książę już wiedział na pewno to, co podejrzewał od samego początku - huzar był od niego o niebo lepszym szermierzem.

Być może Joachim nie miał tak dobrych nauczycieli - ale tuzin lat więcej na karku, tuzin lat spędzonych w siodle z szablą w ręku dawało mu ogromną przewagę, którą sam Joachim również dostrzegał. Gwałtownie osadził konia, pochylił się za łbem i ciął od dołu, potężnie, długim, przeciągniętym, głębokim chlaśnięciem przez brzuch, pierś, aż po ramiona. Chłopiec nawet nie próbował się zasłonić, nie widział cięcia, które rozpłatało gładką skórę jego torsu szeroką bruzdą. Broń wypadła mu z ręki, spojrzał na Joachima i bez jednego jęku czy okrzyku zwalił się na ziemię. Huzar zeskoczył z konia, wziął księcia w ramiona. Młodzieniec spojrzał mu w oczy, z jasnym uśmiechem powiedział cicho:

- Taki szermierz wyśmienity...

Każdej sylabie towarzyszył strumyk krwi z ust, spływający po brodzie.

- Pamiętaj, siostra moja... Ach, cóż za świat, gdyby nie ta wojna, moglibyśmy... Taki szlachetny... Boże!

Książę zamknął oczy i zwisł bezwładnie. Joachim położył jego ciało na ziemi, wstał, cały we krwi. Dopiero teraz zauważył podchodzącego Paveliča. Za nim szli jego huzarzy, dzierżąc w dłoniach pistolety. Rotmistrz powstrzymał ich ruchem ręki - stanęli, niechętnie. Stary zbliżył się, prowadząc konia. Wyciągnął z olstra pistolet, spojrzał Joachimowi w oczy, wyłamał kurek i rzucił mu pod nogi. Podszedł do leżących obok wielkich, omszałych głazów, dobył szabli i złamał ją między kamieniami. Pieczołowicie pozbierał ułomki, włożył do pochwy, odpiął pas, rzucił, po czym siadł obok trupa, i zaczął gładzić go po włosach.

Joachim ruchem głowy nakazał Orszaghom powrót do obozu. Odnalazł swoją pochwę, założył kurtkę i dolman, nie przejmując się zakrwawioną koszulą i spodniami, zapiął pas, przypiął szablę, pod pachę wsadził broń księcia, po czym podniósł go i ruszył w stronę ruin. Stary wstał, poszedł za nim. Krew księcia barwiła srebrny szamerunek kurtki, hafty na rękawach, zlepiała w kłaki futro, którym podbity był dolman. Łzy Joachima znaczyły jaśniejsze plamy na piersi chłopca. Kiedy zbliżał się do fortecy, zauważył widzów. Obsiedli każdy załom, każdą dziurę w rozwalonym murze. Patrzyli na niego w milczeniu. Wszedł na dziedziniec. Wszędzie siedziały kobiety, baby, babiny, starcy i dzieci. Pomiędzy nimi stali uzbrojeni powstańcy. Rozstępowali się przed rotmistrzem, schodząc mu z drogi.

Doszedł do środka niewielkiego placu, stanął, położył zwłoki na ziemi, zerwał z ramienia dolman i przykrył głowę i pierś zabitego. Obok umieścił niesioną pod pachą szablę. Podniósł się i odwrócił do starego. Nie zważając na to, czy stryj księcia rozumie jego język, powiedział:

- Macie dwa dni, wyprawcie mu taki pogrzeb, jaki możecie, pochowajcie u stóp góry, nie będziemy was niepokoić. Potem poddacie się.

Stary tylko skinął głową. Joachim odwrócił się i ruszył w drogę powrotną do obozu. Nagle uniosło się łkanie i zawodzenie - jak na komendę wszystkie kobiety zaczęły wykrzykiwać ku niebu swój żal. Ciskały w Joachima grudami ziemi, szarpały go za nogawki, chwytały za szablę, drapały, kiedy je mijał. Nie dostrzegał ich.

Zszedł na dół, w namiocie zdarł z siebie zakrwawione ubranie, wytarł ręce, wdział czyste spodnie i koszulę, wziął konia i pojechał w las.

Pędził na oślep, na przełaj. Zamykał oczy i dawał smagać się gałęziom, nie bacząc, że sieką go aż do krwi. W końcu uderzył czołem o konar i spadł z siodła, tracąc przytomność. Gdy się ocknął - nie wiedział po jak długim czasie - koń stał obok, skubiąc jakiś krzak, on zaś czuł wszystkie żebra i potworny ból w skroniach. Wstał, oparł się o drzewo, po czym zwymiotował. Obolały poszedł w kierunku, jak mu się wydawało, obozu, prowadząc za sobą wierzchowca. Po chwili wyszedł na polanę, na której dwóch mężczyzn piekło na ognisku kurę. Ich obecność tutaj powinna dziwić, jednak Joachimowi wydała się oczywista.

Jeden odziany jak szlachcic w podróży, piękny mężczyzna około trzydziestki, siedział oparty o drzewo, wyraźnie rozmyślając. Gdy ujrzał Joachima, uśmiechnął się; co dziwne, rotmistrz miał wrażenie, jakby spotykał właśnie kogoś znajomego. Kawaler skinął nań, pokazując bukłak, który chlupotał zachęcająco. Drugi mężczyzna, w liberii wielkopańskiego sługi, niski, krępy, z okrągłą pucołowatą twarzą postarzałego amorka, otoczoną kędziorami płowej, rzadkiej czupryny, uwijał się wokół ognia. Joachim nazwał ich Nieznajomym i Sługą.

- Zapraszam, siadajcie, panie rotmistrzu, o, tutaj, będzie wam wygodnie na pewno, zjecie z nami wieczerzę, kura już gotowa prawie. Dobrzem ją przyprawił, ziołami i czosnkiem, cały czas ją piwem polewam, żeby nie była zbyt sucha. A dwa jeszcze bukłaczki piwa tam leżą, żeby było się czego napić do obiadu - trajkotał krępy człowieczek, sadzając Joachima przy ognisku.

Szlachcic podniósł się, przeciągnął i usiadł obok rotmistrza.

- Cóż cię tutaj sprowadza, chłopcze? - zapytał.

- Jechałem przez las, i...

- Wiem, wiem. Dlaczego jechałeś przez las? Przed czym uciekałeś?

- Zabiłem go.

- Czyżbyś żałował tego?

- Nie, chyba nie... Nie wiem, panie.

- Tak... Pomyśl nad tym chłopcze, spotkamy się jeszcze, wtedy porozmawiamy.

Poklepał Joachima po ramieniu, wstał, podszedł do leżących tobołków, położył się na skórze, przykrył drugą i zamknął oczy. Krępy odprowadzał go wzrokiem, a gdy tamten legł, z nadzieją w głosie zapytał:

- Nie będziesz jadł, panie?

W odpowiedzi otrzymał tylko pełne zniecierpliwienia machnięcie ręką. Kędzierzawy człowieczek uśmiechnął się radośnie:

- No i będzie więcej dla nas! - ściszył głos. - Nie przejmujcie się, panie rotmistrzu, on zawsze tak. Nic sensownego nie powie, tylko szarady jakieś, zagadki. Ja to mam prostą mądrość - zjeść, pospać, i wiecie co...

Zrobił wulgarny gest ręką. Nie doczekawszy się uśmiechu, momentalnie obrócił sprawę w dowcip.

- Ha ha ha, żartowałem, panie rotmistrzu, żartowałem... Jedzmy kurę.

Zajadali wyśmienite mięso w milczeniu, popijając piwem. Po ostatnim kęsie, wycierając rękawem usta i, błyszczące od tłuszczu, policzki, Sługa powiedział:

- Pyszny ten ptak... Panie Joachimie, przecież się nie frasujcie, wy i tak za dobrzy jesteście... Co, mieliście ich wolno puścić z tej kupy kamieni? To przecie wojna jest, panie rotmistrzu. A na tego starucha uważajcie, nieszczery on chyba...

Joachim nic nie powiedział. Zastanawiał się, dlaczego absurdalność całej sytuacji nie robi na nim większego wrażenia. Poczuł, że ma dosyć myślenia, dzień był zbyt ciężki. Zaprzestał w końcu rozważań i poddał się zupełnie dyktatowi sytuacji. Jakże mała przecież jest różnica między snem, szaleństwem a sprawami na jawie, których nie potrafimy wyjaśnić. Joachim pragnął oszaleć, więc bez obaw uległ irracjonalnemu dialogowi. W końcu zasnął, uśpiony monotonnym gadulstwem krępego.

Obudził się wieczorem. Pana i Sługi już nie było, z ogniska unosiła się jedynie cieniutka strużka dymu. Obok kamienia, który służył mu za poduszkę, leżała wyrwana z notesu kartka ze słowami skreślonymi niezdarnym charakterem pisma: Pamiętajcie, Panie Rotmistrzu von Egern, byle w zgodzie z samym sobą... Nie było podpisu, ale pismo i tłuste plamy świadczyły, iż wiadomość pochodziła od Sługi, nie od Pana.

Koń Joachima stał nieopodal, spoglądając z pretensją na kulbakę, którą bez powodu tyle czasu nosi na grzbiecie, i munsztuk, który przeszkadza mu jeść. Joachim wstał, wskoczył na siodło i dziwnie spokojny pojechał do obozu.

 

* * *

 

Noc była upalna, jak zazwyczaj tutaj na południu. Leżał na polowym łóżku z obnażonym torsem i boso. Wpatrywał się w kilka gwiazd, widocznych przez zwisającą tiulową moskitierę. Kiedy ciemna postać przesłoniła, jaśniejszy od otoczenia, prostokąt wyjścia namiotu, prawa dłoń Joachima spoczęła na pistolecie leżącym obok. Bał się. Część powstańców już złożyła broń, siedzieli teraz powiązani nieopodal koni - jednak w obozie kręciło się pełno kobiet, dzieci i starców, z których każdy i każda szczerze go nienawidzili. Wspomniał słowa pewnego generała, wypowiedziane w innym kraju i w innym czasie. Ów generał twierdził mianowicie, że jedyny sposób, w jaki można spokojnego rolnika zamienić w śmiertelnego wroga, walczącego na śmierć i życie, to spalić mu dom, obejście, zasypać studnię i wybić bydło. Joachim pamiętał o tej maksymie i od początku wojny liczył spalone domy, które widział na własne oczy, zaznaczając je kreseczkami na karcie notatnika. Zrezygnował po kolejnej dużej, pasterskiej wiosce, w której doliczył się stu kilkudziesięciu czarnych, osmalonych kominów. Kartki, na których było ponad tysiąc kresek, wysłał ojcu. Powoli podniósł broń i zapytał:

- Czego?

Odpowiedział mu głos kobiety:

- Mój brat zginął od klingi twojej szabli, czy dla mnie przeznaczyłeś kulę, panie?

Mówiła z nieco staroświecką manierą i z niezdarnym akcentem. Widać uczyła się od kiepskich nauczycieli i z dobrych książek. Nie wiedział, jak się zachować. Nie zapraszał jej do środka, weszła sama, stanęła naprzeciwko. Skonstatował ze wstydem, że klnie w duchu na myśl o wąskim polowym łóżku, a ona, jakby odgadując jego myśli, zapytała:

- Posiądziesz mnie, panie, jak barbarzyńca, rzuciwszy na ziemię, czy też, jak przystało na człowieka szlachetnego, obcował ze mną będziesz na tym prostym łożu?

- Ależ pani, pani brat polecił mi, przecież... na Boga, ja nigdy...

Spojrzała na niego z drwiną. Zrezygnował z tłumaczeń. Nagle uświadomił sobie, że ma do czynienia z damą. Nie z dziwką, pokrytą pudrem manier, której wystudiowane, drżące „nie, nie, nie” nieodmiennie łączy się z szelestem zadzieranych halek, lecz z prawdziwą damą, inteligentną, całkowicie świadomą swojego położenia i mimo to zdolną do ironii. Zerwał się, z pośpiechem sięgnął po składane krzesło, rozłożył, wskazał na nie, mamrocząc grzecznościowe formułki, zapalił jeszcze jedną świecę i usiadł na łóżku.

Była piękna - smagła, czarnooka. Jej książęcą krew było widać nawet mimo podłej, chłopskiej sukienki i szarej chustki. Zauważył, że strój ma w nieładzie, dopinała jeszcze ostatnie guziki.

- Ktoś cię napastował, pani? - zapytał.

- O nie, jedynie twój wierny strażnik raczył sprawdzić, czy nie wnoszę broni.

Wstał, wyszedł z namiotu bez słowa i ryknął w ciemność:

- Wachmistrz Orszagh, do mnie!

Po kilkunastu sekundach trzasnęły obcasy wyglansowanych butów.

- Melduję się, panie rotmistrzu!

- Kto sprawdzał kobietę, która do mnie przyszła?

- Jonas, panie rotmistrzu!

- Powiedzcie mu, że jego warta kończy się jutro o trzynastej. Od wschodu słońca pełnić ją będzie na placu apelowym, w pełnym oporządzeniu, na baczność, z siodłem w rękach. Potem ma się zameldować u mnie.

- Tak jest, panie rotmistrzu!

Wszedł do namiotu.

- To zbyteczne, panie - powiedziała.

Usłyszał w jej głosie szczerość. I wdzięczność. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ciągle jest półnagi. Zmieszał się i założył na gołe ciało mundurową kurtkę. Zaproponował zwykłe udogodnienia, osobny namiot, ordynansa, nalał wina do kielicha, uprzejmie wszystko przyjęła. Siadł, nie wiedział, co powiedzieć. Był oszołomiony sytuacją. Dawno nie przebywał w towarzystwie takiej kobiety. Peszyła go jej uroda, a jeszcze bardziej jej inteligencja i duma. Nie była zabiedzoną, obdartą i zdeklasowaną siostrą

i córką mężczyzn, którzy przegrali. Należała do tych nielicznych kobiet, które wiedziały, że przegrani nie przestają być mężczyznami, jeżeli tylko spojrzeli klęsce prosto w twarz, zaś samo zwycięstwo nie czyni jeszcze z małego łajdaka mężczyzny. Jakże inna była od tych suk, które znał Joachim, a które, bez wnikania w to, kto jest naprawdę godzien, gotowe paść były do nóg, albo raczej rozłożyć swoje, przed każdym, komu bydlęcym obyczajem udało się bardziej zdławić, zniszczyć i upodlić bliźnich. Wiedział, że takie kobiety, jak ona, potrafią z dumą wjeżdżać z mężczyzną w triumfalnym pochodzie do właśnie zdobytego miasta, ale potrafią też odchodzić z pokonanym mężem na wygnanie. Pod warunkiem, że człowiek, jakiego przeznaczył im los, będzie człowiekiem ich miary i zwycięstwo przyjmie z nogami na ziemi, a porażkę z podniesionym czołem. Dubravka, jak mu się przedstawiła, była dumna ze swego brata. Matki w tym kraju mówiły do swych synów: „wolę po kres moich dni pielęgnować groby was wszystkich, niżbym miała żyć, wiedząc o tym, że jeden z was okrył się hańbą tchórzostwa”.

Patrzyła na Joachima, gdy milczał. Wreszcie się odezwała:

- Czy wiesz, panie, że mój lud chce, abym została twoją Judytą, i byś ty skończył jak Holofernes? Myślą, że taka była wola mojego brata...

- Na Boga, mylą się!

- Wiem, panie. Nie będę twoją Judytą. Powinieneś jednak surowiej ukarać swego żołnierza. Zajmując się obmacywaniem moich piersi i pośladków, nie sprawdził, co przenoszę we włosach...

Mówiąc to, sięgnęła do misternie splecionego warkocza, wyciągając z niego stalową szpilkę - sztylet.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin