Józef Mackiewicz
Lewa Wolna
Decyduję się na sprzedawanie w Polsce publikowanych przez
londyńskie wydawnictwo KONTRA dzieł Józefa Maackiewicza wbrew woli
zmarłego Pisarza i wbrew własnym przekonaniom.
Józef Mackiewicz wierzył. że nigdy nie zrobię niczego, co byłoby
niezgodne z Jego wolą - dlatego zostałam jedyną spadkobierczynią
praw autorskich. Dziś podejmuję taką decyzję, bo nie mam innych
możliwości chronienia tych praw, a zachowanie ich uważam za swój
najważniejszy obowiązek.
Londyn, kwiecień 1993
Nina Karsov
Tym, którzy przyszli mi z pomocą materialną w długim okresie pracy
nad tą książką, i w ten sposób umożliwili jej napisanie
Józefowi Frydowi w Rzymie
Zofii Kirsch w Bernie szwajcarskim
Włodzimierzowi Popławskiemu w Londynie
Pożegnanie z Audolą
I
Stary Mamert Krotowski urodził się w roku 1820. To znaczy, że w
roku 1915 liczył sobie równo 95 lat. Kto o tym nie wiedział, mógł
nie uwierzyć. Gdyż Krotowski trzymał się świetnie i wyglądał na
nie więcej niż lat siedemdziesiąt.
Idąc przez park i opierając się na lasce, mówił do
czternastoletniego wnuka ze swego trzeciego małżeństwa:
- No więc tak. Jutro wyjeżdżamy z połową koni i krów. Ty zostajesz
z mamą, ciotkami i z kim tam jeszcze trzeba. Pamiętaj jedno, bo
może się już nie zobaczymy: Nie ma cudów na świecie. I pamiętaj
jeszcze: nie ma litości na świecie. Jest tylko gra na łzawych
gruczołach ludzkiego organizmu. Gdy będziesz stary i niedołężny,
to znaczy najbardziej litości godzien, nikt się nad tobą nie
będzie litował. A niech cię Bóg chroni przed okazywaniem własnej
niemocy. Żadna kobieta z najmiększym sercem, nad tobą się nie
ulituje. Nigdy nie płacz, bo to sprawia złe wrażenie. A jeżeli
zawołasz: "Ratunku, umieram!", wzruszą nad tobą ramionami i
powiedzą: "Cóż robić, każdemu pora w swoim czasie". Więc to jedno.
Drugie: że nie ma wiernych mężczyzn, dowiesz się prędko, bo każdy
o tym wie i rozpowiada z uśmiechem. A wierne kobiety, trzeba tobie
wiedzieć, wymyślili literaci. Przeważnie na własny użytek własnych
złudzeń. Bo naturalnie chcieliby, żeby... A Rynkiewicz co powie? -
Zwrócił się do ogrodnika stojącego z czapką w ręku u drzwi
oranżerii.
- Że życie nie jest romansem, jaśnie panie. He he he...
- Nie.
- A "Myszaty" pod siodło, też pójdzie jutro? - Zapytał Karol.
- Naturalnie. Najlepszy koń. A pamiętaj jeszcze, że od Pana Boga
również za wiele spodziewać się nie masz prawa. Pan Bóg nie może
nikomu darowywać win. - Pochylił głowę wchodząc do oranżerii, skąd
buchnęło roślinno tropikalnym powietrzem. - Nie może dlatego, że
powiedziane jest: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy
naszym winowajcom". Czyli pod niejakim warunkiem. A jakiż człowiek
swoim winowajcom odpuszcza winy! Gadanie. No to i Pan Bóg
postępuje: "jako i my". Jasno?
- Proszę dziadunia, ażeby zamiast "Myszatego" wziąć parę bułanych.
One przecież więcej pociągną.
- Nie zawracaj głowy. Szkoda mnie tych roślinek westchnął Mamert,
zatrzymując się w ciasnym przejściu między glinianymi piecami i
wskazując laską na rzędy wazonów. - Nie dopatrzy ich Rynkiewicz.
- Dopatrzę, jaśnie panie.
Rynkiewicz nie odczuwał zbytniego respektu dla pana i właściciela
majątku Dorszany, u którego służył od lat czterech. Sam bywały po
wielu dworach tej rozległej ziemi, od Dniepru do Bałtyku, znał się
na wartościowaniu ludzi. Przede wszystkim nie imponowało mu 800
dziesięcin razem z lasem tych Dorszan, położonych w północnej
części gubernii kowieńskiej, niedaleko Kurlandii. A dlaczego nie
miał respektu, opowiadał chętnie: "Pan Czestuchowicz, w Pojoślu na
ten przykład, o, to pan. W niedzielę parobcy stoją na moście i
patrzą w wodę, popluwając w nią. A Czestuchowicz (wielki był
wzrostem!) podejdzie z cicha z tyłu, złapie za dupę, i machnie
przez poręcz do stawu! A później do szarachtającego się w wodzie,
mówi: To, nic, Józiuk; idź do dworu niech wydadzą tobie z moich
ubrań ubranie, i jeszcze trzy ruble na rozgrzewkę. O, to pan.
Rozumiem. Z rozmachem był. A nasz, tylko psi-psi-psi biega jak ta
kura na nogach, i nosem w każdą doniczkę." - Zadowolony był, że
wyjeżdża, i że w domu zostanie gospodynią córka, stara już panna,
chodząca o kulach, ciotka Wiktoria. Nie ukrywał też tego przed
Karolem. A gdy ten raz zapytał: "I co z tego ogrodnikowi
przyjdzie?", odpowiedział: "Swobodniej będzie. Panicz młody,
nie rozumie."
Gdy wyszli drugim końcem oranżerii, daleki, jak podryw wiatru,
nierozerwalny z nim prawie, doszedł huk armat.
- Kierunek, jakby od Janowa... - ogrodnik zmarszczył czoło, daszek
czapki nasunął na zmrużone oczy, udając jakoby ustalał kierunek. -
Czego dobrego, żeb nie przecieli drogi.
Decyzja wyjazdu zapadła niedawno. Na zjeździe sąsiedzkim w
Poderwiszkach, pod Nowym Miastem. Trzej bracia Karasiowie z trzech
oddalonych majątków, stara Flora Neuwaldowa, Bykowski, mianujący
się czemuś hrabią, z Rejgoły. Przyjechał też baron Sztabler, baron
Waden, Hryncewicz z Wisieliszek, jeszcze kilku. A też młodzik
zupełny, Wacław Ruczetta, ze Starych Dębów. Chudopachołek w
porównaniu do tamtych, właściciel 250 dziesięcin. Jednych
stangretów ze służbą przyjezdną nawaliło do dwóch tuzinów.
Podrzucono siana w stajni, podsypano gościnnego owsa. Przybyło
nawozu. W czeladnej gwaru i śmiechu dziewek. W salonach poważnych
min nad bliskim i dalszym losem rodzin, majątków, inwentarza.
Rozmawiano po polsku, po niemiecku ze względu na Wadena, po
francusku ze względu na ciotkę Neuwaldową, która udawała że tym
językiem najlepiej włada, po rosyjsku ze względu na żonę jednego z
Karasiów, - i uchwalono wyjazd z częścią inwentarza i ruchomego
dobra przed zbliżającą się wojną. Nie ze względu na rozkaz głównej
kwatery rosyjskiej, która niby to zamierzała stosować
przeciwnapoleońską taktykę "spalonej ziemi". Nikt w to,
naturalnie, nie wierzył i rzecz była zresztą niewykonalna. Nikt
też nie wierzył propagandzie sojuszniczej o okrucieństwach
niemieckich w Belgii i Francji. Ludzie byli światli, obyci za
granicą. Związani międzynarodówką szlachecką z resztą Europy. Ale
przywiązani do tradycji. A tradycja mówiła, że podczas wojen
uchodzi się z dobytkiem. W gruncie, większości się nudziło, a w
tym było coś nowego, posmak przygody, oderwanie od powszedniości.
Oczywiście, kogo nie stać, ten musiał siedzieć. Ruczetta nie
ośmielał się, ale, gdyby mógł, głosowałby za pozostaniem.
Naturalnie, Karasie! - Zenio Karaś, który kiedyś z nudów wykupił
był wszystkie bilety na przedstawienie teatralne w Mitawie, żeby
aktorzy grali przy pustej widowni. Gabryś Karaś doradził mu
jednak, by wykupił jednocześnie wszystkich dorożkarzy na ten
dzień, i kazał im pójść do teatru: "Ale koniecznie z batami". - "Z
batami, mówisz?" zamyślił się Zenio. Tak i zrobili. Nikt w mieście
nie mógł tego wieczoru pójść do teatru, nikt wynająć dorożki.
"Cóż" mówił później portier w hotelu, na którego zdali rozliczenie
się z dorożkarzami, "pieniądze nie po to, żeby leżały w kieszeni".
- Otóż to, a rodowych majątków tak czy owak, nikt nie zdejmie z
ziemi. Podstarzali teraz już nieco Karasie agitowali za wyjazdem.
Bykowskiemu żal było pałacu, który ukończył w roku zeszłym, na
wzór królewskiego pałacu w warszawskich Łazienkach. Żali się, że
mogą łabędzie wyzdychać.
- Teraz nie o łabędziach trzeba myśleć - powiedział surowo
Hryncewicz.
Jeden z baronów Radenów, dawno spolszczony, nie znosił Niemców.
Błażewicz z Jeremiszek kombinował, że bydło się sprzeda w Rosji, a
od rządu jeszcze odszkodowanie dostanie przy odpowiedniej
protekcji.
- Ja mam lat 95, i wyjeżdżam, - oświadczył Mamert Krotowski.
- Ruczetta udawał, że się waha, że raczej też chyba pojedzie. Ale
wracając do domu kipiał z zazdrości pod ciepłą burką, bo wiedział,
że zostanie. Był młody i nie miał pieniędzy. 250 dziesięcin, stara
matka i siostra, trochę przygłupia. Wstyd powiedzieć. Pocieszał
się zaszczytem, że go do tego towarzystwa zaproszono.
W taki to sposób wiele kurzu pociągnęło nad drogami wiodącymi na
wschód. Po trochu z całego kraju uciekali ludzie przed wojną.
Prawie że nie zdążył opaść, gdy szedł już za nim kurz drugi,
cofającej się armii. Liście olszyny przydrożnej, trawa w rowach
wyglądały potem jak przysypane rdzawą mąką. Ale już szedł kurz
trzeci, armii zwycięskiej. Dopiero jesienne deszcze zmyły go
wreszcie z roślin, a rozjeżdżone koleiny dróg wypełniły drobnymi
potoczkami.
II
Nic się nie zmieniło. Było jak było, tylko trochę inaczej. Lampa
karbidowa zamiast naftowej, miód zamiast cukru do herbaty. Zamiast
300 koni zostało 150. Zamiast 600 sztuk bydła, tylko 400. W
pewnych częściach kraju gorzej, w innych lepiej. Najgorzej w
miastach. Zwyczajnie, jak podczas wojny: wyjątkowe rozporządzenia,
przymusowe dostawy produktów rolnych... Śnieg tej zimy długo nie
chciał pokrywać skutej na grudę ziemi.
Matka Karola, Alicja, była wdową po synie Mamerta, spłaconym
swojego czasu gotówką. Umarł on w Petersburgu przed wybuchem
wojny. Na wsi znalazła się przypadkowo; chciała spędzić krótkie
tylko wakacje, a odcięła ją okupacja niemiecka; wyjechać zaś nie
mogła, gdyż właśnie zachorowała na anginę. Karol uczył się
dlaczegoś nie przy matce, w Petersburgu, a w gimnazjum wileńskim.
Też przyjechał na wakacje. I teraz bez końca wałkowano, czy ma
powracać do nowootwartych pod Niemcami szkół polskich w Wilnie,
uczyć się sam na wsi, czy kogoś z sąsiedztwa wziąć mu na
korepetytora?... Do rozstrzygnięcia nie doszło wskutek skrajnego
roztrzepania pani Alicji. O której zresztą w tej wielkiej rodzinie
zwykło się mówić: "Ta trochę zwariowana Alisia..." Albo wprost:
"Ta zwariowana Alisia"...
Gospodarstwo spoczęło teraz całkowicie na głowie kalekiej siostry,
dosyć rezolutnej ciotki Wikci. Po wszystkich dworach pozostały w
większości osamotnione kobiety. Gdy skończyła się zwózka z pola,
przeleciały ostatnie klucze żurawi, woda w rowach przydrożnych
zaczęła od zmroku ścinać się w lód, ciotka Wikcia siadywała przed
kominkiem. Do pół-ochmistrzyni, pół-kompanionki i pomocnicy
swojej, mówiła trochę rozpieszczonym głosem:
- Wsiowa, podrap mnie między łopatkami.
Gorzej było z mamą Karola. Zakochała się w niej zboczoną miłością
bliska nawet jej kuzynka, ciotka Waryńska, osiadła w sąsiedztwie
na swym małym Pohoście, het aż pod Laudą. Kobieta wysoka, chuda,
sucha, pięćdziesięcioletnia, o niezwykle małej głowie, twarzy
osypanej piegami, wiecznie z papierosem w ustach. Na tym tle
zaczęło między nimi dochodzić czasami do dąsów, a raz do awantury,
gdy Waryńska chciała się kąpać w tej samej wannie, do której
dziewczęta służebne musiały znosić wodę gorącą w wiadrach.
Rozpluskaną na podłodze wodę wycierały ze złym grymasem. Później
następowała znowu kolejna zgoda. Gdy śnieg wreszcie spadł, obydwie
panie wyjechały na czas jakiś w małych sankach bez stangreta, do
Pohościa.
Zimą jeździło się tylko w pojedynczego konia, bo drogi
rozszorowane w śniegu wyłącznie przez chłopskie zaprzęgi, nie
dawały miejsca na parę. Kto chciał, mógł jeździć nawet trójką, ale
zaprzęgając koń-przed-koń, co nie było wygodne i wymagało dużej
umiejętności w powożeniu. Noc pod 56 stopniem szerokości
geograficznej przychodziła po trzeciej po południu i ciągnęła się
do ósmej rano. Zaraz za parkiem szła po płaszczyźnie w ciemność
olbrzymia cisza, z rzadka przerywana bardzo dalekim
poszczekiwaniem psów. Gdy front stanął na Dźwinie i zastygł, nie
dochodził stamtąd odgłos armat. Było za daleko. Mimo bezmiernej
ciszy. Po raz pierwszy zdarzyło się przy śniadaniu, gdy wpadła
zdyszana Ewunia, pokojówka:
- Dzisiaj w nocy, mówio, napadli na dwór w Pojulu!
- Kto napadł?
- Mówio plennicy.
- Kto taki?!!
- Chwała Bogu, tego tylko brakowało - odezwała się ciocia Wikcia.
- W imię Ojca i Syna - przeżegnała się Wasiowa, której było w
gruncie dosyć obojętne, czy kto napadnie na dwór, czy nie.
- Ewusia niech nie plecie - wtrąciła pani Alicja.
- Słowo najświętsze pani daje. Co tylko przyszedł człowiek i
mówi.
Od tego czasu się zaczęło, i później już co dzień i co dzień.
Napady to bliżej to dalej. "Plennicy", od rosyjskiego słowa:
"plennyj", jeniec wojenny. Ta nazwa obejmowała wszelako nie tylko
jeńców rosyjskich zbiegłych z niewoli niemieckiej, ale również
maruderów, którzy odstali od cofającej się w 1915 armii.
Wielkie zmiany nigdy nie przychodzą raptownie. Zapoczątkowała je
epoka "obrezu", czyli karabinu z obciętą lufą, który dawał się
ukryć pod chłopską siermięgą, kapotą czy starym szynelem.
Wiosenną kurzawą leciał śnieg po zlodowaciałej na polu skorupie.
Dnie stały się dłuższe. Przyleciały gawrony. Mówiono (jak zawsze
pod wiosnę), o nowej projektowanej ofensywie, która nie nastąpiła.
Pod koniec lutego, w sam dzień Wiktora pustelnika, zerwała się
ostatnia tej zimy zawierucha śnieżna. Miotała się przez trzy dni
jak w białej gorączce. Zaraz potem nastąpiła odwilż. Skądkolwiek
wiał wiatr, wszędy pachniało mokrym drzewem i śniegową wodą. W
taki to dzień Karol, który wyszedł na werandę na ujadanie psów,
ujrzał stojącego u stopni człowieka z workiem przerzuconym przez
ramię. W tym czasie już dokładnie było wiadomo, że "plennicy"
tworzą liczne bandy, że chodzą z obrezami, że mają swe kryjówki, i
paserów wśród ludności, i kochanki wśród "sołdatek", czyli żon
zabranych na wojnę mężów. Policji nie było. A rzadkie "stacje"
żandarmerii niemieckiej same barykadowały się na noc. Zresztą
"plennicy" starali się ich nie ruszać.
Karol przepędził psy.
- Chciałem prosić czegoś, kiedy łaska pańska, do zjedzenia -
uśmiechnął się człowiek błysnąwszy zębami z osmaganej wiatrem
twarzy. Nie wyglądał na głodnego. Było coś sympatycznego w
zmrużeniu jego oczu, jakby utajona wesołość. - A może rubelka na
machorkę?
Karol poszedł, ukrajał chleb w kredensie, trzy ruble wyprosił u
Wasiowej "na biednego". Ruble drukowane przez Niemców na
okupacyjny obszar tzw. Ober-Ost, nie miały dużej wartości. Gdy
wrócił, nie zastał już człowieka w tym samym miejscu. Obszedł on
wolnym krokiem dom, i teraz jakby mierzył wzrokiem odległość do
zabudowań gospodarczych. Kiwnął głową w kierunku Karola, jakby na
powitanie znajomego, chleb wrzucił obojętnie do torby, za
pieniądze podziękował grzecznie i wdał się w rozmowę. Nie
ukrywał,
że "plennyj", pytał czy żandarmi tu zajeżdżają? Jak przejść
bezpiecznie na lasy Sujetów? A jak żyje się teraz? Tylko ciocia w
domu? A mama-tata? - Przytakiwał ruchem głowy.
- Znaczy żyje się jakoś?
Karol nie zrozumiał. Bo wiadomo, że się żyje. Wyprowadził go z
parku i wskazał drogę. Przyjemnie rozmawiało mu się z człowiekiem.
- Tak ot, co tobie powiem teraz, paniczok. Za te trzy ruble na
machorkę nie napadniemy my na was, a za nic na świecie nie! - I
roześmiał się wesoło. - Tak i wiedz. Bo to rzecz mała, trzy ruble,
nie? Kłaniaj się cioci pani. A sam trzymaj się, mówię - i na
pożegnanie klepnął go koleżeńskim gestem po ramieniu.
- Dowidzenia - powiedział Karol.
- A ot wisz, niepotrzebne słowo wymawiasz, znowu. Feech! - Poszedł
i zaciągnął śpiewkę:
"Trzy wioseczki i dwa sioła,
Osiem dziewek, jeden ja,
Rozmawiaaaamy!"
Do najbardziej przykrych rozczarowań należy poderwanie zaufania do
człowieka. I Karol zły był na siebie, że spotkawszy ekonoma (przez
grzeczność zwanego "gospodarzem") wypaplał mu zaraz z pierwszego
podniecenia o ciekawej wizycie.
- Jakżesz tak można! Jak dziecko! Bieda. Jak wysłali na
przeszpiegi to znaczy najdalej w tych nocach i napadną. I żeby
jeszcze trzy ruble dawać! Tfu! Hołoblą po czaszce jemu, i zakopać
by w śniegu do wiosny. Żandarmom trzeba by dać znać, a jak
przejedziesz w ta pora. Brzezinka, mówio, puściła, wody do pach,
ani sannią ani konno...
Karol spochmurniały wrócił do domu.
- Proszę Karola wycierać dobrze nogi! - Spotkała go Wasiowa. -
Podłoga co tylko na glanc wyglansowana!
Wszyscy byli w salonie. Przyjechał Ruczetta ze skrzypcami. Pani
Alicja przy fortepianie akompaniowała. Ciocia Wikcia w fotelu,
otulając się szalem, zasłuchana.
- Co? cicho - syknęła na Karola, gdy zbliżył się aby opowiedzieć.
- Nie nudź teraz. Później opowiesz.
Grali "Pathetique" Beethovena.
Wacław Ruczetta miał zaledwie 23 lata. Nigdy, w największą nawet
słotę, nie wciągał długich butów, a chodził w pończochach i
spodniach sportowych. Twierdził, że ród jego pochodzi z markizów
hiszpańskich. Wasiowa twierdziła po cichu, że dziad nazywał się po
prostu Ruczetis, i był pańszczyźnianym chłopem. A zresztą i ojciec
jeszcze, jak podobno miał opowiadać Gażeński z Jurkiszek, rzekomo
całował jego ojca w rękę. Ojca Ruczetty nikt nie znał, i zresztą
nikt się nim nie interesował. Młodego Wacława zaczęto przyjmować w
"towarzystwie" od czasu jak wrócił z Petersburga, gdzie nie
ukończył konserwatorium muzycznego, ale poszła fama, że bardzo
ładnie gra na skrzypcach. W istocie grał miernie. Szalę przeważyła
Flora Neuwaldowa, pani na Powołokach, dama starsza i dlaczegoś
wpływowa, z której zdaniem liczono się na ogół, nie wchodząc w
szczegóły. Gdzieś usłyszała grę Ruczetty, a gdy jej później
zwrócono uwagę, iż nie bardzo wiadomo kim był jego ojciec,
odpowiedziała:
- Si, cela n`est pas clair, mais, on gra tres-bien, można
powiedzieć parfaitement. I w Powołokach jest personne bienvenue.
Ruczetta, gdy już raz zaczął bywać, przyjeżdżał często bez
skrzypiec, umyślnie; nie chciał być bowiem traktowany jako
"grajek". Przyjmowano te wizyty z pobłażliwą wyrozumiałością.
Teraz stał się jednym z nielicznych mężczyzn, którzy pozostali we
dworach okolicznych. Przybierał więc czasami ton co nieco
protekcyjny w rozmowach i odpowiednio do tego układał uśmiech
człowieka, który wie więcej od otoczenia. Zasadniczo we wszystkich
sprawach miał zdanie wyrobione, choć, oczywiście, nie mógł o
świecie wiedzieć dużo.
Opowiadanie Karola o jego spotkaniu z "plennikiem" roztrząsane
było dopiero podczas kolacji. Ruczetta miał minę poważną i tym
razem szczerze zatroskaną i nawet zaniepokojoną. Uważał zjawienie
się tego człowieka za bardzo zły znak.
- Trudno coś doradzić... - powiedział.
Mrok już dawno zapadł. Zegar szafkowy, autentyczny gdański, z roku
1778 uwidocznionym na cyferblacie, zaczął wydzwaniać godzinę
dziewiątą wieczorem. Gdy skończył, słychać było jak za oknami
krople spadają z dachu, żłobiąc lodową rynienkę w roztajałym
śniegu. I właśnie w tej celi zerwało się raptowne, wściekłe
ujadanie psów... A jednocześnie trzasnęły drzwi kuchenne, i
słychać było jak przez sionki i pokój kredensowy biegnie do
stołowego co tchu Ewusia... Wszyscy zbledli.
- Przyszedł furman pana Ruczetty, i pyta czy już zakładać do
sanek?
Ruczetta wciągnął powietrze nosem, i marszcząc brew odpowiedział
poważnie:
- Proszę powiedzieć, żeby już zakładał.
- Ewusia niech nie wpada do pokoju zawsze jak bomba! - odezwała
...
zck68