Andrews Amy - Lekarz z miasta.pdf

(704 KB) Pobierz
162695423 UNPDF
Amy Andrews
Lekarz z miasta
(Single Dad, Outback Wife)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy malutki samolot wpadł w kolejną turbulencję, Andrew Montgomery wpił palce w
oparcia fotela i mocno zacisnął powieki. Fantastycznie, po prostu fantastycznie. Wstrzymując
oddech, pomyślał, że ten niespokojny lot to doskonała metafora jego własnej wyboistej drogi
życiowej.
– Przepraszam, doktorze. – Siedzący obok pilot najwyraźniej był w swoim żywiole.
Andrew otworzył oczy porażony morderczymi myślami, które naszły go na wysokości
tysiąca pięciuset metrów nad ziemią. Powinien był się na to przygotować, gdy
poinformowano go, że czeka go „przejażdżka samolotem pocztowym. Nie przyszło mu
wtedy do głowy, że będzie leciał skulony w maszynie, która oglądana z ziemi na tle
błękitnego bezkresu nie jest większa od komara. I na dodatek tak samo bzyczy.
– Zaraz będziemy na miejscu.
Andrew przytaknął i pierwszy raz od początku tej podróży odważył się głębiej odetchnąć.
Poprawił się w fotelu. Było tam okropnie ciasno. Miał wrażenie, że kolanami zatyka sobie
uszy. Taki Bomber to ma dobrze, pomyślał, spoglądając na pilota. Co najwyżej metr
sześćdziesiąt wzrostu, ale skądinąd ciekawe, jakim cudem ten piwny bandzioch mieści mu się
pod sterami. Z rozwichrzoną brodą i ogorzałą twarzą wygląda, jakby się urwał z planu
filmowego. Gdyby nie to, że prowadzi tę maszynę, Andrew byłby całkiem zadowolony ze
znajomości z postacią tak charakterystyczną dla australijskiego buszu.
Bomber skręcił tak gwałtownie, że Andrew automatycznie uniósł rękę, by zaprzeć się o
sufit. Boże, spraw, żebym wylądował cały i zdrowy. Mam teraz nowe obowiązki.
– Niech pan popatrzy na ten widok, doktorze. Takiego drugiego nie ma na całym świecie.
Andrew zmusił się, by otworzyć oczy i wyjrzeć przez brudną szybkę. Przypomniało mu
się podchodzenie do lądowania w Sydney: port oraz gmach opery, albo na paryskim lotnisku
Charlesa de Gaulle’a: szare mury zabytkowych budowli, Sekwana, Łuk Triumfalny, wieża
Eiffla. Czy Bomber widział jakiś inny kraj niż Australia?
Ale jego zachwyt był w pełni uzasadniony. Taki bezkres ciągnący się po widnokrąg ma
swój urok, pomyślał Andrew. Dziki i prymitywny, ale piękny. Błękitne niebo bez
najmniejszej chmurki stykało się na linii horyzontu z ciemną czerwienią ziemi. Wpadając w
kolejną turbulencję, wyobraził sobie, że znajduje się we wnętrzu toczącej się kuli, którą nagle
ktoś potrząsnął.
Lecieli teraz nad połyskującymi w słońcu rozlewiskami powstałymi w porze deszczowej,
która dopiero co się skończyła. Widać było, że woda już się cofa. Miał cichą nadzieję, że za
sześć tygodni uda mu się wrócić do cywilizacji samochodem i że jest to jego ostatnia podróż z
Bomberem.
Zdumiewała go obfitość zieleni i ostry kontrast barw tego regionu: czerwień ziemi, błękit
nieba, żółć słońca, zieleń roślinności. Ariel od razu by to namalowała. Wyobraził sobie, jak
kładzie na płótno barwne plamy, od czasu do czasu nasłuchując wibracji w powietrzu,
wyczuwając prymitywny rytm ziemi, żeby przełożyć to na język kolorów.
162695423.001.png
– To tam – odezwał się Bomber. Wspomnienie Ariel zniknęło. Andrew z ciężkim sercem
popatrzył za kościstym palcem pilota. Lądowisko stanowił pas czerwonej ziemi, po brzegach
obrośnięty kępami traw. Stały tam dwa baraki z blachy falistej i samochód terenowy. Na jego
masce siedział człowiek. To pewnie George Lewis, pomyślał Andrew.
– Cywilizacja – oznajmił Bomber. Najwyraźniej jego wyobrażenie o cywilizacji było
trochę zawężone, bo w pobliżu lądowiska Andrew nie dostrzegł więcej budynków ani ludzi.
Dwa baraki i jeden człowiek to za mało, by nazwać to cywilizacją. Andrew miał wrażenie, że
wylądował na innej planecie, na przykład na Marsie, bo podobno Mars jest czerwony.
– Niech się pan trzyma, doktorze. Lądujemy. Andrew zacisnął powieki i wpił się palcami
w siedzenie. Nienawidził lądowania.
Georgina Lewis usłyszała warkot silnika na długo, zanim dostrzegła awionetkę. Miała
doskonały słuch: słyszała, jak milę dalej skaczą kangury. Odgoniła muchę i rozsiadła się na
masce.
Nie powinna wylegiwać się na słońcu. W przypadku rudych i piegowatych granica
między przyjemnością i cierpieniem jest bardzo cienka. Jedna minuta za długo i dostanie za
swoje. Zrobi się czerwona jak burak i zacznie obłazić ze skóry. Nie wspominając o piegach.
Oraz ryzyku raka skóry.
Jasna karnacja była jej przekleństwem od najmłodszych lat. Nie było innego sposobu,
żeby zrekompensować jej pupę w kształcie gruszki? Wszystko by oddała za gładką oliwkową
karnację. Za skórę, która może się delektować każdym promieniem słońca.
Westchnęła, wyciągając się i opierając zabłocone buty na orurowaniu landrovera.
Odsunęła od siebie myśli o swoich wadach genetycznych. Ogarnął ją błogi spokój oraz
poczucie jedności z przyrodą. Tutaj, w tej pierwotnej krainie, noszenie ubrania jest
bluźnierstwem, pomyślała.
Uśmiechając się, poprawiła leżący na twarzy kapelusz. To by dopiero była niespodzianka
dla doktorka z miasta: witająca go nagusieńka pielęgniarka! Bez wątpienia Bomber też
dostałby zawału. Ma nadciśnienie i rekordowy poziom cholesterolu, ale prawdę mówiąc, jest
tak cenny, że lepiej nie ryzykować. Jak mu się udaje nie stracić licencji pilota?
Odwróciła głowę w kierunku nasilającego się warkotu silnika. W oddali dostrzegła błysk
słońca odbijający się od metalu. Usiadła i nakładając kapelusz na głowę, dłonią osłoniła oczy.
Westchnęła. Kolejny lekarz z miasta. Szkoda, że jest tu sama, bo bardzo chętnie z kimś by się
założyła o to, w jakim stroju ukaże się im ten doktor Montgomery.
W garniturze od Armaniego, jak dwaj poprzedni? Czy w kompletnym stroju roboczym,
jak ten trzeci? Albo im się wydawało, że przyjechali tu do pracy przy przeganianiu bydła i
kąpaniu owiec, albo traktowali wszystkich jak parobków, jak coś śmierdzącego, co im się
przylepiło do buta. Może wreszcie z tego samolotu wysiądzie ktoś normalny. Osobnik,
którego interesuje to, co oni tu robią, a nie ciekawe doświadczenie wpisane do życiorysu.
Może będzie to ktoś, kto tu zostanie i przejmie ster z rąk profesora, który nagle bardzo się
postarzał?
Przygryzła wargę, spoglądając na powiększającą się plamkę na niebie. Profesor bardzo
162695423.002.png
się posunął. Ostatnio wyraźnie osłabł. Do tego stopnia, że zaczęła się zastanawiać, czy nie
kryje się za tym coś poważnego. Po raz pierwszy wgląda na swoje siedemdziesiąt lat. Tak,
nadal ma umysł jak żyleta i w dalszym ciągu przewyższa intelektualnie wszystkich
eleganckich chłopców z miasta, ale rusza się o wiele wolniej.
Marzy o tym, by przejść na emeryturę i z piwkiem iść na ryby. To bardzo skromne
życzenie jak na wielkiego człowieka, który całe życie poświęcił eliminowaniu ślepoty i jej
zapobieganiu w najodleglejszych zakątkach Australii. Można by oczekiwać dużo więcej od
lekarza światowej sławy, którego prace drukują prestiżowe pisma medyczne na całym
świecie. Georgina jak wszyscy mieszkańcy tej okolicy wiedziała, że profesor Harry James
nigdy nie porzuci swojego programu walki ze ślepotą.
Zsunęła się z maski land-rovera i bezwiednie wytarła spocone dłonie o spodnie. Nagle
poczuła, że się denerwuje, przewidując, że Andrew Montgomery okaże się taką samą
katastrofą jak jego poprzednicy. Dobry Boże, ześlij mi kogoś, z kim da się pracować.
Zasłoniła twarz przed pyłem wzniecanym przez lądujący samolot. Podniosła głowę
dopiero, gdy kurz opadł, a śmigło przestało się kręcić. Uśmiechnęła się na widok Bombera,
który machał do niej zza zakurzonej szyby. Nie zdążyła przyjrzeć się pasażerowi, bo pilot już
wyskoczył na ziemię z radosnym okrzykiem:
– George! George!
Ucieszona jego entuzjazmem oparła się o auto, przygotowując się na wylewne powitanie.
Bomber zbliżał się do niej wielkimi krokami. Z długą siwą brodą, kartoflastym czerwonym
nosem i wielkim brzuszyskiem idealnie pasował do roli Świętego Mikołaja. Rok w rok w dniu
Bożego Narodzenia oblatywał swoim samolotem wszystkie zagrody, rozdając dzieciom
prezenty i słodycze.
Porwał ją w ramiona i mimo że był od niej niewiele wyższy, zakręcił nią młynka. Śmiejąc
się, piszczała, żeby postawił ją na ziemi.
– Jak się ma moja dziewczynka? – Wypuścił ją z objęć.
– Bomber, pytasz mnie o to, od kiedy miałam pięć lat!
Bomber uśmiechnął się ciepło.
– Chcesz powiedzieć, że urosłaś? Nie zauważyłem. Roześmiała się.
– Jaki werdykt? – zapytała, głową wskazując na samolot. – Armani czy pastuch?
– Ani jedno, ani drugie – odparł rozbawiony. – Mało się odzywał. Zamyślony. Ale coś mi
mówi, że może okazać się... normalny.
Z jej piersi wyrwało się teatralne westchnienie.
– Jakoś długo nie wysiada – zauważyła, spoglądając pilotowi przez ramię. – Wie, jak to
się robi? A może czeka, aż mu otworzę? – Przeszło jej przez myśl kilka niepochlebnych
komentarzy.
– Daj mu ochłonąć – zarechotał Bomber. – Coś mi się widzi, że nie przepada za lataniem.
Kapitalnie. Tylko tego im brakowało.
– Przyniosę pocztę – dodał Bomber.
Patrzyła za oddalającym się pilotem, jednocześnie zastanawiając się, co zrobić z nowo
przybyłym. Nie będzie ułatwiać mu życia. Z dłońmi na biodrach czekała. W końcu drzwi od
162695423.003.png
strony pasażera się otwarły. Nareszcie.
Dużo go kosztowało, by nie paść na kolana i nie ucałować czerwonej ziemi. Nie ma to
związku z rozmiarami samolotu, ale najprzyjemniejszy jest powrót na ziemię. Z radością czuł
pod stopami stały ląd. Stał przez chwilę, wciągając w nozdrza ciepłe powietrze. Przeszedł na
tył maszyny, gdzie Bomber wyładowywał towar.
– Jak się pan czuje, doktorze?
– Dziękuję, dobrze. Teraz już dobrze. Bomber podał mu plecak.
– Pospieszmy się, bo George się niecierpliwi – mruknął.
Andrew włożył ciemne okulary, żeby popatrzeć we wskazanym kierunku. To jest George
Lewis?
– George to... dziewczyna? – spytał lekko zdziwiony, że osoba, z którą wymieniał
korespondencję, jest kobietą. A do tego nader interesującą.
– Tak, to ona – zaśmiał się Bomber. – Georgina Lewis.
Andrew był zaskoczony swoim nieoczekiwanym zainteresowaniem. Żegnaj George, witaj
Georgino. Kiedy po raz ostatni jakaś kobieta zrobiła na nim takie wrażenie?
Zarzucił plecak na ramię i ruszył w stronę auta, nareszcie zadowolony z okoliczności, w
jakich się znalazł.
Spod szerokiego ronda filcowego kapelusza wystawały kręcone włosy do ramion koloru
ziemi, po której stąpał. Piegi. Piegi, które podkreślały jej regularne rysy, wydatne kości
policzkowe i pełne wargi. Miała lekko zadarty nosek i oczy koloru miodu.
Drobna, o głowę od niego niższa. W innej sytuacji T-shirt zasłaniałby jej talię, ale teraz,
gdy stała, trzymając się pod boki, nie trzeba było niczego się domyślać. Jej palce niemal w
całości ją obejmowały, prawie się stykały poniżej pępka, a spod jej dłoni wypływały biodra
pełne i kuszące.
Miała na sobie spodnie robocze do połowy łydki, ciężkie buty oraz grube skarpety. Jej
godny uwagi biust opinał czarny T-shirt.
– Witaj, Georgino.
– George – poprawiła go, podając mu rękę. – Domyślam się, że mam do czynienia z
doktorem Montgomerym.
– Inaczej sobie ciebie wyobrażałem – powiedział, przyjemnie zaskoczony jej silnym,
zdecydowanym uściskiem.
Cofnęła dłoń. Dobra, już nieraz to słyszała.
– To znaczy, że jesteśmy kwita.
Uniósł brwi. Nie wiadomo dlaczego, sprawiała wrażenie zirytowanej. Zdaje się, że
Georgina Lewis nie trawi głupców. Ma krągłe i kobiece kształty, ale na tym jej kobiecość się
kończy. Wygląda na twardziela, na kobietę zaradną oraz silną. Zdecydowanie nie w jego
typie. Ale prawdę mówiąc, kobiety przestały go interesować i już nie był pewien, jakie są w
jego typie. Nawet gdyby Georgina do nich się zaliczała, to jej defensywna postawa mówi
sama za siebie.
– Przyznam, że spodziewałem się faceta. A ty kogo? Kogoś całkiem innego niż ty. Jak
162695423.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin