A. Heller, Szkoła frankfurcka.pdf

(208 KB) Pobierz
636501038 UNPDF
Ágnes Heller
Szkoła frankfurcka
Dedykowane György Márkusowi z okazji 65 urodzin, w imię przyjaźni.
Szkoła frankfurcka była szkołą. I nie ma tu większego znaczenia, że jej nazwa została ukuta
dopiero w latach sześćdziesiątych, oraz że sami członkowie szkoły utożsamiali się raczej z
Instytutem Badań Społecznych, czy ze Zeitschrift für Sozialforschung , albo też to, że sami
postrzegali siebie jako grupę myślicieli oddanych tzw. teorii krytycznej. Nazwa ta poprawnie
opisuje związek ludzi, którzy kiedyś należeli do tej szkoły, charakter ich przyjaźni, wzajemną
solidarność, ale i ich ostateczną nielojalność i wzajemne kłótnie, wskazuje na powód ich oddania
sobie, a także na przyczyny ich rozczarowań oraz radości. Chociaż Adorno wielokroć wspominał,
że w zasadzie szkoła i przyjaźń niewiele się od siebie różnią, to chyba nigdy nie ujął tego tak
obrazowo, jak w eseju o prywatnej korespondencji pomiędzy Stefanem Georgem a Hugo von
Hofmannsthalem. Adorno mówi o „Georgesche Schule” [Szkole George’go], o przyjaźni George'a z
Hofmannsthalem, oraz o jej wewnętrznych, stale powracających i nigdy nie rozwiązanych
konfliktach i napięciach. Następnie stwierdza: „Die Freundschaft der beiden ist im Zerfall, ehe sie
jemals sich verwircklichte. Damals war Freundschaft selbst unter Menschen der
ausserordentlichsten Produktivkraft nicht mehr aus blosser Sympathie und blossem Geschmack
möglich, sondern einzig auf dem Grunde bindend gemeinsamer Erkenntnis: Freundschaft aus
Solidarität, welche die Theorie als Element ihrer Praxis einschlieβt 198 . Można odczytać te słowa
również jako pewne wyznanie. Przyjaźń Horkheimera z Adornem, tak jak i przyjaźń pomiędzy
pozostałymi członkami szkoły, nie przetrwałaby, być może nawet w ogóle by się nie narodziła,
gdyby jej podstawą była tylko osobista sympatia lub upodobanie. Musiała ją scementować
solidarność. Pytanie tylko, w jaki sposób solidarność cementuje przyjaźń, i skąd w ogóle ona się
bierze? Odpowiedź Adorna brzmi: dzięki uznaniu wspólnej teorii jako elementu praxis jej
zwolenników.
Powyższa teza, z uwagi na jej historyzujący i uogólniający charakter, jest bardzo mocna.
Adorno nie odnosi jej wyłącznie do George'a i Hofmannsthala. Twierdzi, że przyjaźń dwóch osób,
dwóch niezwykle twórczych osób, nie jest na dłuższą metę możliwa, jeśli opiera się wyłącznie na
wzajemnej sympatii i upodobaniu; w zasadzie od czasów Szkoły George’go było to już niemożliwe.
W dwudziestym wieku przetrwały tylko te przyjaźnie, szczególnie pomiędzy dwojgiem ludzi
odznaczających się wyjątkowymi zdolnościami twórczymi, w których osoby te łączyła jakaś
wspólna sprawa. Adorno precyzuje również, czym jest owa wspólna sprawa. Z uwagi na to, że
domaga się ona solidarności i sprawia, że przyjaźń staje się w ogóle możliwa, nie może być ani
czysto teoretyczna, ani też być kwestią zwyczajnie praktyczną. Musi wynikać z teorii zakorzenionej
w praktyce i do praktyki też powracającej. Jeżeli dwoje ludzi podziela jakąś teorię wspólnej praxis
lub też teorię mającą cele praktyczne, co więcej, jeżeli wyznawanie tej wspólnej teorii i praktyki
wymaga solidarności, to wtedy i tylko wtedy, nowoczesna przyjaźń dwojga niezwykle twórczych
ludzi może pokonać osobiste animozje, napięcia i konflikty; tylko w takim przypadku przyjaźń
może przełamać nieufności, poradzić sobie z brakiem wrażliwości, a niekiedy również ze
złośliwością, i w dalszym ciągu trwać. Przyjaźń w nowoczesnych czasach może przetrwać tylko
wtedy, gdy jest czymś więcej niż tylko przyjaźnią, a przynajmniej, gdy jest również czymś innym.
Nakładają się tu na siebie trzy elementy: pierwszy związany jest ze zwykłą przyjaźnią, drugi ze
198 „Przyjaźń ich obydwu rozpada się, zanim jeszcze kiedykolwiek się spełniła. W owym czasie sama przyjaźń między
ludźmi o nadzwyczajnej sile twórczej nie była już dłużej możliwa przez zwykłą sympatię czy upodobanie, lecz wiązała
jedynie na podstawie wspólnego poznania: przyjaźń z solidarności, którą teoria zawiera jako element swojej praktyki.”
Theodor Adorno, Gesammelte Schriften , 10-1, Suhrkamp, Frankfurt am Main 1997, 218. [Tłum. W.B.]
149
wspólną sprawą, a trzeci dotyczy kwestii dużych zdolności twórczych przyjaźniących się osób.
Nowoczesna przyjaźń jest cementowana przez elementy, które zazwyczaj dla przyjaźni są
przygodne.
Adorno wyraził się nazbyt kategorycznie. W dwudziestym wieku, a w zasadzie nawet już w
czasach George'a i Hofmannsthala, przyjaźnie nie były możliwe bez jakiejś wspólnej sprawy, a
przynajmniej nie mogły bez niej wytrzymać próby czasu, czy też pokonać nękające je konflikty.
Widać wyraźnie, że Adorno uznał po prostu sytuację i doświadczenia szkoły frankfurckiej za rzecz
oczywistą. To, co wydarzyło się pomiędzy jej członkami, nie mogło rozegrać się w inny sposób.
Dysponując pewnym kluczowym doświadczeniem życiowym, dokonał jego uogólnienia i
ekstrapolacji.
Stwierdzenie, że Adorno wyraził się „kategorycznie”, to nie metafora. Jego wypowiedź jest
uogólniająca, ponadto wyciąga on z niej daleko idące wnioski. Powiada, że chociaż dotąd – tzn. do
dwudziestego wieku – istniały inne rodzaje przyjaźni, to w naszym stuleciu nie są już one możliwe.
My, którzy – tutaj i teraz – żyjemy w przyszłości teraźniejszości Adorna, wytkniemy mu błąd. Jeśli
w naszych czasach jest coś takiego, czego trudno uświadczyć, to jest to właśnie przyjaźń
zbudowana wokół jakiejś wspólnej sprawy. [Obecnie] nie ma wspólnych spraw, a przynajmniej
takich, które mogłyby cementować przyjaźni osób niezwykle twórczych, radzić sobie z nieufnością,
powracającym poczuciem doznanej niesprawiedliwości i stałym wtrącaniem się drugiej strony. A
jednak przyjaźnie nadal istnieją, a skoro tak, to są możliwe. Nasze przyjaźnie, w zasadzie, są
ponownie budowane na sympatii i upodobaniu, chociaż mogą być cementowane wspólnymi
interesami i podzielanymi ideami. Jeżeli chodzi o przyjaźń, to kwestia tzw. większych zdolności
twórczych – jak i mniejszych zdolności twórczych, która również dotyczący intelektualistów
wywodzących się z szeroko rozumianej lewicy lub liberalnych przestrzeni kultury, polityki i życia
codziennego – bardziej pasuje do czasów Nietzschego niż do dwudziestych, trzydziestych czy
nawet sześćdziesiątych lat naszego wieku. Nie chciałabym jednak, żeby teraz moje słowa
zabrzmiały za bardzo kategorycznie. Kto to wszak może wiedzieć, jaki rodzaj nowych przyjaźni
narodzi się jutro, bądź w przyszłym stuleciu, wokół możliwych lub niemożliwych nowych spraw.
Adorno był stanowczy, ja natomiast nie byłam. Zresztą, ta stanowczość byłaby obca
każdemu, kto znalazłby się na moim miejscu. Różnica pomiędzy mną a Adornem ma charakter
historyczny. Jeśli chodzi o mnie, to obecnie nie jestem członkinią żadnej szkoły (chociaż kiedyś do
jednej należałam). Natomiast Adorno, w chwili gdy pisał swój esej poświęcony George'owi i
Hofmannsthalowi, w rzeczywistości był, bądź wierzył w to, że nadal jest, oddany szkole
frankfurckiej, lub przynajmniej Horkheimerowi – jej symbolowi. W chwili, gdy ktoś jest oddany
jakieś sprawie i danej szkole, to ma skłonność do kategorycznych stwierdzeń, do pochopnych
generalizacji i ekstrapolacji. Bynajmniej nie jest to cecha charakteru danej osoby, ani też jej mocna,
czy słaba strona. Jeśli ktoś wierzy w daną sprawę – i tak długo, jak w nią wierzy – będzie
wypowiadał temu podobne kategoryczne stwierdzenia. Z kolei, osoba, która ograniczy się do
zwykłego zadawania pytań bez jakiegoś eksperymentowania z udzielaniem na nie odpowiedzi,
świadomy istniejących sprzeczności sceptyk, który rozumie wszystko, prawie wszystko lub nic nie
rozumie, ktoś, kto jest ciekawy, ale powstrzymuje się od wydawania sądów za wszelką cenę – oni
nie będą członkami szkoły. W przeciwieństwie do nich, nawet najbardziej wyrafinowany umysł, jak
Adorno, będzie wyjątkowo łatwo wygłaszał krytyczne sądy, i pod tym względem, właśnie z uwagi
na swoje oddanie szkole, okaże się ograniczony. Nie jest to jednak ograniczoność, która wynikałaby
z jakiegoś wyrachowania. Rodzi się ona raczej z pewnego celu, któremu dana osoba dobrowolnie
się podporządkowuje. A ten rodzaj ograniczoności może nawet spotęgować – mówiąc za Adornem
– i tak owocną twórczość.
Na temat związków pomiędzy szkołą frankfurcką a Walterem Benjaminem napisano już całą
bibliotekę. Adorno i Horkheimer spotkali się z zarzutem – między innymi ze strony Hannah Arendt
i Hansa Jonasa – że są po części odpowiedzialni za jego śmierć. Po pierwsze dlatego, że finansowo
nie zaangażowali się w ratowanie Benjamina w stopniu wystarczającym, tak jak i nie postarali się o
150
szybkie zabezpieczenie jego dokumentacji 199 . Nie potrafię tego jednoznacznie ocenić, dlatego też
nie chciałabym się tym teraz zajmować. Drugi zarzut tyczy się cenzury. Horkheimer i Adorno
prosili Benjamina, aby ten dokonywał pewnych zmian w swych artykułach przysyłanych do
publikacji w ich piśmie: prosili go, aby zmienił sposób wypowiedzi, sami też zastępowali pewne
jego wyrażenia innymi itd. Wydaje się jednak, że nie ma potrzeby przypisywania działaniom
Adorna i Horkheimera niskich pobudek. Nie wiem, może rzeczywiście byli zazdrośni, zawistni,
skąpi i wyrachowani. Ale nawet jeżeli tacy nie byli, to i tak zrobiliby tak samo. Dopóki ludzie będą
oddani jakiejś sprawie, dopóty będą wypowiadać się i działać w pierwszej osobie liczby mnogiej, a
nie w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Będą tedy prosić osoby z zewnątrz lub takie, które tylko
po części są z nimi związane, aby te dostosowały się do ich koncepcji. Dlatego też duże (i to bardzo
duże) znaczenie będzie dla nich miało to, czy opublikowany w ich piśmie esej lub studium
popularyzuje wspólną sprawę, czy też stanowi dla niej przeszkodę. Przecież i teraz zdarza się, że
pisma nie publikują wysyłanych artykułów, jeśli autor nie wprowadzi do nich wymaganych zmian,
lub bywa nawet tak, że artykuły są z miejsca odrzucane, chociaż są świetne i oryginalne. Co
ciekawe, decyzje o odrzuceniu tekstu są często podejmowane właśnie z uwagi na jego
wyjątkowość. Jak widać, są to zatem przyczyny, które trudno uznać za bardziej szlachetne od tych,
którymi rzekomo kierowali się Adorno i Horkheimer. I nie kryje się za nimi żadna inna motywacja
niż preferowanie nijakości. Cenzura akademicka nie jest bardziej oświecona od cenzury [wewnątrz
redakcji] Zeitschrift für Sozialforschung , ale jej efekt jest zdecydowanie mniej oryginalny i
interesujący.
Te trzy aspekty: bycie kategorycznym, posiadanie wspólnej sprawy i praktykowanie
pewnego rodzaju cenzury (która cenzurą jawiła się wyłącznie ludziom z zewnątrz), to po prostu
różne elementy tej samej układanki. To znaczy tego, że szkoła frankfurcka była szkołą. Zarazem,
członkowie szkoły darzyli się osobistą przyjaźnią. Przedstawiciele wcześniejszej generacji
członków Instytutu, czyli z okresu przewodnictwa Grünberga, w niewielkim stopniu utrzymywali
kontakty z grupą Horkheimera. A nawet wewnątrz tej grupy Fromm przyjaźnił się tylko z
Löwenthalem, natomiast nie przyjaźnił się już z Horkheimerem, Pollockiem, czy z Adornem, w
związku z czym względnie szybko opuścił szkołę, co w dużym stopniu odbiło się na jego pracach
teoretycznych. Bliskimi przyjaciółmi, a zarazem najbardziej zagorzałymi orędownikami wspólnej
sprawy, byli Horkheimer i Pollock, Horkheimer i Adorno, Adorno i Löwenthal. Czasem również
Marcuse zbliżał się do tego wewnętrznego kręgu, niekiedy zaś, i jak się okazało – ostatecznie,
podążał jednak swoją drogą.
Rzecznik wspólnej sprawy z założenia mówi w liczbie mnogiej. Posługiwanie się liczbą
mnogą oznacza zaś ingerencję w czyjąś pracę. Wspomniałam, że twardogłowi zwolennicy sprawy
nigdy nie postrzegali tego rodzaju nieustannej ingerencji jako cenzury. Oddani sprawie, postrzegali
krytycyzm swoich kolegów jako coś, co służy zarówno jej, jak i poprawności ich własnego
pisarstwa. Niemniej, co zresztą ciekawe, Horkheimer był prawie zawsze wolny od tego
krytycyzmu. Co więcej, z wyjątkiem ostatniego numeru Zeitschrift für Sozialforschung , jego
artykuły były zawsze tekstami przewodnimi każdego numeru. To on był wyznacznikiem
poprawności, stąd też trudno było podważać jego prawomyślność. Do kwestii wyjątkowej pozycji
Horkheimera powrócę jeszcze w dalszej partii mej wypowiedzi.
Taka kombinacja oddania sprawie i przyjaźni jest czymś niezwykle delikatnym. Z jednej
strony, przyjacielowi łatwiej znieść krytykę, a czasem nawet zniewagę. A jeśli ktoś jest
zaangażowany w sprawę, to oprócz zobowiązań, które wynikają z przyjaźni, ma również
zobowiązania dodatkowe. Dla przykładu, kiedy Horkheimer, który znajdował się już w Stanach
Zjednoczonych, odnowił swoje kontakty z Adornem, napisał do niego następujące słowa: „Jeśli jest
w ogóle możliwy owocny związek pomiędzy osobami konstruującymi w danym momencie teorię,
to stała współpraca pomiędzy Tobą, a Instytutem jest jego częścią. (…) Twoim podstawowym
199 Zob. H. Arendt, Walter Benjamin 1892 – 1940 , tłum. A. Kopacki, posłowie E. Rzanna, Słowo/obraz terytoria,
Gdańsk 2007. (przyp. tłum.)
151
obowiązkiem było pozostać z nami w kontakcie (...)”. Pozwólcie, że teraz przywołam fragment
odpowiedzi Adorna: „Byłem... nieodłączną częścią samego Instytutu, tak jak Ty, Pollock, czy
Löwenthal. A ponieważ to właśnie Wy stanowicie grono jego najbardziej twórczych członków, nie
postrzegałbyś jako zdrady naszych przyjaciół tego, gdyby to przede wszystkim Wam Instytut
zagwarantował wsparcie materialne. (…) Mój przypadek niczym się zresztą od Waszego nie
różni” 200 . Chociaż Horkheimerowi spodobała się przysłana przez Adorna praca na temat muzyki
nowoczesnej, to jednak zwrócił mu uwagę, że swój krytycyzm winien on kierować w stronę
społeczeństwa jako takiego. Adorno odpowiedział na to: „pytanie, czy naprawdę powinniśmy to
kontynuować (…)” 201 . Kiedy Marcuse wysłał im obu Erosa i cywilizację , Horkheimer, w liście do
Adorna, tak oto zareagował na lekturę tej pracy: „Przy okazji, praca Herberta wydaje się całkiem
przyzwoita. (…) i chociaż podejście psychologiczne nie do końca do nas przemawia, to jest tam
wiele kwestii, z którymi powinniśmy się całkowicie zgodzić”. Zwróćmy uwagę, że stale używa się
tu podmiotu „my”. To My może wyrażać przywiązanie do teorii krytycznej, ale może również
oznaczać przyjaciół, Horkheimera i Adorna, czy nawet szersze grono osób, twardy rdzeń szkoły, do
którego zaliczymy również Pollocka, a być może także i Löwenthala. Tak czy inaczej, nawet jeśli
owo „my” odnosi się tylko do najbliższych przyjaciół, to i tak symbolizuje sprawę. Dzieje się tak
dlatego, że stosunki międzyludzkie zastępuje się sprawą i nawet przyjaźń ma jej służyć. Löwenthal
trafnie stwierdził, że „twardy rdzeń” określał orientację teoretyczną Instytutu 202 .
Jak się później okazało, na końcu tej opowieści ta wspólna sprawa zniknęła, natomiast sama
przyjaźń przetrwała tam, gdzie przetrwała, tzn. pomiędzy triem Adorno/Horkheimer/Pollock. Ale,
powtórzmy, złote lata, kiedy to zespolone ze sobą przyjaźń i wspólna sprawa miały się nad wyraz
dobrze, minęły, a zamiast nich pozostało tylko uczucie straty i nostalgia. Jak wspomina Löwenthal:
„Moje pierwsze lata w Instytucie to swego rodzaju antycypowana utopia; byliśmy inni i znaliśmy
ten świat lepiej” 203 . Te słowa Löwenthala idealnie oddają to, na czym w ogóle polega szkoła, tzn. że
konstytuuje ją świadomość jej członków odnośnie do własnej odmienności, oraz faktu
dysponowania lepszą wiedzą na temat świata.
Zastanówmy się jednak chwilę, na czym polegała różnica pomiędzy szkołą frankfurcką, a
tradycyjnie rozumianą szkołą teoretyczną/filozoficzną? Co natomiast było im wspólne? Jaki był
historyczny kontekst funkcjonowania szkoły? I co stanowiło tak często wspominaną tu wspólną
członkom szkoły sprawę?
Szkoły filozoficzne są tak stare, jak stara jest sama filozofia. W skład szkoły wchodzą
myśliciele należący do różnych pokoleń/grup. Co ciekawe, chociaż oni sami często zostają
nauczycielami, to dopóki są członkami szkoły, dopóty pozostają jednocześnie uczniami. Postacią
centralną szkoły jest mistrz/filozof, człowiek wszechwiedzący, strażnik prawdy. Nawet sceptycy są
strażnikami prawdy sceptycyzmu. Ich mistrz, który chce sprawować władzę osobistą, winien być
nie tylko najmądrzejszy, ale zazwyczaj jest również osobowością charyzmatyczną. Członkowie
szkoły są oddani mistrzowi, co z grubsza oznacza oddanie Prawdzie. Szkoła jest pewnego rodzaju
instytucją, którą najczęściej jednak powołują do życia sami jej członkowie. Stanowi ona również
wspólnotę, niekiedy zwartą, niekiedy luźną. Jako taka jest ona zarazem stosunkowo wyizolowana;
możliwość przystąpienia do niej jest ograniczona formalnie lub nieformalnie, a niekiedy jest to
nawet uregulowane. Często o szkole myśli się jako o organizmie obcym, pewnym tworze, który jest
zmarginalizowany, zarówno jeśli chodzi o sposób myślenia, jak i preferowaną przez jego członków
drogę życiową. Zarazem jednak, dla nich samych owa marginalizacja jest oznaką ich wyższości.
Rodzi się pomiędzy nimi solidarność, i jest to solidarność w imię Prawdy. Oznacza to, że
200 Rolf Wiggershaus, The Frankfurt School: Its History; Theories, and Political Significance , trans. Michael
Robertson, MIT Press, Cambridge 1994, s. 156-57.
201 Tamże, 302.
202 Tamże, 77.
203 Leo Lowenthal, 1987, An Unmastered Past: The Autobiographical Reflections of Leo Lowenthal, ed. Martin Jay
(Berkeley: University of California Press). 11. Quote of Habermas, taken from Jay's Introduction.
152
członkowie danej szkoły wierzą dokładnie w to, co – zgodnie z wyznaniem Löwenthala – stanowiło
przekonanie szkoły frankfurckiej: „jesteśmy inni i znamy ten świat lepiej”. Członkowie szkoły,
postrzegając samych siebie jako innych i lepiej wiedzących, są zarazem nastawieni wyraźnie
antagonistycznie wobec prawd uznawanych przez inne szkoły, czy nawet wobec zwykłych
przekonań. Już choćby dlatego praktykują krytykę.
Poszczególne szkoły dalece się od siebie różnią. Niektóre z nich, chociaż nie wszystkie,
charakteryzują się wspólną, wyraźnie określoną drogą życia. Niekiedy wyróżnia je specyficzny
sposób myślenia, ale to też nie zawsze. Czasem są one zamknięte, niczym sekta, a czasem są
otwarte. Można jednak wskazać te kilka wymienionych uprzednio cech wspólnych: względna
izolacja, sprzeciw, poczucie wyższości, głębsza lub diametralnie różniąca się od innych wiedza na
temat rzeczywistości, dostęp do prawdy. To, że członkowie szkoły lgnął do swojego mistrza, głowy
danej szkoły, wynika właśnie z przekonania o prawdziwości wymienionych tu kwestii.
Wraz z nastaniem nowoczesności, tradycyjne szkoły filozoficzne zaczęły tracić na
znaczeniu. Ani Kartezjusz, ani też Leibniz czy Spinoza nie mieli swoich szkół. Wspólnoty
filozoficzne przestawały istnieć, a nowocześni filozofowie stawali się samotnikami. Substytutami
szkoły okazywały się – przede wszystkim – uniwersytety, rozkwit których przypadał właśnie na ten
okres. Jednak związek pomiędzy profesorem uniwersyteckim, a jego uczniami ma zupełnie inny
charakter od tego, który łączy mistrza i jego wychowanków, choć niekiedy obie te relacje nakładają
się na siebie. Czymś nowym jest jednak dynamizm tych związków. O ile bowiem w starych czasach
uczniowie z całych sił starali się kultywować Prawdę swojego mistrza, a także, o ile sami nie
zakładali nowych szkół, przekazywać ją kolejnym generacjom wychowanków, o tyle w
nowoczesności krytyka, a niekiedy nawet i jawne niszczenie dorobku mistrza stanie się – celowo
lub nie – ich głównym zadaniem. To prawda, że możemy również mówić zjawiskach „pośrednich”.
Wystarczy choćby przywołać studentów Uniwersytetu Berlińskiego, czy też szkołę heglowską.
Związek uczniów z profesorem przypominał więź, która łączyła starego mistrza ze swoimi
uczniami. Ich pokorna praca przy publikacjach jego wykładów i książek kojarzyła się z
tradycyjnym poświęceniem. Zarazem jednak szkoły, które zajmowały się interpretowaniem [dzieł]
starych mistrzów, tak jak neokantyści ze szkoły marburskiej, czy badeńskiej, oferowały,
odpowiednio, wspólną wiedzę, zainteresowanie, [propagowały dane] podejście [badawcze], a
czasem również [zapewniały] lojalność. I w zasadzie nic ponadto. Grupy przyjaciół, których łączyła
konkretna teoria, jak na przykład Koło Wiedeńskie, trudno określić mianem szkoły, czy to w
klasycznym, czy w nowoczesnym sensie. Jeśli bowiem w jej centrum nie ma mistrza, to nie można
nazwać jej szkołą w antycznym rozumieniem tego terminu, a jeśli zaś brakuje jej wspólnej sprawy,
która byłaby czymś więcej niż tylko zgodą na konkretną filozofię lub naukę, to nie jest to również
szkoła nowoczesna.
W wieku XIX szkoły zostały w zasadzie wyparte przez „izmy”. Szkołą nie był zatem
marksizm. Marks nie założył szkoły, co więcej, jak sam pośpiesznie stwierdzał, nie był również
marksistą. Wspólną cechą szkół i izmów jest być może to, że mają one dostęp do wspólnego źródła
i roszczą sobie prawa do jego interpretacji. Izmy mogą być ponadto obecne w ruchach
[społecznych] i przez nie reprezentowane. W ogólnym rozrachunku rozmaici „iści” postrzegają
siebie samych jako strażników prawdy, chociaż od kiedy źródło bywa interpretowane rozmaicie,
samo wspólne źródło nie stanowi [już] kryterium prawdziwości. Ci, którzy przyłączają się do
jakiegoś izmu, nie zostają od razu przyjaciółmi, chociaż mają wspólny rodowód teoretyczny; co
więcej, często bywa tak, że są swoimi nieprzejednanymi i śmiertelnymi wrogami. Zwolennicy
izmów nie tworzą wspólnot, a nawet jeśli już to robią, to z innego jeszcze powodu nie czytają
swoich maszynopisów, o ile takie w ogóle napiszą. Najpewniej też nawet siebie nie znają. Oprócz
mistrza/ twórcy idei (Marks), marksiści gromadzili się wokół różnych mistrzów/ twórców
interpretacji tej idei.
Powtórzmy: Marks nie miał szkoły. Ale Freud już miał. Zarazem, freudyzm to nie to samo,
co szkoła Freuda. Nie oznacza on również ruchu zwolenników psychoanalizy. Natomiast szkoła
153
Zgłoś jeśli naruszono regulamin