Stanisław Grzesiukm Pięć lat kacetu.doc

(2690 KB) Pobierz
Stanisław Grzesiuk

Stanisław Grzesiuk

 

Pięć lat Kacetu

 

1958

W obozach koncentracyjnych: w Dachau, Mauthausen i Gusen siedziałem od 4. IV.

1940 r. do chwili oswobodzenia przez armię amerykańską, tj. do 5. V. 1945 r.

Jako jeden z nielicznych, którym udało się przeżyć w obozach tyle czasu, często

pytany jestem przez znajomych, co ja takiego robiłem w obozie, jak żyłem, że

tyle lat przetrzymałem. Wtedy opowiadam różne oderwane sceny obozowe bez żadnego

ładu i kolejności przeżyć. Radzili mi często, bym opisał to wszystko, co

pamiętam. Ja sam o tym nieraz myślałem, że warto by opisać to chociażby dla

swoich dzieciaków, żeby w przyszłości, jak już będę większe, przeczytały sobie,

co przeżył ich tata, kiedy jeszcze nie był ich tatą.

Od roku 1943 (po klęsce Niemców pod Stalingradem) warunki w obozach zaczęły się

poprawiać. Łatwiej było wówczas w obozie przeżyć przeciętnemu więźniowi trzy

miesiące niż do roku 1943 trzy dni. W Gusen, mimo że warunki się poprawiły,

byliśmy według twierdzeń Ludzi z Oświęcimia - dopiero w warunkach oświęcimskich

z roku 1941. Więźniowie, którzy żyli w Oświęcimiu trzy lata, w Gusen wykańczali

się po trzech, pięciu miesiącach. Mówili, że gotowi są w nocy i na kolanach

wracać z powrotem do Oświęcimia, bo “tam było życie, a tu kamienia nie ugryzę i

nie można zorganizować żadnych ubrań”.

W książkach o życiu w obozie nikt dotychczas nie napisał tak gorzkiej prawdy.

Ludzie opisują życie w obozach, a nikt jakoś nie chce opisać swego własnego

życia tak dokładnie, ze szczegółami. Opisuje się, że były ciężkie warunki, że

się to wszystko przeżyło, Lecz nikt wie wpisuje, jacy ludzie przeżywała te lata

mordowni i głodu i co robili na co dzień, żeby przetrwać.

W roku 1943 Stanisław Nogaj, dziennikarz z Katowic, obliczył, że z pierwszych

dziesięciu tysięcy więźniów w Gusen żyje jeszcze trzystu czternastu. Gdy

dowiedział się o tym komendant obozu, powiedział: “Ja chciałbym tych byków

zobaczyć - przecież porządny więzień nie powinien żyć w obozie dłużej jak pięć

miesięcy”.

Podstawą życia w obozie było, w moim pojęciu, maksymalne miganie się od pracy

oraz organizowanie jedzenia, a w zasadzie można to ująć w jedno zdanie -

postępować przeciw wszystkim zarządzeniom władz obozowych, bo wszystkie

zarządzenia miały na celu jak najszybsze wykończenie więźniów. Omijanie

zarządzeń zawsze narażało więźnia na bicie i w zależności od tego, w czyje w

danym wypadku wpadł ręce - na utratę życia.

Określiłbym to tak: kto chciał przeżyć, nie wolno mu było bać się śmierci, bo

każdy, kto chciał żyć, a bał się śmierci - bał się narazić na bicie i wykonywał

ściśle zarządzenia, czekając na cud i koniec wojny, że go zwolnią albo że

przetrzyma, Gdy się zorientował, że się kończy, za późno już wtedy było na zryw

i dla takiego zostawało tylko krematorium.

Ta bezwzględna walka o życie częsta była połączona z brutalnością, której nie

można było uniknąć, i ta brutalność w pewnym stopniu istniała u wszystkich,

którzy przeżyli dłuższy czas w obozie. Nie wiem, dlaczego nikt w swoich

opowieściach nie łączy z tym zagadnieniem swojej osoby. Brutalność w życiu

obozowym istniała na każdym kroku.

Jak wyglądało życie przeciętnego więźnia przez pięć lat pobytu w obozie,

postaram się opisać na podstawie własnych przeżyć, a ponieważ chodzi tu tylko o

obóz, opiszę okres od momentu transportowania mnie do obozu, a zakończę chwilą

otwarcia obozu i odzyskania wolności.

W swoim życiu w obozie zawsze starałem się być sprawiedliwy dla innych i dla

samego siebie - starałem się, żeby nigdy nie popełnić czynu, który by osiadł

plamą na moim sumieniu, a przez ludzi byłby traktowany jako czyn hańbiący.

Minęło już 12 lat od zakończenia wojny. Wiele przeżyć już zatarło się w pamięci.

Wiele nazwisk zapomniałem, Lecz to, co mi w pamięci pozostało, postaram się

opisać. Ponieważ nie we wszystkich wypadkach miałem możność porozumieć się z

występującymi tu osobami - względnie z rodzinami nieżyjących - czy życzą sobie,

aby o nich pisać pełnym nazwiskiem, więc w niektórych wypadkach podaję tylko

pierwsza literę.

W drodze do Dachau

Po aresztowaniu, gdy mnie ciupasem transportowana do obozu koncentracyjnego w

Dachau, podróż przedstawiała się w ten sposób, że w dzień wieziono nas wagonem

więziennym, a wieczorem dowożono do jakiegoś miasta i tam na noc lokowano w

więzieniach. Czasem zaraz następnego dnia odsyłano nas dalej, a było i tak, że w

jakimś więzieniu siedziałem kilka, a nawet kilkanaście dni, zanim odesłano mnie

na następny etap. Towarzyszami w drodze byli przeważnie kryminaliści niemieccy,

których przewożono do innych więzień lub na rozprawy. Nie mogłem się w tym

zorientować dokładnie, bo wcale nie znałem niemieckiej mowy. Z mową niemiecką to

u mnie był ciekawy problem. Po prostu nie chciałem się jej uczyć. Miałem do niej

wstręt i przez pięć lat obozu nauczyłem się tylko tyle, ile mi na siłę wcisnęli

do głowy ciągłym powtarzaniem.

Zaznaczyć muszę, że w czasie gdy już mnie Niemcy wzięli na przechowanie -

poszukiwany byłem za posiadanie broni - nie miałem, jeszcze 22 lat (urodziłem

się 6 maja 1918 r.), a wyszedłem z obozu w dzień swych urodzin, kończąc lat 27.

Droga do obozu przeszła względnie spokojnie. Nie bili mnie, jeść dawali tyle co

i innym więźniom, paskudne tylko były przejścia z pociągu do więzienia i z

więzienia do pociągu. Łączono nas wtedy za ręce kajdankami po kilku i pod silną

eskortą prowadzono jezdnią przy samym chodniku. Przy ustawianiu się do

przemarszu trzeba było się zdecydować, gdzie się ustawić. Jeśli się stanęło w

pierwszej linii przy chodniku, to wtedy kajdanki założone były tylko na jedną

rękę, druga natomiast była wolna i tą ręką można było zbierać z brzegu chodnika

i z jezdni tuż przy chodniku niedopałki papierosów, które w więzieniu można było

wymienić na jedzenie albo inne drobiazgi. Przy zbieraniu można było od

wartownika oberwać kopniaka albo kolbą karabinu za podnoszenie niedopałków, ale

warto było ryzykować. To była ta dobra strona maszerowania przy chodniku. Złą

stroną natomiast była ludność cywilna, a szczególnie baby i dzieciaki, które

prawie zawsze wymyślały nam, pluły na nas i rzucały w nas różnymi odpadkami,

kamieniami i wszelkim świństwem, jakie im wpadło w ręce. To już lepiej mieli się

ci, którzy szli od strony jezdni.

Na jednym etapie w pociągu jechałem w jednym przedziale z Jugosłowianinem, który

nazywał się Paweł Duiwiak; odstawiali go do granicy ciupasem jako uciążliwego

cudzoziemca. Twierdził on, że nic mu nie udowodniono, a odsyłają go dlatego, że

żyje na wysokiej stopie, a nigdzie nie pracuje. Z jego opowiadań wynikało, że

jest to niebieski ptak i szuler. Potrafiliśmy się doskonale porozumieć i po

całym dniu jazdy uczył mnie już techniki szulerki i kantowania ludzi głupich i

naiwnych. Twierdził, że jego szpakowate na skroniach włosy są sztucznie robione,

dlatego że taki szpakowaty pan wzbudza w otoczeniu większe zaufanie. Umówiliśmy

się, że jeśli mi się uda uciec alba zostanę zwolniony, to mam zapamiętać jego

adres i przyjechać do niego do Jugosławii. Ocenił mnie jako chłopaka sprytnego,

którego łatwo będzie nauczyć wszystkich sztuczek, i wtedy będziemy kręcili w

życiu razem. Na następnym etapie rozdzielono nas i już więcej go nie widziałem.

Innym pasażerem w naszej klitce w więziennym wagonie był facet w wieku lat

trzydziestu. Ponieważ dobrze mówił po polsku, byłem pewny, że to jest Polak. Gdy

między etapami spędzaliśmy noc w więzieniu, wieczorem rozmawialiśmy w trzech

spacerując po olbrzymiej celi, która była celą przejściową.

Będąc pewien, że drugi mój towarzysz jest Polakiem, z ciekawości zapytałem go, z

jakich stron pochodzi, Na pytanie to otrzymałem odpowiedź:

- Z tych, które żeście zabrali.

Nie zrozumiałem, więc pytam jeszcze raz. Odpowiedział mi z drwiną w głosie:

- Z Zaolzia. - A zwracając się do Jugosłowianina powiedział:

- Czy ty wiesz, co te kurwy wyprawiali, jak tam przyszli? - i tu posłał pod

adresem Polaków kilka lepszych wiązanek “słupów telegraficznych”.

Na zajęcie Zaolzia patrzyłem z odrazą, jak patrzyłbym na hienę, która zdradliwie

uchwyci ochlap z padliny zwierza, zamordowanego przez innego. Mimo to “wiązanka”

przesłana-pod adresem wszystkich Polaków dotknęła mocno moje uczucia zarodowe,

lecz nie powiedziałem nic, tylko w duszy zakiełkowała myśl oddać mu to w jakiś

sposób, przy najbliższej okazji. Przyznając mu w pewnym stopniu rację, a to w

zagadnieniu samego zajęcia Zaolzia, może szybko zapomniałbym o chęci odegrania

się, gdyby okazja do tego nie trafiła się tak szybko. W kilka minut po tej

rozmowie podszedł on do mnie z pytaniem:

- Masz co zapalić? - i bezczelnie wsadził mi rękę do kieszeni marynarki, w

której trzymałem niedopałki zbierane w czasie przemarszów. Zanim zdążył mi coś z

kieszeni wyjąć, dostał taką bombę w nos, że go wyrzuciło na środek celi.

- Ty padalcu - powiedziałem mu jeszcze - tylko nie z ręką do cudzej kieszeni!

Jak chcesz zapalić, to poproś.

Ale ja miałem i mam taką dziwną naturę, że nie potrafię uderzyć słabszego od

siebie, a jeśli już uderzyłem, to dlatego, że przeceniałem siły przeciwnika

myśląc, że jest silniejszy i odważniejszy. Tak było i w tym przypadku. Chłop był

cwaniakowaty i byłem pewien, że uderzeniem sprowokuję go do awantury, a wtedy

wygrany będzie sprytniejszy i silniejszy. Ten jednak nie ruszył się więcej do

mnie, tylko stanął pod ścianą i trzymał się za uderzone miejsce.

Po pół godzinie podszedłem do niego, dałem mu zapalić i wtedy dopiero dowiedział

się, za co faktycznie dostał, mimo że za włożenie mi ręki do kieszeni też mu się

trochę należało.

Incydent ten zbliżył nas do siebie i już dalszą drogę, aż do czasu gdy nas

rozdzielili, odbyliśmy w naprawdę serdecznej i koleżeńskiej atmosferze.

W jednym małym prowincjonalnym więzieniu - a może to nawet nie było więzienie,

tylko jakiś większy areszt - kilka dni siedziałem w celi sam. Nudziło mi się

diabelnie. Po celi łaziłem jak dzikie zwierzę w klatce. Okno w celi było

normalnym oknem mieszkaniowym, otwieranym do wewnątrz, z tą tylko różnicą, że

szyby w nim były matowe, a dopiero za oknem były kraty. Często słyszałem, że za

oknem rozmawiają ludzie, a czasem były to młode, wesołe głosy. U mnie w celi był

niemożliwy fetor wydobywający się z kibla, z którego pozwalana mi wylewać tylko

jeden raz dziennie, a w celi było nieznośnie gorąco od centralnego ogrzewania i

kibel na dodatek nie miał żadnego przykrycia.

Przy wprowadzaniu mnie do celi dozorca zastrzegł surowo - odpowiednią

gestykulacją, inaczej i tak bym go nie zrozumiał - że nie wolno mi otwierać

okna, bo zamkną mnie w ciemnicy. No cóż - myślę sobie - ciemnica też dla ludzi,

a spróbować można. Otworzyłem. Zdążyłem tylko zauważyć, że za oknem jest park -

ludzi w nim o tej porze nie widziałem - a tu już się drzwi celi otwierają i

dozorca coś drze się do mnie.

Zrozumiałe, że okno od razu zamknąłem. Po wyjściu dozorcy - gdy już się dobrze

nakrzyczał - zacząłem zastanawiać się, czy jego przyjście było przypadkowe, czy

też w jakiś pojęty, czy też niepojęty sposób wiedział, że ja okno otwieram. Żeby

się o tym przekonać, postanowiłem okno otworzyć jeszcze raz. Otworzyłem. I znów

za chwilę słyszę, jak “klawisz” już jest za drzwiami i szykuje się do

otwierania.

Zanim zdążył otworzyć drzwi, już okno było zamknięte, ten jednakże rozdarł na

mnie twarz jeszcze bardziej, pokazywał na okno, dawał mi do zrozumienia przy

pomocy gestykulacji, jak to będzie mi przyjemnie w ciemnicy - i poszedł. Teraz

już byłem pewien, że przy tknie jest sygnalizacja alarmowa, która działa przy

otwarciu okna. Przeczucia mnie nie omyliły. Oglądając wkoło ramę okienną

zobaczyłem małe szpindle wystające z futryny i łączące się z połówkami okna.

Pracując do wojny w zawodzie elektromechanika wiedziałem, jak przeciąga się

przewody. Wiedziałem, że muszą one wychodzić za drzwi i że prowadzi się je

najkrótszą drogą. Z tej strony okna, po której spodziewałem się, że przebiegają

przewody, zacząłem dłubać ostrożnie w ścianie kawałkiem żyletki, które z

przyzwyczajenia zamsze nosiłem w kieszeni w spodniach, w tej, w której nosi się

zegarek, i dlatego nie znaleziono ich przy żadnej rewizji.

Dłubałem w ścianie ostrożnie, żeby nożyka nie połamać, i w pewnym momencie

patrzę - jest w ścianie drucik. Oddrapując go wkoło zrobiłem taki otwór, że

mogłem już sięgnąć drutu palcem. Pomaleńku odciągnąłem go i przerwałem. Miejsca

przerwania zaizolowałem kawałeczkami papieru, który znalazłem w sienniku. Otwór

zalepiłem zgryzionym chlebem. Palcem smarowałem po ścianie i białym pyłem, który

mi zostawał na palcu, smarowałem miejsce zalepione chlebem. Gdy już zrobiłem

wszystko, otworzyłem okno i... nikt nie przyszedł. Od tej chwili przez te kilka

dni, przez które jeszcze tam siedziałem, codziennie otwierałem sobie okno i

przyglądałem się ludziom, a w nocy, jeśli nie mogłem spać, patrzyłem na drzewa,

śnieg i gwiazdy na niebie. W ciągu dnia słuchałem tylko pilnie, czy nie zbliżają

się kroki do mojej celi, lecz nawet wtedy, gdy dozorca wkładał już klucz do

zamka, zdążyłem zawsze zamknąć okno. Dziwi mnie tylko, że nie zwrócił on uwagi

na zmianę powietrza w celi, z ciężkiego i popsutego, na czyste, świeże. Może i

widział różnicę, lecz dzwonek mu przecież nie dzwonił na alarm, a pewien był, że

przez te kilka dni pobytu z więzienia nie ucieknę.

Po kilku dniach pobytu w tym więzieniu pożegnałem się z parkiem i otwieranym

oknem, bo pewnego dnia połączona mnie łańcuszkiem z kilku innymi i zaprowadzono

na dworzec.

Następny pobyt w więzieniu trwał prawie dwa tygodnie. Gdy tylko odprowadzono nas

z dworca do więzienia, ze słów dozorców rozmawiających ze sobą zrozumiałem, że

jest w więzieniu jeden Polak i że mnie chcą dać do niego, żeby nam się nie

nudziło.

Współlokator celi, Władysław Kowalczyk, był to chłopak lat 20, który zamknięty

został za jakieś zbytki robione u chłopa, u którego pracował. Z opowiadań jego

wynikało, że pochodzi on spod Zduńskiej Woli, że pracował tam we dworze przy

koniach, a na roboty do Niemiec przyjechał na ochotnika i obecnie matka jego też

ma tam przyjechać.

Marzeniem jego było być jeszcze kiedy w życiu stangretem i rozwodził się długo i

szeroko o pięknym życiu stangreta.

Żeby nam się nie nudziło w ciągu dnia, dostawaliśmy do roboty papierowe torebki,

których musieliśmy wykonać codziennie pewną określoną ilość. Władziowi w żaden

sposób robota ta nie szła. W rezultacie ja robiłem torebki za siebie i za niego,

a on codziennie sprzątał celę i wynosił kibel. W ten sposób przeżyliśmy

spokojnie kilka dni. W ciągu dnia, robiąc torebki, opowiadaliśmy sobie różne

przygody z życia - ja opowiadałem o pracy w fabryce i życiu na Czerniakowie, on

znów o życiu jaśnie państwa i ludzi pracujących we dworze. Często w

opowiadaniach swoich poruszał temat, jak to w Łodzi i w okolicach Łodzi biło się

Niemców przed wojną. Opowiadał o napadach na lokale niemieckie, na szkoły

niemieckie itp. historie. Odpowiadałem mu, że to są głupstwa i bajki niemieckiej

propagandy i że ja w to bicie nie wierzę, bo sam często jeździłem w okolice

Lublina, a tam były nawet całe wsie kolonistów niemieckich i nigdy nie

słyszałem, żeby ktoś został pobity tylko dlatego, że jest Niemcem.

Jednego dnia, gdy jak zwykle robiliśmy torebki i rozmawialiśmy na temat życia i

egzystencji, powiedział, że jemu to właściwie jest wszystko jedno, kto będzie w

Polsce rządził - Polacy, Niemcy, Anglicy czy Żydzi, aby tylko jemu było dobrze.

Reszta go nic nie obchodzi. Trochę ze złością odpowiedziałem mu na to, że takich

głupich jak on w Polsce mieliśmy więcej i dlatego Polska zginęła. On na to znów

zaczął mi w idiotyczny sposób udowadniać słuszność swojego twierdzenia.

Tłumaczyłem mu jak pastuch krowie na granicy, że nie ma racji, a on jakby

celowo, widząc, że coraz bardziej się denerwuję, jeszcze większe głupstwa

zaczyna gadać. W końcu zaczyna mocno chwalić Niemców - jacy to oni gospodarze,

jak to oni potrafili z Żydami zrobić u siebie porządek i jak ta teraz w Polsce

ład i porządek zaprowadzą. Pomyślałem sobie, że Władzio to wariat, idiota i

wszystkie inne choroby umysłowe do kupy. W końcu, gdy już naprawdę nie mogłem

wytrzymać tego gadania, uczciwie go ostrzegłem, żeby zamknął twarz, bo go stuknę

i wtedy dopiero zamknie.

Lecz on gada dalej: “No bo Niemcy...” - i już nie dokończył, bo zleciał ze

stołka, uderzony pięścią między oczy. Stuknąłem go nieźle, bo po kilku minutach

już ledwie na oczy widział, tak mu spuchły.

- Jak dostał między oczy i spadł na podłogę, podniósł się i do dzwonka. Za

chwilę do celi wchodzi dozorca młody jeszcze chłop - i pyta, co się stało.

Słucham i wtedy dla odmiany ja zgłupiałem.

Kowalczyk trajkocze mu szybko - po niemiecku. Z poszczególnych słów, które już

rozumiałem, złapałem sens tego, co mówił. Wyglądało to tak, że on chwalił czy

też trzymał stronę Niemców i ja go za to pobiłem.

Dozorca naparł na mnie z wielkim kluczem od cel w ręku, a ja cofałem się tyłem,

myśląc, że ten nieźle mnie teraz przetrąci kluczem. Nie uderzył mnie, tylko gdy

już mnie doparł do stołka, powiedział:

- Siadaj.

No cóż - usiadłem.

Gdy tylko dozorca opuścił celę, Kowalczyk dopiero rozpuścił buzię:

- Co? Żeby mnie Polak w mordę uderzył? To ty nie wiedziałeś, dlaczego ja tak

broniłem Niemców? To ty nie wiedziałeś, dlaczego ja ci opowiadałem o biciu

Niemców w Polsce? To jest moja krew! To są moi bracia! Moja matka jest Niemką. A

ja nie wiem, czy ten, który mi dał nazwisko, jest moim ojcem. Moja matka jest

Niemką i ja się czuję Niemcem! To jest moja krew! To są moi bracia! Żeby mnie

Polak w mordę uderzył?

I tak wciąż w kółko i w kółko. Z początku trochę wystraszony, żeby nie oberwać

od dozorcy, siedziałem cicho i nic się nie odzywałem, tylko cieszyłem się w

duchu patrząc, jak mu pięknie puchną oczy i przybierają taki ładny, fioletowy

odcień.

Wreszcie znów nie wytrzymałem i mówię mu:

- To z ciebie ładny ptaszek. Czekaj - jak się kiedy spotkamy na wolności, to ci

gardło poderżnę.

- Na pewno się nie spotkamy - odpowiedział.

- Tak? No to czekaj, bydlaku. Jeszcze dzisiaj w nocy cię uduszę. Jak pragnę

Boga. Zobaczysz. Dzisiaj w nocy uduszę cię, żeby takie bydlę po świecie nie

chodziło.

Miałem go zamiar w nocy solidnie nastraszyć, ale musiałem mieć wygląd stanowczy,

ba ten drań znów skoczył do dzwonka i dzwoni. Za chwilę już był dozorca i znów

zrozumiałem, że on nie chce być ze mną w jednej celi, bo ja powiedziałem, że go

w nocy uduszę.

Dozorca podchodzi bliżej mnie i pyta:

- Tak?

- Tak - odpowiadam.

Pyta drugi raz:

- Tak?

- Tak - mówię mu znów.

Ten widocznie myślał, że ja go nie rozumiem, bo biorąc się rękami za gardło

jeszcze raz pyta. Wtedy z wielkim zapałem odpowiedziałem mu aż trzy razy:

- Tak, tak, tak!

Dozorca uśmiechnął się tylko i wyszedł, po dwudziestu minutach przyszedł i

zabrał Kowalczyka do innej celi. Dwa dni jeszcze siedziałem w celi sam,

medytując nad tym przypadkiem, i myślałem o tym, że jeśli i jego przywiozą do

Dachau, to już ja będę się starał zapłacić mu jakoś za jego “polskość”.

Będąc już w Dachau, do końca swego tam pobytu rozglądałem się, czy gdzie tego

kołka nie zobaczę, a w roku 1947, gdy byłem kilka miesięcy w Łodzi, kręciłem się

i wypytywałem ludzi, chcąc go koniecznie odszukać lecz nie udało mi się.

Na następnym etapie miałem maleńką przygodę, lecz w zupełnie innym stylu.

W wagonie więziennym jechałem w jednej celi z Niemcem - Willi miał na imię -

który po odbyciu wyroku za przestępstwa pospolite jechał na dalszy pobyt do

obozu. Razem byliśmy w Dachau, w Mauthausen i w Gusen i nieraz przypominaliśmy

sobie tę historię i zastanawialiśmy się, co by było, gdybyśmy wówczas wykonali

swój zamiar.

Gdy wieczorem wagon więzienny rozładowano, rozdzielono nas na kilka grup. Jedne

grupy pojechały samochodami, inne rozprowadzono w różnych kierunkach. Ja byłem w

grupie ośmiu osób, w której był również Wilii. Transport odbył się jak zwykle -

w kajdankach; jezdnią, a ja z brzegu kolumny, żeby zbierać po drodze niedopałki.

Od dworca do więzienia było 10 minut drogi. Było to jakieś małe więzienie, w

którym przebywaliśmy tylko do następnego dnia rano. Siedzieliśmy tam jak małpy w

klatkach, bo cele były maleńkie, pojedyncze, a ściany między nimi, jak i ściany

szczytowe, były z gęstej siatki. Była to po prostu wielka sala, na środku której

była olbrzymia klatka z drobnej siatki, tak że dozorcy mieli nas zawsze na

oczach, a my też siebie widzieliśmy i mogliśmy sobie przekazywać niedopałki,

papierosy, zapałki, a także rozmawiać ze sobą.

Gdy nas wprowadzono do więzienia, zauważyłem, że wszystko tu jakoś inaczej

wygląda niż w innych, solidnych więzieniach. Od ulicy był niewysoki mur, a przez

furtkę, w której siedział jeden wartownik, wchodziło się na podwórze. W budynku

więziennym, 15 metrów od furtki, były drzwi bezpośrednio do kancelarii, do

której naszą ósemkę wprowadzono. Dozorca, który nas przyprowadził, wyszedł

zostawiając na stole papiery naszego transportu. Przyjmował nas stary jakiś

dziadek, który pytał nas kolejno o nasze personalia. Przed nim na stole leżał

olbrzymi pistolet, który można byłoby opanować, gdyby tylko przechylić się

trochę mocniej przez barierkę. W pewnym momencie zapisujący nas dziadek wyszedł

do drugiego pokoju... i w tym momencie błyskawiczna myśl: z tyłu drzwi otwarte,

ten dziad tylko jeden w pomieszczeniu, 15 metrów do wyjścia, my w cywilnych

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin