16980.txt

(996 KB) Pobierz
      Eric Van 
Lustbader - 
Ninja
      
      
      
      

KB

Nie ma różnicy
między miłociš i mierciš
dla
NINJA
      - O Boże! - usłyszała swój głos brzmišcy tak, 
jakby dobiegał z zawiatów.
      Patrzyła mu w twarz. Głowa, tak jak całe ciało, 
okryta była czarnym matowym materiałem. Spod cile 
przylegajšcego kaptura i maski widoczne były tylko jego 
oczy, znieruchomiałe nie dalej niż piętnacie centymetrów 
od jej twarzy, martwe niczym kamienie na dnie jeziora.
      - O Boże! - czuła się tak bezradna, wygięta w tył 
w ucisku, z którego nie miała szansy się wyrwać, co 
przerażało jš jeszcze bardziej.
      Błyskawicznym ruchem przesunšł się nad niš. 
Poczuła, że wzmocnił chwyt i zdało się jej nagle, że znalazła 
się w ucisku siły potężnej jak wicher, bo nie było możliwe, 
aby człowiek posiadał w sobie takš moc.
      Nie! Proszę! Gwałć mnie, ale nie zabijaj! Nieee. 
Błagam!... - chciała wydobyć z siebie te słowa, ale był to 
daremny trud, była bezradna wobec jego siły...
      

      Natsu-gusa ya Tsuwamono-domo ga yume no ato
      Te trawy latem
      tylko lad snów i marzeń dawnych rycerzy
      Matsuo Basho: Haiku {przekład Agnieszka 
Żuławska-Umeda)
      Pani DARLING: Kochane gwiazdy, opiekunki 
moich pišcych dzieci, wiećcie ostro i niezachwianie 
dzisiejszej nocy
J.M. Barrie Piotru Pan


      Ciemnoć oznacza mierć.
      To była pierwsza lekcja, którš otrzymał i nigdy jej nie 
zapomniał. Mógł się poruszać niezauważalnie o każdej porze, znał 
wszystkie sposoby, ale noc była czym specjalnym...
      Nagle przenikliwy pisk włšczanego alarmu zagłuszył wszystkie 
odgłosy nocy: monotonny dwięk cykad, uderzenia fal o piaszczysty 
brzeg i skały kilkadziesišt metrów niżej oraz krakanie wrony gdzie w 
oddali. Licie starego klonu rozzłociły się pod wpływem wiateł 
zapalanych w całym domu. Wszystko to na próżno, przy samochodzie 
już go nie było. Schował się za precyzyjnie przyciętym żywopłotem, 
choć tak naprawdę to mógł się nie kryć. Był ubrany cały na czarno. 
Buty, bawełniane spodnie, koszula, kamizelka ochronna, rękawice i 
kaptur zakrywały go całkowicie. Miał tylko otwór na wysokoci oczu, 
ale i tu skóra posmarowana była czarnš maciš. Zawsze go uczono, że 
lepiej nie ryzykować i przeceniać wroga zamiast go lekceważyć. Taki 
sposób mylenia zmniejszał ryzyko do minimum.
      wiatło przed domem zapaliło się, przycišgajšc rój owadów. 
Alarm zagłuszył skrzypnięcie otwieranych drzwi, ale on już miał 
wszystko dokładnie wyliczone...
      Barry Braughm wszedł w kršg złotawego blasku bijšcego z 
otwartych drzwi wejciowych. Miał na sobie dżinsy i podkoszulek. 
Rozpięty rozporek wiadczył o popiechu, z jakim się ubierał. Z 
górujšcego progu przeczesywał latarkš okolicę samochodu. wiatło 
odbite od karoserii zniknęło w ciemnociach, a on wysilajšc wzrok 
zmienił kierunek latarki. Nie miał zbytniej ochoty, by majstrować przy 
samochodzie lub czymkolwiek innym. Minęło niespełna pół godziny, 
od kiedy pokłócił się z Andym, który odjechał jak zwykle w takich 
przypadkach. Barry przypuszczał, że pojechał do miasta. Dobrze mu 
tak, niech robi sobie na złoć. Cały Andy...
      

      Boże więty - pomylał - jakim cudem ja to wszystko jeszcze 
znoszę?... Nieprawda - zaprzeczył sam sobie - wiesz aż za dobrze. No 
cóż...
      Zszedł po kilku kamiennych schodkach, omijajšc pierwszy, 
pęknięty (Andy obiecał, że go naprawi). Poszedł po zroszonej trawie 
w kierunku samochodu. Wiatr poruszył młodym klonem stojšcym 
obok. W ciemnoci majaczył zarys żywopłotu.
      Po co mi, u licha, mercedes? - zapytał sam siebie. - To 
wszystko przez Andyego; on lubił komfort, musiał mieć wszystko co 
najlepsze. To dotyczy również mnie - pomylał z niechęciš. Obejrzał 
się w nadziei, że zobaczy na drodze reflektory czarnego audi swojego 
przyjaciela. Odwrócił się.
      Jeszcze nie teraz - pomylał - tak szybko by mu nie przeszło.
      Idšc żwirowym podjazdem, przesunšł strumieniem wiatła nad 
szczytem żywopłotu, następnie rzucił okiem na maskę swego wozu.
      To ta pogoda - wytłumaczył sobie - przeklęte ciepło włšcza 
alarm. Nie chce mi się ić samemu do łóżka, ale już za póno, nie 
trzeba było nazywać Andyego gówniarzem.
      Jeszcze raz się rozejrzał, a potem otworzył maskę samochodu. 
Spojrzał do rodka, omiótł promieniem latarki po wszystkich 
częciach, obejrzał akumulator. Zadowolony z oględzin zatrzasnšł 
maskę i obszedł samochód sprawdzajšc po kolei wszystkie drzwi. 
Owietlił okna, obejrzał złšcza szyb z metalowymi ramami, poszukujšc 
jakichkolwiek ladów wiadczšcych o próbie włamania. Ponieważ nic 
nie znalazł, podszedł do lewej strony pojazdu, nachylił się i włożył 
niewielki kluczyk do małego otworu. Po odpowiednim przekręceniu 
mechanizm zadziałał i znowu nastała cisza. Odgłos cykad powrócił, a 
szum fal znów dawał znać, że morze napiera niezmordowanie na lšd.
      Już wracał w stronę domu, gdy nagle wydało mu się, że słyszy 
chrzęst kamieni leżšcych nad urwiskiem, brzmišcy tak, jakby kto 
lekko po nich stšpał. Spojrzał w tę stronę kierujšc tam latarkę, ale nic 
nie zauważył. Zaciekawiony, przeszedł przez trawnik i wszedł w 
zarola, których nigdy nie kosił ze względu na bliskoć urwiska, by po 
chwili znaleć się na kamienistej krawędzi. Spojrzał w obie strony. 
Poniżej grzywy fal uderzajšce o skały mieniły się pastelowymi 
odcieniami. Zauważył, że jest pora przypływu.
      Ból w klatce piersiowej przyszedł niespodziewanie. lizgajšc 
się na mokrych kamieniach zaczšł przewracać się w tył, tak jakby 
jaka dłoń pchała go z całej siły. Starał się utrzymać równowagę 
wymachujšc rękami. Wypucił latarkę, która zaczęła spadać jak mały 
meteoryt. Słyszał, jak odbiła się od skał i poleciała wprost do wody. 
Próbował
      

      złapać oddech. Zamiast krzyku wydobył z siebie tylko 
westchnienie, równie bezużyteczne, jak rozpaczliwa szarpanina ryby 
uwięzionej na haczyku.
      Czuł, że ciało ma jak z ołowiu, a w powietrzu brakuje tlenu, 
jakby znajdował się na innej planecie. Nie mógł wykonać żadnego 
ruchu, niebezpiecznie balansujšc nad krawędziš, z której długa droga 
wiodła prosto w dół do morza. Pomylał, że ma atak serca, starał się 
sobie przypomnieć, co piszš w podręcznikach o postępowaniu w 
takiej sytuacji. Umarł z tš mylš...
      Gdy było już po wszystkim, niewidzialna postać wyszła z 
zaroli poruszajšc się po kamieniach tak szybko i cicho, że nie 
zauważyły tego nawet nocne zwierzęta.
      Tajemniczy cień nachylił się nad ciałem, jego czarne dłonie 
próbowały wyjšć mały przedmiot wbity w pier ofiary poniżej serca. 
Wyrwał go po kolejnym szarpnięciu, następnie dotknšł tętnicy szyjnej, 
spojrzał w oczy zmarłego, wpatrujšc się długo w ich białka, na koniec 
sprawdził opuszki palców. Po cichu wyrecytował wersety Hannya-
Shin-Kyo.
      Wstał. Uniósł ciało z takš łatwociš, jakby nic nie ważyło. Po 
chwili znalazło się w powietrzu i poszybowało w ciemnoci, trafiajšc 
do wody. Silny pršd morski od razu je pochłonšł.
      Po chwili także czarny cień stopił się z otaczajšcym mrokiem i 
zniknšł bez ladu.
      

      
      
      ZWÓJ PIERWSZY
      Księga ziemi
      

West Bay Bridge
      LATEM, WSPÓŁCZENIE
      Kiedy Nicholas Linnear zobaczył, jak wycišgajš z wody sine 
zwłoki, odwrócił się i poszedł w przeciwnym kierunku. Gdy zebrał się 
tłum gapiów, był już daleko.
      Muchy szalały wzdłuż wydm, do których przypływ nigdy nie 
dochodził. Pył wodny wysychajšc na piasku wyglšdał jak rozrzucone 
loki dziecięcych włosów. W oddali niebieskie fale zbliżały się, 
przechodzšc w pienistš biel, nim dotarły do brzegu i zmoczyły jego 
nogi.
      Wbił palce w piasek, tak jak dawniej, gdy bawił się na plaży 
jako dziecko. Ale morze było bezlitosne, woda wymywały piasek spod 
jego stóp i centymetr po centymetrze obsuwał się coraz niżej.
      Nic nie zapowiadało, że co się stanie. Był rodek tygodnia, w 
Dune Road było spokojnie, chociaż minęło dopiero kilka dni od więta 
narodowego 4 lipca. Sięgnšł odruchowo po cienkie papierosy ze 
specjalnej mieszanki zapominajšc o tym, że ich nie nosi, od kiedy rzucił 
palenie. Zrobił to szeć miesięcy wczeniej. Pamiętał dokładnie, bo 
tego samego dnia zwolnił się z pracy.
      Tamtego zimowego dnia, kiedy przyszedł do pracy, było 
mrono i posępnie. Wszedł do swojego pokoju tylko po to, żeby 
położyć skórzanš walizkę na nowoczesnym, pozbawionym nawet 
szuflad, biurku z drewna i szkła. Dostał jš od Vincenta pewnego dnia 
bez żadnego specjalnego powodu - bo to ani urodziny, ani awans. 
Następnie, ku zdumieniu swojej sekretarki Lill, wyszedł i podšżył 
korytarzem wyłożonym beżowym dywanem.
      Kiedy podjšł decyzję? Sam nie wiedział. W drodze do pracy o 
niczym nie mylał. Wszystkie wštpliwoci przemylał poprzedniej nocy 
teraz nie miał już żadnych. Pozbył się ich tak, jak inni pozbywajš się 
fusów od kawy.
      

      Przeszedł obok dwóch sekretarek strzegšcych szefa przed 
wiatem. Siedziały po obu stronach wielkich mahoniowych drzwi jak 
sfinksy pilnujšce grobu faraona. Były nad wyraz skuteczne w 
wypełnianiu swoich obowišzków. Zapukał lekko i wszedł.
      Goldman włanie rozmawiał z niebieskiego aparatu. Oznaczało 
to rozmowę z poważnym klientem. W mniej ważnych sprawach 
korzystał z beżowego. Nie chcšc przeszkadzać, Nicholas odwrócił się 
do okna. Ostatnio wszystkie rozmowy sš poważne - pomylał. 
Zdarzały się takie dni, że widok z ich trzydziestego szóstego piętra był 
przyjemny, ale tym razem było tak pochmurno i szaro, jakby miasto 
zostało czym przykryte. Pod wieczór powinien znów padać nieg, ale 
nie był pewien, czy to co poprawi.
      - Nick, drogi chłopcze! - krzyknšł Goldman o...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin