Balzac Honoriusz-Komedia ludzka 5-Ojciec Goriot.pdf

(1296 KB) Pobierz
Balzac Honoriusz-Ojciec Goriot
Honore de Balzac – Ojciec Goriot
Honore de Balzac
Ojciec Goriot
Tłumaczył Tadeusz Żeleński-Boy
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Wielkiemu i znakomitemu Geoffroy de Saint Hillaire 1 w dowód podziwu dla jego prac i geniuszu.
De Balzac
Pani Vauquer, z domu Conflans, jest to starsza dama, która od czterdziestu lat prowadzi w Paryżu gospodę przy
ulicy Neuve-Sainte-Genevieve, między Dzielnicą Łacińską a przedmieściem Saint-Marcel. Dom ten znany jest pod
mianem pensjonatu Vauquer; mimo iż przyjmuje zarówno mężczyzn, jak kobiety, młodych ludzi, jak starców, nigdy
obmowa nie dotknęła obyczajów tego czcigodnego zakładu. Ale też od trzydziestu lat nikt nie widział tu młodej kobiety;
aby zaś młody człowiek tam zamieszkał, musi go snadź rodzina trzymać na bardzo chudej pensyjce. W 1819 r. wszakże,
epoce, w której rozpoczyna się ten dramat, zamieszkiwała tam jedna młoda panienka. Mimo iż słowo „dramat” mocno
straciło na wyrazistości wskutek naciąganego i niewłaściwego użytku, jaki zeń czyni nasza cierpliwa literatura, konieczne
jest użyć go tutaj, nie iżby ta historia była dramatyczna w ścisłym znaczeniu słowa, ale skoro dobiegnie do końca, może
czytelnik uroni parę łez intra i extra muros 2 . Czy zrozumie ją kto poza Paryżem? Można wątpić. Szczegóły tej sceny, pełnej
obserwacji i kolorytu lokalnego, da się ocenić jedynie między wzgórzami Montmartre a wyżem Montrouge, w tej
znamienitej dolinie wciąż osypującego się tynku i ścieków czarnych od błota; dolinie wypełnionej rzeczywistym
cierpieniem, fałszywą często radością i tak straszliwie oranej wzruszeniami, iż trzeba doprawdy czegoś nadzwyczajnego,
aby osiągnąć trwalsze nieco wrażenie. Mimo to zdarzają się tam od czasu do czasu cierpienia, które przez nagromadzenie
występku i cnoty nabierają jakiejś wielkości i dostojeństwa: na ich widok egoizmy, interesy przystają wzruszone; ale
wrażenie to jest niby soczysty, szybko pochłonięty owoc. Wóz cywilizacji, podobny do wozu bóstwa z Dżagernat 3 , ledwie
wstrzymuje się chwilę w drodze, skoro serce mniej łatwe do zmiażdżenia od innych zatrzyma jego koła; skruszywszy je
niebawem, wiedzie dalej swój pochód zwycięski. Tak i wy: ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty, który zanurzasz
się w miękki fotel, powiadając sobie: „Może mnie to rozerwie”. Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca Goriot, zjecie
ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, pomawiając go o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten
nie jest ani wymysłem, ani romansem. All it true 4 , Jest on tak prawdziwy, że każdy odnajdzie jego składniki w sobie, może
we własnym sercu.
Dom, w którym ulokował się pensjonat, należy do pani Vauquer. Leży na skraju ulicy Neuve-Sainte-Genevieve, w
miejscu, gdzie poziom obniża się ku ulicy Arbalete tak nagłym i bystrym spadkiem, że pojazdy rzadko zapuszczają się w tę
okolicę. Przyczynia się to do ciszy ulic stłoczonych między Val-de-Grâce a tumem Panteonu, dwiema budowlami, które
nadają swoisty charakter atmosferze, barwiąc ją żółtymi tonami, gasząc wszystko surowym cieniem padającym od kopuł.
Bruk suchy, w ściekach nie ma błota ani wody, trawa porasta pod murem. Najobojętniejszy człowiek ulega smutkowi
ogarniającemu tu każdego; turkot pojazdu staje się istnym wydarzeniem, domy są martwe, mury trącą kaźnią. Zbłąkany
paryżanin ujrzy tam jedynie tanie pensjonaty lub zakłady publiczne, nędzę i nudę, starość chylącą się ku śmierci, radosną
młodość zniewoloną do pracy. Nie ma w Paryżu okropniejszej i powiedzmy, mniej znanej dzielnicy. Ulica Neuve-Sainte-
Genevieve zwłaszcza jest niby brązowa rama, harmonizująca z tym opowiadaniem, do którego trzeba, o ile możności,
nastroić ducha ciemnym kolorem, poważnymi myślami: tak, w miarę jak podróżnik zstępuje do katakumb, z każdym
stopniem światło słabnie i śpiew przewodnika głuchnie. Jakież prawdziwe porównanie? Któż rozstrzygnie, który widok jest
straszliwszy, wyschłych serc czy pustych czaszek?
Front wychodzi na ogródek w ten sposób, że budynek przylega bokiem do ulicy Neuve- Sainte-Genevieve, z
której widzimy go w pionowym przekroju. Wzdłuż fasady, między domem a ogródkiem, znajduje się brukowany ściek,
szeroki na sążeń, dalej ścieżka wysypana piaskiem, otoczona krzewami geranium, oleandrów i granatów posadzonych w
niebieskich fajansowych wazonach. Wchodzi się furtką, nad którą widnieje tabliczka z napisem: „Pani Vauquer”, pod
spodem zaś: „Pensjonat domowy dla obojga płci i innych”. Za dnia przez ażurową furtkę, uzbrojoną hałaśliwym
dzwonkiem, widać na końcu dróżki, na murze wprost ulicy, niszę pomalowaną na zielony marmur przez miejscowego
artystę. W tej imitacji niszy wznosi się posąg przedstawiający Amora. Patrząc na obłupany pokost, który go pokrywa,
miłośnicy symbolów odkryliby w nim może godło miłości paryskiej, którą leczy się o kilka kroków dalej. Na podstawie
wpółzatarty napis przywodzi na pamięć czas, którego sięga ten ornament, a to przez entuzjazm dla Woltera, w epoce jego
powrotu do Paryża w r. 1777: Jakie bądź imię twe, ród i stan, Oto twój władca, oto twój pan.
Z zapadnięciem nocy furtka ustępuje miejsca litej bramie. Ogródek, tak szeroki jak front domu, zamknięty jest od
ulicy murem, a z drugiej strony ścianą sąsiedniego domu, z której zwisa opona z bluszczu, ściągająca oczy przechodniów
niezwykle malowniczym jak na Paryż widokiem. Mur okalający ogródek obramiony jest szpalerami i winem, którego nikłe
i zakurzone pędy stanowią przedmiot corocznej troski pani Vauquer i rozmów stołowników.
Po obu stronach wąska dróżka prowadzi do naturalnej lipowej altany. Między bocznymi alejami grzędy
karczochów, otoczone strzyżonymi drzewami owocowymi i obsadzone szczawiem, sałatą i pietruszką. Pod lipami okrągły
stolik, pomalowany na zielono, otoczony ławkami. Tam w upalne dni biesiadnicy dość zamożni, aby sobie pozwolić na
kawę, przychodzą się napawać tym nektarem w skwarze godnym wylęgarni.
1 Geoffroy de Saint Hillaire, wybitny przyrodnik francuski.
2 intra i extra muros – wewnątrz i na zewnątrz murów (łac.).
3 bóstwo z Dżagernat – hinduski bóg Wisznu.
4 all it true – wszystko to prawda (ang.).
1 / 76
415168360.002.png
Honore de Balzac – Ojciec Goriot
Dom, wysoki na trzy piętra z poddaszem, zbudowano z piaskowca i pomalowano na ów żółty kolor, który daje tak
nieszlachetny wygląd większości domów w Paryżu. Okna, po pięć na każdym piętrze, o drobnych szybkach, strojne są
żaluzjami, z których każda sterczy pod innym kątem, tak że linie ich kłócą się z sobą. Boczna ściana ma po dwa okna,
opatrzone na parterze żelazną kratą. Za domem dziedziniec szeroki na dwadzieścia stóp, gdzie żyją w dobrej komitywie
świnie, kury, króliki; w głębi szopa na drzewo. Między szopą a oknem od kuchni ustawiono rodzaj spiżarni, pod którą
znajduje się ściek. Z dziedzińca otwierają się na ulicę Neuve-Sainte-Genevieve drzwiczki, którymi kucharka wymiata z
domu nieczystości, spłukując następnie to bajoro wielką obfitością wody pod grozą morowej zarazy.
Parter, z natury rzeczy stanowiący rdzeń pensjonatu, składa się najpierw z pokoju o szklanych drzwiach i dwóch
oknach wychodzących na ulicę. Salon ten sąsiaduje z jadalnią; tę oddziela od kuchni sień, w której wznoszą się drewniane
woskowane schody. Trudno o smutniejszy widok niż ten salon, którego całe umeblowanie stanowią fotele i krzesła obite
włosiem w matowe na przemian i błyszczące pasy. W środku okrągły stół z płytą imitującą marmur, na nim ów serwis z
białej porcelany, o złotych, wpółzatartych już prążkach, jaki spotyka się dziś wszędzie. Pokój ten, o dość lichej podłodze,
wyłożony jest do wysokości klamki drzewem. Powyżej błyszczące obicie przedstawia sceny z „Telemaka”. Przestrzeń
między dwoma zakratowanymi oknami bawi oczy pensjonarzy ucztą wydaną przez Kalipso dla syna Odysowego. Od
czterdziestu lat malowidło to jest przedmiotem żartów młodszych stołowników, którzy starają się wznieść ponad swój los,
dworując sobie z obiadu, na jaki skazuje ich nędza. Kominek, którego palenisko zawsze czyste świadczy, że ogień zjawia
się tu tylko w ważnych uroczystościach, zdobny jest dwoma wazonami sztucznych kwiatów, starych i tkwiących pod
kloszami, które okalają szkaradny zegar z niebieskiego marmuru.
Pierwszy ten pokój wydziela zapach, na który język nie posiada określenia, a który trzeba by nazwać „odorem
pensjonatu”. Odór ten trąci stęchlizną, butwielą, jełkością; przejmuje chłodem, wilgocią, przenika ubranie; ma smak sali, w
której niedawno sprzątnięto resztki obiadu, cuchnie kredensem, spiżarnią, szpitalem. Może zdołałby go opisać ktoś, kto by
wynalazł proceder określania mdlących oparów, jakie wydają kataralne i swoiste wyziewy każdego pensjonarza bez
względu na wiek i płeć. Otóż mimo tych smutnych okropności, gdybyście porównali salon ten z jadalnią, która z nim
graniczy, wydałby się wam wytworny i pachnący niby wykwintny buduarek. Ta sala, cała wykładana drzewem, była
niegdyś pomalowana na kolor niepodobny dziś do określenia, tworzący niby tło, na którym brud rozłożył się warstwami,
rysując dziwaczne figury. Dokoła ciągną się wiecznie lepkie półki, na których stoją poszczerbione i pożółkłe karafki,
metalowe krążki, stosy fajansowych talerzy o niebieskich obwódkach, jakie wyrabia się w Tournai. W rogu skrzynka z
przegródkami na serwety, zawsze poplamione i skropione winem. Pokój ów mieści wiekuiste sprzęty, wygnane zewsząd,
ale zachowane tam jak niedobitki cywilizacji w zakładzie nieuleczalnych. Barometr z kapucynem, który wychodzi na słotę;
ohydne, odbierające apetyt ryciny, oprawne w czarne lakierowane listewki ze złotym prążkiem; szylkretowy zegar
wykładany miedzią, zielony piec, kinkiety, na których kurz miesza się z oliwą, długi stół pokryty ceratą, dość tłustą, aby
facecjonista mógł wypisać na niej palcem swe imię, kulawe krzesła, nędzne maty z morskiej trawy, która rozplata się
wiecznie, ale i jest wiecznotrwała, zrujnowane, przepalone piecyki do grzania półmisków. Aby wyrazić, do jakiego stopnia
sprzęty te są stare, spróchniałe, przegniłe, zżarte, kulawe, ślepe, chrome, dychawiczne, trzeba by tu dać opis, który by nadto
odwlókł bieg historii i którego niecierpliwi ludzie nie darowaliby autorowi. Czerwona podłoga pełna wybojów
spowodowanych froterką albo malowaniem. Słowem, panuje tam nędza bez poezji; nędza oszczędna, zaciekła, wytarta. Nie
ma jeszcze śladów błota, ale ma plamy, nie ma dziur ani łachmanów, ale rozpada się i butwieje.
Pokój ten znajduje się w pełnym blasku w chwili, gdy koło siódmej rano kot pani Vauquer kroczy przed swą
panią, skacze po półkach, węszy mleko w przykrytych talerzami garnuszkach i napełnia pokój rannym pomrukiem.
Niebawem ukazuje się wdowa, strojna w tiulowy czepek, spod którego zwisa źle włożony fałszywy warkocz; stąpa wlokąc
wykrzywione pantofle. Twarz pomarszczona, pulchna, z nosem w kształcie papuziego dzioba, małe tłuste ręce, cała osoba
nabita niby szczur kościelny, nazbyt pełny i trzęsący się biust – harmonizuje z tą salą, gdzie mury ociekają nieszczęściem,
gdzie z kątów zieje chciwość i gdzie pani Vauquer oddycha cuchnącym i ciepłym powietrzem, nie doświadczając mdłości.
Twarz jej świeża jak przymrozek jesienny, okolone siecią zmarszczek oczy, których wyraz przechodzi od
wymuszonego uśmiechu tancerki do cierpkiego chłodu lichwiarza, słowem, cała jej osoba tłumaczy ten pensjonat, jak
pensjonat wyraża jej osobę. Kaźń nie może istnieć bez dozorcy. Wyblakła otyłość tej niedużej osóbki jest wytworem
sposobu życia, jak tyfus następstwem szpitalnych wyziewów. Wełniana, robiona na drutach halka wygląda spod spódnicy
sporządzonej ze starej sukni, która przez siatkę poprzecieranej materii ukazuje strzępy waty; strój ten streszcza salon,
jadalnię, ogródek, zwiastuje kuchnię i pozwala się domyślać stołowników. Widząc tę ramę oraz osobę właścicielki, mamy
zupełny obraz. Pani Vauquer, licząca lat około pięćdziesięciu, podobna jest do wszystkich kobiet, które dużo przeszły. Ma
szkliste oko, niewinną minę stręczycielki, zbrojącej się w surowość, aby wycisnąć wyższą cenę, ale gotowej do
wszystkiego, aby poprawić swój los; gotowej wydać Georges'a albo Pichegru 5 , gdyby to było jeszcze możliwe. Mimo to
wszystko to w „gruncie dobra kobieta”, powiadają pensjonarze, którzy uważają ją za biedną, słysząc, jak stęka i kaszle jak
oni. Kim był Vauquer? Nigdy wdowa nie wyraziła się jasno o pozycji nieboszczyka. W jaki sposób stracił majątek?
„Nieszczęścia” – odpowiadała. Postąpił sobie z nią niegodziwie, zostawił jej tylko oczy do łez, ten domek, aby żyć, i prawo
do obojętności na każdą niedolę, ponieważ (powiadała) wycierpiała sama wszystko, co można wycierpieć.
Słysząc dreptanie pani, gruba Sylwia, kucharka, spieszy podać śniadanie dla pensjonarzy.
Przychodni jadają zazwyczaj tylko obiad, za który płacą trzydzieści franków miesięcznie. W dobie, gdy zaczyna
się ta historia, „stałych” było tylko siedmiu. Pierwsze piętro zawierało dwa najładniejsze mieszkania w całym domu. Pani
Vauquer zajmowała skromniejsze; drugie należało do pani Couture, wdowy po komisarzu wojennym Rzeczypospolitej.
Pani Couture miała przy sobie bardzo młodą osobę, Wiktorynę Taillefer, której zastępowała matkę. Obie płaciły razem do
tysiąca ośmiuset franków rocznej pensji. Na drugim piętrze jedno mieszkanie zajmował staruszek nazwiskiem Poiret,
drugie mężczyzna około czterdziestoletni, który nosił czarną perukę, malował bokobrody i mienił się ekskupcem; nazywał
się Vautrin.
Trzecie piętro składało się z czterech pokoi, z których dwa były wynajęte: w jednym mieszkała stara panna,
nazwiskiem Michonneau; w drugim były fabrykant makaronu i krochmalu, który pozwalał się zwać ojcem Goriot. Dwa
pozostałe pokoje przeznaczone były dla przelotnych ptaków, dla nieszczęśliwych studentów, którzy, jak ojciec Goriot i
panna Michonneau, mogli obrócić jedynie czterdzieści pięć franków miesięcznie na życie i mieszkanie; ale pani Vauquer
5 nazwiska autorów monarchistycznego spisku przeciwko Napoleonowi.
2 / 76
415168360.003.png
Honore de Balzac – Ojciec Goriot
nie lubiła tego typu pensjonarzy, przyjmowała ich jedynie w braku czego lepszego; jedli za dużo chleba. W tej chwili jeden
pokój zajmował młody student prawa przybyły spod Angouleeme; liczna jego rodzina dokazywała cudów, aby mu
zapewnić tysiąc dwieście franków rocznie. Eugeniusz de Rastignac – takie było jego miano – był jednym z owych młodych
ludzi pracowitych z musu, którzy już w młodym wieku pojmują, że są nadzieją rodziny; którzy starają się zdobyć
podwaliny świetnej przyszłości, układając celowo plan studiów i dostrajając je z góry do przyszłej ewolucji społeczeństwa,
iżby pierwsi mogli wycisnąć z niej korzyści. Bez interesujących obserwacji tego młodego człowieka oraz zręczności, z jaką
umiał się wcisnąć w paryskie salony, opowieść ta nie posiadałaby owego kolorytu prawdy, jaki jej da z pewnością jego
bystrość oraz chęć zgłębienia tajemnic straszliwego położenia, równie starannie ukrywanych przez tych, co je stworzyli,
jak przez tego, co je cierpiał.
Nad trzecim piętrem był strych do bielizny oraz dwie klitki, gdzie sypiali posługacz Krzysztof i gruba Sylwia,
kucharka. Oprócz siedmiu „domowych” pani Vauquer miała zawsze jakich ośmiu studentów prawa lub medycyny i dwóch
lub trzech stałych gości mieszkających w sąsiedztwie, abonujących tylko obiady. Do obiadu siadało w jadalni osiemnaście
osób, mogłoby się zaś pomieścić dwadzieścia; rano natomiast znajdowało się tam tylko siedmioro domowych, których
śniadanie miało charakter rodzinny. Każdy schodził w pantoflach, pozwalał sobie na uwagi tyczące stroju i zachowania się
„przychodnich” lub też wydarzeń poprzedniego wieczoru, a wyrażał się przy tym z poufałą zażyłością. Ci pensjonarze to
były pieszczochy pani Vauquer, która ze ścisłością astronoma odmierzała im starania i wygody wedle opłaconej sumy.
Jeden i ten sam wzgląd powodował tymi skupionymi przez traf istotami. Dwaj lokatorzy z drugiego piętra płacili tylko
siedemdziesiąt dwa franki na miesiąc. Taniość ta, którą spotyka się jedynie w dzielnicy Saint Marcel między szpitalem la
Bourbe a szpitalem Salpetriere i w której jedna pani Couture stanowiła wyjątek, świadczy, iż wszyscy ci pensjonarze
musieli się znajdować pod znakiem mniej lub bardziej widocznych nieszczęść, Toteż żałosny obraz tego domu powtarzał
się w stroju domowników, tak samo zaniedbanym. Surduty, których kolor stał się zagadką; trzewiki, jakie w wytwornych
dzielnicach porzuca się przy bramie; wystrzępiona bielizna, odzież, która miała już tylko duszę; suknie niemodne,
farbowane; zblakłe i stare, cerowane koronki, rękawiczki wyświecone od użycia, zrudziałe kołnierzyki i obszarpane
chustki. O ile stroje przedstawiały się w ten sposób, w zamian prawie wszyscy pensjonarze posiadali ciała o mocnej
budowie, organizmy, które oparły się burzom, twarze zimne, twarde, wytarte na kształt wyszłych z obiegu talarów. Zwiędłe
usta zbrojne były chciwymi zębami. Wygląd tych pensjonarzy pozwalał się domyślać minionych lub obecnych dramatów;
nie owych dramatów rozgrywających się przy blasku rampy, w malowanych kulisach, ale dramatów żywych i niemych,
dramatów mroźnych, które wszelako palą serca żarem, dramatów nieustających.
Zmęczone oczy starej panny Michonneau przysłaniał brudny daszek z zielonej kitajki okolonej mosiężnym
drutem, zdolny wystraszyć anioła litości. Szal jej, o chudych i żałosnych frędzlach, zdawał się odziewać szkielet, tak
kształty, które ukrywał, były kanciaste. Jaki kwas odarł tę istotę z kobiecej formy? Musiała niegdyś być ładna i zgrabna:
byłli to występek, zgryzota czy chciwość? Czy nadto kochała? Czy była dwuznaczną modystką, czy tylko kurtyzaną? Czy
za tryumfy wyuzdanej młodości, przed którą słały się rozkosze, pokutowała starością straszącą przechodniów? Bezbarwny
jej wzrok przejmował dreszczem, zwiędła twarz kryła coś groźnego. Miała przenikliwy głos konika polnego krzyczącego w
zaroślach z nadejściem zimy. Powiadała, że zajęła się starszym panem cierpiącym na katar pęcherza i opuszczonym przez
własne dzieci, które sądziły, że jest bez grosza. Starzec ten zostawił jej tysiąc franków dożywocia, periodycznie
wydzieranego przez spadkobierców, których potwarzy stała się pastwą. Mimo iż gra namiętności przeżarła jej twarz, można
było w niej odnaleźć ślad białej niegdyś cery i delikatnych rysów, które pozwalały przypuszczać, że ciało zachowało
resztki piękności.
Pan Poiret byt to istny automat. Widząc go snującego się niby szary cień alejami Ogrodu Botanicznego w starym
miękkim kaszkiecie, z laską o gałce z pożółkłej kości słoniowej, którą ledwo trzymał w dłoni, widząc bujające na wietrze
poły surduta, który niedostatecznie okrywał spodnie niemal próżne i nogi w niebieskich pończochach chwiejące się jak u
pijanego, brudną białą kamizelkę, pokurczony żabot z grubego muślinu i halsztuk okręcony dokoła indyczej szyi, wielu
ludzi zadawało sobie pytanie, czy ten chiński cień należy do śmiałej rasy synów Jafeta 6 , od których roi się na bulwarach.
Jaka praca mogła go tak pokurczyć, jaka namiętność pocętkowała gąbczastą twarz, która narysowana przez karykaturzystę
wydawałaby się nieprawdopodobna? Czym był dawniej? Może urzędnikiem w ministerium sprawiedliwości, w biurze,
gdzie urząd katowski przesyła rachunki kosztów, rachunki za dostawę czarnych welonów dla ojcobójców, trocin do
śmiertelnego koszyka, sznurów do gilotyny? Może kontrolerem przy szlachtuzie 7 lub podinspektorem urzędu zdrowia?
Słowem, człowiek ten zdawał się jednym z mułów wielkiego młyna społecznego; jednym z owych Ratonów paryskich,
którzy nie znają nawet swoich Bertrandów 8 , jedną z osi, na których kręcą się publiczne niedole lub publiczne plugastwa,
słowem, jednym z tych ludzi, na których widok mówimy: „Hm, ostatecznie trzeba, aby tacy byli”. Świetny Paryż nie zna
tych twarzy wyblakłych od moralnych lub fizycznych cierpień. Ale Paryż to prawdziwy ocean. Możecie rzucać weń sondę,
nigdy nie poznacie prawdziwej jego głębokości.
Przebieżcie go, opisujcie; choćbyście nie wiem jak go przebiegali i opisywali, choćby nie wiem jak liczni i gorliwi
byli badacze tego morza, zawsze znajdzie się jakaś dziewicza ustroń, nieznajoma czeluść, kwiaty, perły, potwory, coś
niesłychanego, zapomnianego przez literackich nurków. Pensjonat Vauquer jest jedną z tych ciekawych potworności.
Dwie postacie tworzyły uderzający kontrast z ogółem pensjonarzy i „przychodnich”.
Mimo iż Wiktoryna Taillefer blada była ową chorobliwą bladością młodych dziewcząt dotkniętych chlorozą 9 , a jej
smutek, jej nieśmiałość, uboga i skromna postać miały coś zbliżonego z powszechnym cierpieniem stanowiącym tło tego
obrazu – twarz jej nie była stara, ruchy i głos były świeże. Ta smutna młodość przypominała roślinę o pożółkłych liściach,
świeżo zasadzoną w nieżyczliwym gruncie. Rudawa płeć, płowe włosy, zbyt szczupła kibić tchnęły wdziękiem, jaki
dzisiejsi poeci znajdują w posążkach średniowiecza.
6 Jafet – trzeci syn Noego; biblijny protoplasta mieszkańców Europy i Azji Mniejszej.
7 szlachtuz – rzeźnia (niem.).
8 imiona bohaterów bajki La Fontaine’a „Kot i małpa”
9 chloroza – blednica, niedokrwistość (n.–łac.).
3 / 76
415168360.004.png
Honore de Balzac – Ojciec Goriot
Szare podkrążone oczy wyrażały chrześcijańską słodycz i rezygnację. Niekosztowny strój zdradzał młode kształty.
Była ładna przez kontrast. W szczęściu byłaby urocza: szczęście jest poezją kobiet, jak strój ich barwiczką. Gdyby balowe
upojenie rzuciło swe różowe blaski na tę bladą twarzyczkę; gdyby słodycze wykwintnego życia ubarwiły te z lekka zapadłe
policzki; gdyby miłość ożywiła te smutne oczy, Wiktoryna mogłaby iść o lepsze z najładniejszymi.
Brakowało jej tego, co stwarza drugi raz kobietę: stroju i czułych słówek. Historia jej mogłaby wypełnić całą
książkę. Ojciec Wiktoryny podejrzewając, że to dziecko nie jest jego, nie chciał jej przy sobie, wyznaczył córce jedynie
sześćset franków rocznie i obszedł prawo, aby przekazać cały majątek synowi. Pani Couture, daleka krewna matki, która
niegdyś schroniła się u niej, aby umrzeć z rozpaczy, zaopiekowała się sierotą jak własnym dzieckiem.
Nieszczęściem, wdowa po komisarzu nie posiadała nic poza rentą wdowią i emeryturą; mogła pewnego dnia
zostawić biedną dziewczynę, bez doświadczenia i środków, na pastwę losu.
Poczciwa kobieta prowadziła Wiktorynę na mszę co niedzielę, do spowiedzi co dwa tygodnie, aby z niej zrobić na
wszelki wypadek nabożną dziewczynę. Miała słuszność. Uczucia religijne otwierały przyszłość odtrąconemu dziecku,
które kochało ojca, które co roku, chcąc zanieść mu przebaczenie matki, pukało do ojcowskich drzwi, nieubłaganie
zamkniętych. Brat, jedyny naturalny pośrednik, nie odwiedził jej ani razu w ciągu czterech lat i nie posyłał żadnej pomocy.
Błagała Boga, aby otworzył oczy ojca, aby zmiękczył serce brata: nie oskarżając ich, modliła się za obu. Pani Couture i
pani Vauquer nie znajdowały w słowniku dość obelżywych słów, aby napiętnować to postępowanie. Gdy przeklinały
bezecnego milionera, Wiktoryna łagodziła je słodkimi słowy, podobnymi do śpiewu ranionego gołębia, którego bolesny
krzyk jeszcze wyraża miłość.
Eugeniusz de Rastignac miał typową twarz południowca, białą cerę, czarne włosy, niebieskie oczy. Postać jego,
obejście, formy zdradzały pańskie dziecko, które z domu wyniosło niezawodne tradycje dobrego smaku. Oszczędny w
stroju, donaszał na co dzień zeszłoroczne suknie; mimo to wychodził niekiedy na miasto odziany tak, jak ubierają się
panicze. Zwykle nosił stary surdut, lichą kamizelkę, tani czarny krawat, zniszczony, źle zawiązany, spodnie odpowiadające
całości i zelowane buty.
Przejście między tymi dwiema osobami a resztą stanowił Vautrin, czterdziestolatek o farbowanych bokobrodach.
Był to jeden z tych ludzi, o których się mówi: „Tęgi chwat!” Miał szerokie ramiona, rozwinięty tors, wybitnie zarysowane
mięśnie, grube, kwadratowe ręce porosłe pęczkami rudej szczeciny. Twarz, poorana przedwczesnymi zmarszczkami, miała
wyraz twardy, któremu przeczyło łatwe i serdeczne wzięcie. Niski, basowy głos, w harmonii z grubą wesołością, nie był
niemiły. Vautrin był uczynny i jowialny. Jeśli, dajmy na to, niedomagał jakiś zamek w mieszkaniu, zaraz go rozłożył,
naprawił, naoliwił, przypiłował, założył z powrotem mówiąc: „Znamy się na tym interesie”. Znał zresztą wszystko, okręty,
morze, Francję, zagranicę, interesy, ludzi, wypadki, prawa, hotele i więzienia. Jeśli ktoś nadto się użalał, natychmiast
ofiarowywał mu usługi. Pożyczył niejeden raz pieniędzy pani Vauquer i wielu pensjonarzom; ale ci, którym wygodził,
raczej by umarli, niżby go mieli zarwać, tyle mimo dobrodusznej miny budziło obawy jego głębokie i stanowcze
spojrzenie. Miał zwyczaj plucia na parę kroków, zwiastując niezmąconą zimną krew, która nie cofnęłaby się przed
zbrodnią, gdyby zbrodnia miała wybawić go z kłopotliwej sytuacji. Oko jego, jak surowy sędzia, wnikało w głąb każdej
kwestii, każdego sumienia, uczucia. Zwykł był wychodzić po śniadaniu, zjawiał się na obiad, znikał na cały wieczór i
wracał koło północy przy pomocy klucza, który mu pani Vauquer powierzyła. On jeden cieszył się tym przywilejem. Ale
też był on na najlepszej stopie z wdową, którą nazywał mamusią, obejmując ją wpół: pochlebstwo nie dość ocenione!
Dobra kobieta uważała to za rzecz jeszcze łatwą, podczas gdy jeden Vautrin miał ramię dość długie, aby objąć tę poważną
cyrkumferencję. Szeroki jego gest objawiał się w tym, iż płacił szczodrze piętnaście franków na miesiąc za kawę z wódką,
którą zwykł był pijać przy deserze. Ludzie mniej powierzchowni niż owa młodzież porwana wirem paryskiego życia lub
starcy obojętni na wszystko, co ich bezpośrednio nie tyczy, nie byliby poprzestali na dwuznacznym wrażeniu, jakie w nich
budził Vautrin. On znał lub odgadywał sprawy tych, co go otaczali, gdy nikt nie mógł przeniknąć jego myśli ani zajęć. Jego
pozorna dobroduszność, jego stała uprzejmość i wesołość stanowiły niby zaporę, którą odgrodził się od innych; mimo to
często zdarzało mu się odsłonić straszliwą głębię swego charakteru.
Często wybuch godny Juwenala 10 , jak gdyby rozkoszujący się tym, aby zohydzać prawa, aby smagać
społeczeństwo, dowodzić jego niekonsekwencji, budził przypuszczenie, że ten człowiek ma urazę do świata i że na dnie
jego życia znajduje się starannie zagrzebana tajemnica.
Przyciągana może bezwiednie siłą czterdziestolatka lub urodą studenta panna Taillefer dzieliła ukradkowe
spojrzenia, swoje tajemne myśli między nich obu; ale żaden z nich, na pozór, nie myślał o niej, mimo iż przypadek mógł z
dnia na dzień zmienić jej położenie i uczynić z niej posażną partię. Zresztą nikomu tam nie przyszło do głowy sprawdzać,
czy nieszczęścia przytaczane przez któregoś z współlokatorów są prawdziwe czy udane. Wszyscy żywili względem siebie
wzajemną obojętność z domieszką zrozumiałej nieufności. Każdy wiedział, że nikt nie ma sposobu ulżenia jego
nieszczęściom; wzajemne zaś zwierzenia wyczerpały czarę współczucia. Podobni staremu małżeństwu, nie mieli już sobie
nic do powiedzenia. Pozostały stosunki jedynie mechaniczne, tarcie nie naoliwionych kółek. Każda z tych osób zdolna była
minąć obojętnie na ulicy ślepego, wysłuchać bez wzruszenia opowieści o czyjejś niedoli i patrzyć na śmierć jako na
rozwiązanie problemu nędzy, która pozwalała chłodno oglądać najstraszliwsze agonie. Najszczęśliwszą z tych znękanych
dusz była pani Vauquer, królująca w tym przytulisku. Dla niej jednej mały ogródek, który cisza i chłód, susza i zimno
czyniły rozległym na kształt stepu, był powabnym gaikiem. Dla niej jednej ów żółty i ponury dom, cuchnący
grynszpanem 11 szynkowej lady, miał swoje uroki. Te celki były jej własnością. Żywiła tych galerników, skazanych na
wiekuiste katusze, sprawując nad nimi formalną władzę. Gdzież w całym Paryżu znalazłyby biedne istoty za tę cenę
zdrowy i obfity pokarm oraz mieszkanie, w którym mogły sobie stworzyć jeśli nie wykwint i wygodę, to w każdym razie
schludność i zdrowie? Gdyby nawet pozwoliła sobie na krzyczącą niesprawiedliwość, ofiara zniosłaby to bez skargi.
Takie zgromadzenie musiało się stać w miniaturze odbiciem społeczeństwa. Wśród osiemnastu stołowników
spotykało się jak w szkołach, jak w świecie, biedną upośledzoną istotę, kozła ofiarnego, na którego spadały wszystkie
żarciki. Z początkiem drugiego roku postać ta stała się dla Eugeniusza de Rastignac najbardziej godna uwagi ze wszystkich
10 Juwenal (Decimus Iunius Iuvenalis) – rzymski poeta i satyryk atakujący zakłamanie, fałsz i chciwość, bystry
obserwator obyczajów rzymskich.
11 grynszpan – śniedź (niem.).
4 / 76
415168360.005.png
Honore de Balzac – Ojciec Goriot
tych osób, między którymi trzeba mu było żyć jeszcze dwa lata. Owym popychadłem był ekshandlarz mąki, ojciec Goriot,
na którego głowie zarówno malarz, jak historyk skupiałby całe światło. Mocą jakiego przypadku ta zaprawna nienawiścią
wzgarda, to pomieszane z litością prześladowanie, ta zniewaga nieszczęścia ugodziły najdawniejszego z pensjonarzy?
Czy dał do nich powód przez śmiesznostki lub dziwactwa, które ludzie przebaczają trudniej niż występki? Pytania
te potrącają o wiele społecznych niesprawiedliwości. Może jest w naturze ludzkiej kazać wszystko znieść komuś, kto
wszystko cierpi przez istotną pokorę, słabość lub obojętność. Czyż nie lubimy dowodzić naszej siły kosztem kogoś albo
czegoś?
Najwątlejsza istota, wyrostek uliczny dzwoni do wszystkich bram w mroźną noc lub wspina się na palce, aby
wypisać swoje nazwisko na nietkniętym pomniku.
Ojciec Goriot, starzec sześćdziesięciodziewięcioletni, osiedlił się u pani Vauquer w 1813 roku wycofawszy się z
interesów. Zrazu wziął mieszkanie zajmowane obecnie przez panią Couture i płacił tysiąc dwieście franków, jak człowiek,
dla którego różnica paru ludwików była drobnostką. Pani Vauquer odświeżyła trzy pokoje w zamian za kwotę, która
pokryła podobno wartość lichego urządzenia, perkalikowych firanek, politurowanych i obitych pluszem foteli, kilku
malowideł i papierowego obicia, jakim wzgardziłby lada szynk podmiejski. Może niedbała hojność, z jaką ojciec Goriot
(wówczas nazywano go panem Goriot) pozwolił się obdzierać, zjednała mu opinię głupca nie mającego pojęcia o
interesach.
Goriot przybył z zasobną garderobą, wyekwipowany jak kupiec, który dorobiwszy się, niczego sobie nie
odmawia. Pani Vauquer podziwiała osiemnaście koszul z holenderskiego płótna, których cienkość biła w oczy tym
bardziej, iż fabrykant makaronu wpinał w żabot duże diamentowe szpilki połączone złotym łańcuszkiem. Ubrany
zazwyczaj w błękitny garnitur, wdziewał co dzień świeżą białą pikową kamizelkę, pod którą falował wydatny brzuszek,
podnoszący swym obwodem ciężki złoty łańcuch z mnóstwem breloków.
Tabakierka, również złota, zawierała medalion pełen włosów, które na pozór świadczyły o miłosnych podbojach.
Kiedy gospodyni żartobliwie wymyślała mu od lampartów, na ustach starego błądził wesoły uśmiech zadowolonego
mieszczucha. Szafy jego pełne były sreber z dawnego gospodarstwa. Oczy wdowy płonęły, kiedy pomagała usłużnie
rozpakowywać i układać łyżki, chochle, widelce, serwis na oliwę, sosjerki, półmiski, srebrne nakrycia do śniadania,
kawałki nie zawsze gustowne, ale mające pełną wagę. Goriot nie chciał się rozstać z tym sprzętem, podarki te
przypominały mu domowe uroczystości.
– To – objaśniał panią Vauquer chowając spodek i czarkę, której pokrywkę zdobiły całujące się turkawki – to
pierwszy podarek żony w rocznicę ślubu. Bidusia droga! Poświęciła na to swoje panieńskie oszczędności. Pojmuje pani,
wolałbym raczej drapać paznokciami ziemię niż rozstać się z tą pamiątką. Chwała Bogu, będę mógł w tym pijać kawkę co
rano aż do końca życia. Niezgorzej wyszedłem z interesów, mam zapewniony do śmierci chleb, i to z omastą.
Wreszcie pani Vauquer spostrzegła, okiem ciekawej sroki, listy zastawne 12 , które zsumowane z grubsza mogły
dawać poczciwemu Goriot jakichś osiem do dziesięciu tysięcy franków rocznie.
Od tego dnia pani Vauquer, z domu Conflans, która miała lat czterdzieści osiem, ale przyznawała się do
trzydziestu dziewięciu, powzięła myśl. Mimo iż powieki ojca Goriot były obrzękłe i obwisłe, co zmuszało go do częstego
wycierania oczu, cała powierzchowność wydała się wdowie przyjemna i dystyngowana. Poza tym łydki jego, mięsiste i
wydatne, zarówno jak długi graniasty nos, zwiastowały przymioty moralne, do których wdowa zdawała się przywiązywać
wagę, a które potwierdzała szeroka i naiwna twarz poczciwca. Wyglądał na solidnie zbudowaną bestię, zdolną włożyć całą
swoją inteligencję w uczucie. Włosy zaczesane w skrzydełka, które balwierz przychodził pudrować co rano, rysowały pięć
charakterystycznych kosmyków na niskim czole i dobrze stroiły jego fizys. Mimo iż z wejrzenia nieco pospolity, zdradzał
taki dostatek w stroju, tak obficie zażywał tabakę, siąkał ją jak człowiek tak pewny, że zawsze będzie miał pełno makuby w
tabakierce!... W dniu, w którym pan Goriot rozgościł się u niej, pani Vauquer położyła się wieczorem do łóżka piekąc się,
niby kuropatwa w słoninie, w ogniu pragnienia, aby zrzucić żałobny welon wdowy i odrodzić się jako pani Goriot. Wydać
się, sprzedać pensjonat, paradować pod rękę z tym tuzem mieszczaństwa, stać się figurą w dzielnicy, kwestować, jeździć w
niedzielę na trawkę do Choisy, Soissy, Gentilly, chodzić do teatru do loży, nie czekając na gratisowe bilety, które jej
przynosili w lipcu niektórzy stołownicy: wymarzyła sobie całe Eldorado paryskiego drobnomieszczaństwa. Nie przyznała
się nikomu, że ma czterdzieści tysięcy franków, uciułanych grosz do grosza. To pewna, iż pod względem majątkowym
uważała się za bardzo przyzwoitą partię.
– Co się tyczy reszty, warta jestem przecież tyle co on – powiada sobie przewracając się po łóżku, jak gdyby chcąc
przekonać samą siebie o wdziękach, których głęboki odcisk gruba Sylwia znajdowała co rano w pościeli.
Od tego dnia blisko przez trzy miesiące pani Vauquer korzystała z balwierza pana Goriot i poczyniła wkłady
toaletowe, usprawiedliwione koniecznością pewnego decorum 13 , w harmonii z godnymi osobami, które nawiedzały jej
dom. Rozwinęła wiele intryg, aby zmienić personel pensjonarzy, podkreślając pretensję przyjmowania odtąd jedynie ludzi
dystyngowanych. Skoro zjawił się ktoś obcy, szczyciła się pierwszeństwem, jakie jej dał pan Goriot, jeden z najbardziej
szanowanych przemysłowców paryskich. Rozdawała prospekty, na których widniało: „Pensjonat pani Vauquer”. Jest to,
powiadała, jeden z najstarszych i najbardziej cenionych pensjonatów w Dzielnicy Łacińskiej. Posiada uroczy widok na
ulicę Gobelinów (widać ją było z trzeciego piętra) i ładny ogród, na którego końcu rozciąga się aleja lipowa! Wspomniano
tam o dobrym powietrzu i o ustronnym położeniu. Prospekt ten ściągnął hrabinę de l'Ambermesnil, kobietę
trzydziestoletnią, czekającą końca likwidacji i uregulowania emerytury, która jej się należała jako wdowie po generale
poległym na polach bitwy. Pani Vauquer wprowadziła pewien wykwint w kuchni, kazała palić w salonie blisko przez pół
roku i wypełniała tak sumiennie obietnice prospektu, że „dokładała ze swego”.
Toteż hrabina zapewniała panią Vauquer, nazywając ją drogą przyjaciółką, iż ściągnie jej baronową de Vaumerland
i wdowę po pułkowniku hr. Picquoiseau, swoje dobre znajome, które muszą domieszkać terminu w dzielnicy Marais, w
pensjonacie droższym niż zakład pani Vauquer. Te damy będą się miały zresztą bardzo dobrze, skoro ministerium wojny
załatwi ich sprawę.
– Ale – dodawała – te biura nie kończą nigdy nic!
12 listy zastawne – forma zabezpieczania kapitału.
13 decorum – tu: pozory wspaniałości.
5 / 76
415168360.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin