Tanith Lee Mroczny Taniec Przełożyli: Magdalena Niemczuk Cezary Fršc 199 - Nie chciałabym mieć do czynienia z szaleńcami - powiedziała Alicja. - Nic na to nie mogę poradzić - odparł Kot. - Wszyscy tu jestemy szaleni. Ja jestem szalony, ty jeste szalona. - Skšd pan wie, że jestem szalona? - zapytała Alicja. - Musisz być. Inaczej nie przyszłaby tutaj. LEWIS CARROL Alicja w Krainie Czarów 1 Kobieta we mgle. Zamknięta wród cian żółtego oparu. Szła jakby w przenonym więzieniu. Co kilkanacie kroków słup latarni wynurzał się niczym wielkie, smukłe drzewo; sterczał występ w murze. Ponad jej głowš, mętne jak wiatło starej lampy, janiały podejrzliwe okna. Znała drogę na pamięć. Mgła pachniała przytłaczajšco smutkiem i melancholiš. Z każdej strony mógł czyhać przeladowca. Kobieta szła dalej. Wyglšdała jak chuchro w ciemnym płaszczu. Jej włosy były gęste, rozpuszczone, bardzo czarne, jak grube licie na krzewach. Miała szczupłš, jasnš twarz i przejrzyste oczy. Jednš dłoniš podtrzymywała kołnierz. Skręciła w Lizard Street, minęła ogromny budynek z lwami i weszła do księgarni. - Spóniła się, Rachaelo. - Tak - przyznała ze spokojem. - Dwadziecia minut! Przeszła obok pana Gerarda i weszła na zaplecze. W maleńkim pokoju stał na kuchence czajnik i leżały stosy gazet. Regały pełne były ksišżek. Plastikowe okładki niektórych lniły nowociš, inne za przypominały stare, umierajšce, postrzępione ćmy. Powiesiła płaszcz. Miała na sobie czarnš spódnicę, ciemnš bluzę i solidne buty. W sklepie nigdy nie było ciepło poza upalnym latem, kiedy dawało się wytrzymać jedynie w cienkiej koszuli, ale nawet wówczas pan Gerard snuł się w przepoconej marynarce i krawacie. Dzi miał na sobie pulower w żywych kolorach, zbyt jaskrawy w zestawieniu z jego tłustš twarzš, wyglšdajšcš jak zepsuty owoc. Zrobił jej miejsce za ladš. - Masz tu wykaz ksišżek do wyceny. Rachaela skinęła głowš. Płacił bardzo mało. Do jej obowišzków - poza obsługiwaniem klientów - należało też robienie herbaty, przyrzšdzanie kanapek, zamiatanie i odkurzanie regałów, co zresztš robiła rzadko. Nigdy nie kłóciła się ani nie uskarżała, nie przepraszała też za swoje niedbalstwo, za nieustanne spónienia. Nie bała się pana Gerarda. Nie kradła, nie pyskowała. Kiedy się na niš denerwował, patrzyła gdzie w odległš przestrzeń, a potem wydawała się o tym zapominać. Pan Gerard nic właciwie o niej nie wiedział. Kobieta - zagadka. Dla nielicznych klientów była uprzejma jak manekin. Kiedy pan Gerard wycofał się na tyły swojej obskurnej, dusznej nory, jaki mężczyzna zapytał o ksišżkę. Wraz z nim do rodka napłynęła skłębiona mgła, obejmujšc tysišce woluminów. - Podły dzień - powiedział. - Kiedy to się wreszcie skończy. Cholerna pogoda. Rachaela włożyła ksišżkę do torby i wybiła cenę na staromodnej sklepowej kasie. Kasa była jednym z powodów, dla których zaczęła rok temu ubiegać się o tę pracę. Nie znosiła komputerów, przerażały jš. Lubiła starocie. W sklepie przynajmniej nie czuła się nieswojo. Mężczyzna wzišł ksišżkę i wręczył jej pienišdze. Rachaela powoli przeliczyła resztę, zanim mu jš wydała. Liczby także jš niepokoiły. Czuła się dobrze tylko ze słowem pisanym. - Przepraszam - powiedział. Rachaela popatrzyła na niego, wyglšdała na przerażonš. Czyżby się pomyliła? - Panna Day, prawda? Zawahała się. Wreszcie, jak gdyby powierzała niebezpieczny sekret, szepnęła: - Tak. - Tak mylałem. Miałem to pani oddać. Wręczył jej jasnożółtš kopertę. Wzięła jš jak konspirator. Nie zapytała go o nic, ale jej smukła dłoń o długich, nie pomalowanych paznokciach zawahała się, zawisła w powietrzu między nimi. - Chyba powinienem wyjanić - powiedział przyjaznym tonem. - Jestem sšsiadem. Firma Lane i Soames. Szef poprosił, żebym to pani przyniósł. Szukali pani. - Kto? - zapytała. - Lane i Soames. Szukali, a pani tu była cały czas. A więc tropili jš. Rachaela mocno przycisnęła kopertę do piersi. Czuła przeladowcę, przyczajonego we mgle. Day nie było jej prawdziwym nazwiskiem, ale używała go od lat. Sšdziła, że teraz już stało się legalne; widniało na jej legitymacji ubezpieczeniowej. Pod tym nazwiskiem płaciła też podatki. A może jednak popełniła jaki błšd? - Jest pan pewien, że to o mnie chodzi? - Proszę mnie nie pytać. Jestem tylko gońcem. Powiedzieli, żebym to pani podrzucił. Jego oczy były zupełnie pozbawione wyrazu. Nie podobała mu się jej niepewnoć ani swoiste, łatwe do przeoczenia piękno, nie krzykliwe, nie przerysowane makijażem ani ubiorem. - No, dobra - powiedział. - Pora wracać w mgłę. Wyszedł od razu. Drzwi zatrzasnęły się, mgła zawirowała. Zgęstniała teraz w sklepie i Rachaela przypomniała sobie Alicję po drugiej stronie lustra, owce i wirujšcš wodę... Na zapleczu pan Gerard rozmawiał przez telefon. - Ale powiedziałem mu, Mac, staruszku, po prostu nie możesz - będzie zajęty przez godzinę. Za oknami rozpocierała się miękka, szarożółta ciana. Za niš mogło czaić się wszystko, pluton egzekucyjny, głodne bestie, które uciekły z zoo. Czy to lampart cigał jš przez ten przeklęty opar? Rachaela zauważyła, że drżš jej ręce. Rozdarła kopertę. Droga panno Day. Nie wiedzš. Uprzejmie proszę, aby była pani tak dobra i zjawiła się w moim biurze w dogodnym dla siebie terminie. Kto wie, kto wie! Moi klienci, rodzina Simonów, poprosili mnie, abym skontaktował się z paniš w sprawie, która może przynieć korzyci obu stronom. To nazwisko też nie jest prawdziwe. Chyba że to co innego... Cóż innego mogłoby to być? Najprociej byłoby zignorować list prawnika. Chociaż, z drugiej strony, sš już tak blisko. Lane i Soames, kilka metrów stšd, przez cianę. Rachaela zobaczyła umęczonš i zgorzkniałš twarz matki. Nie mam z nimi nic wspólnego. Słyszała bicie swojego serca. Jak werbel we mgle. - Och daj spokój, daj spokój! - ryknšł pan Gerard do kogo daleko, za górami. O szóstej Rachaela wyszła na ulicę. Pan Gerard, okutany w wiekowy, bajowy płaszcz i szalik, zamknšł sklep. - Podła noc. Robiło się póno, mgła spowijała wszystko, przewietlały jš jasne wiatła. Rozmazane i niebezpieczne. - Uważaj na siebie, Rachaelo. - Tak - powiedziała - dobranoc. - Pewnie będzie cię trzeba rozgrzać - powiedział pan Gerard głono i ze złociš do zamarzniętego zamka. Przed Lane i Soames Rachaela przeszła na drugš stronę ulicy. Ogromne lwy szykowały się do skoku, mokre i czarne. Nikt nie zmusi jej, żeby weszła pomiędzy ich łapy. Szła na wschód; wmieszała się w niezmiernie ożywiony popołudniowy tłum, zderzajšc się i przepychajšc. Czekała na przystanku w milczeniu, podczas gdy ludzie wokół przeklinali i wciekali się na opónienie autobusu. Nie żyjesz w realnym wiecie, jak my wszyscy. Wymierzyła to oskarżenie na lepo. Matka wierzyła żarliwie, że wiat nie mógł zranić Rachaeli. Nadjechał autobus. Mężczyni i kobiety stłoczyli się przy wejciu. Przepuciła ich. wiat był dla Rachaeli przede wszystkim strasznym miejscem i nie oczekiwała od niego niczego dobrego. Spodziewała się tylko ataków na swojš prywatnoć, na siebie. Dlatego nie miała przyjaciół ani kochanków. Kiedy została zgwałcona przez znajomego po jakim nudnym przyjęciu. Gwałt nie przeraził jej. Pozbyła się myli o nim tak jak wšż pozbywa się skóry. Po półgodzinie wysiadła z autobusu. Znów była we władaniu mgły. Musiała teraz przejć szeroki pas zieleni przed blokiem. Znała czajšce się tu niebezpieczeństwa, nie bała się ich, były oswojone. Bała się czego innego. To mgła przyniosła ten lęk. List także. Siedzšc w barze podczas lunchu mylała czy nie zwolnić się z pracy po południu. Ale dotšd nigdy tego nie robiła, nawet gdy złapała grypę. Nie było to zbyt mšdre, ale nie chciała sobie psuć opinii. Odkładała wagary, aż zdarzy się cudowny dzień, kiedy wymknie się do jakiego malowniczego ogrodu czy do kina. Poza tym, list i tak czekałby na niš. Nie mogła przed tym uciec. Drzewa mijały jš, opatulone i kapišce. O krok od niej zapaliła się latarnia jak żywy, siny księżyc. Mężczyzna stanšł przed niš niespodziewanie. Był bardzo wysoki, ciemny, pozbawiony twarzy na tle pustki. Rachaela zamarła, jak gdyby zanurzyła się w wodzie. Wówczas zniknšł. To tylko kolejne drzewo? - Proszę mi wybaczyć - był teraz u jej boku, w czarnym płaszczu i pilniowym kapeluszu. Mylała, że poprosi jš o pienišdze, ale rzekł: - Panu Simonowi bardzo zależy, żeby zgłosiła się pani do Lane i Soames. - Kim pan jest? - zapytała. - Przyjacielem pana Simona. - Proszę mnie zostawić w spokoju. - Musi pani tam pójć. To normalne: ulegać władzy, odpowiedzieć na oficjalny list. Ale Rachaela nigdy nie płaciła rachunków aż do pierwszych grób, ignorowała wciskane pod drzwi koperty z probš o datek dla głodujšcych dzieci czy chorych. - Proszę odejć. Nie biegła. Pas zieleni skończył się i uliczna lampa wypełniła mgłę matowym wiatłem. Ciemny mężczyzna przyglšdał się jej. Miał twarz obcokrajowca i lodowate oczy. Czy posunie się do przemocy? - Pójdziesz do pana Soamesa - rzekł. Potem odwrócił się i pochłonęła go mgła. Rachaela przeszła na skos alejkš, jaki chłopiec na rowerze pojawił się nagle, jak widmo. Weszła po schodach i otworzyła drzwi. Mgła wpłynęła do posępnego holu, zawisła nad kamiennš podłogš i zakurzonym stolikiem. Bała się spojrzeć na leżšcy na nim list, ale był to tylko rachunek telefoniczny. Nie miała powodu do obaw, bo nigdy do nikogo nie dzwoniła, telefon był już, kiedy się tu sprowadziła, w przeciwnym razie nawet by o nim nie pomylała. Rachaela wzięła rachunek i ruszyła w górę wšskš klatkš schodowš. W zeszłym roku miała kota, tłustego czarnego kota, zbyt leniwego, żeby...
marszalek1