Robbins David - Cień zagłady 02 - Rozkaz - zabić Arlę.pdf

(430 KB) Pobierz
384865091 UNPDF
DAVID ROBBINS
CIEŃ ZAGŁADY
ROZKAZ: ZABIĆ ARLĘ!
Chodził dopiero do zdrowia po infekcji, jakiej się nabawił od ran odniesionych podczas bitwy z
Trollami. Najprawdopodobniej spał o tak późnej już porze, śniąc o ukochanej Jenny. Jego
szczęście!
- Czy powinniśmy zaalarmować Geronima? - zapytał drugi mężczyzna, przygładzając ręką
czarne włosy.
Chłodny powiew wiatru przyniósł ulgę jego spoconemu czołu. Lipcowa noc była ciepła i parna.
- Nie – odpowiedział lakonicznie Hickok. - Zabrałoby to zbyt dużo czasu.
W skład Alfy wchodzili: Blade, Geronimo i Hickok. Podczas choroby Blade’a ktoś inny musiał
wejść na jego miejsce. Rikki-Tikki-Tavi, szef Bety, futerałem miecza wskazał na odległy las.
Pójdę, jeśli chcesz.
Ja idę – zdecydował Hickok. - Sam.
Ja powinienem pójść – ponownie zaproponował Rikki-Tik- ki-Tavi.
Pójdę sam – powtórzył Hickok, przesuwając się ostrożnie wzdłuż kanału. Zatrzymał się dopiero
pośrodku zachodniej ściany, dokładnie nad mostem zwodzonym.
Rikki szedł za nim.
To może być zasadzka – powiedział z niepokojem. - Tam mogą być te stwory, żywiące się padliną-
zauważył, powołując się na atak bandy bezdomnych rabusiów, mających miejsce kilka lat temu. Na
szczęście Rodzina odparła go.
Rzeczywiście. Mogą być – zgodził się Hickok, spoglądając na dół.
Przywiązał solidny sznur do grubego stalowego koła i zwinął go w ogromny zwój.
Będziemy cię ochraniać – upierał się Rikki.
Nie trzeba, dziękuję – odmówił Hickok.
Poniósł linę. W tym miejscu nie było drutu kolczastego, co umożliwiło przedostanie się na krawędź
muru.
Przecież nie wiesz, co tam jest – stwierdził Rikki. Jego głos zdradzał niepokój.
To nie ma znaczenia.
- To jest niezgodne z zasadami Wojowników – dodał Rikki. Hickok wzruszył ramionami.
Wyjrzał za mur i spuścił w dół
linę.
- Niepotrzebnie ryzykujesz. - Rikki nie mógł się z tym pogo dzić. - Możesz zginąć.
Hickok zatrzymał się i utkwił wzrok w ciemnych oczach Rik-kiego.
- Nie dbam o to. Po prostu nie dbam. Rikki-Tikki-Tavi przyklęknął i patrzył na przyjaciela,
który
powoli opuszczał się na ziemię, tuż przed mostem zwodzonym.
Niestety Blade i Geronimo mówili prawdę o Hiockoku.
Po zabiciu przez Trollów kobiety, którą kochał, Hickok przestał się troszczyć o swoje
bezpieczeństwo, stał się nieostrożny.
Ten wyśmienity strzelec zmienił się bardzo od tamtego czasu. Blade zdawał sobie sprawę, że
Hickok jest jak czynny wulkan tuż przed eksplozją. Rikki widział, jakie cierpienie malowało się na
twarzy Hickoka na pogrzebie Joanny. Joanna była jego pierwszą prawdziwą miłością.
Hickok stanął w końcu na ziemi. Pomachał do Rikkiego i podążył w kierunku, skąd pochodził
odgłos kaszlu. Wiedział, że nie powinien wystawiać się na cel, ale ukryta gdzieś głęboko rozpacz
sprawiła, że zaniedbał wszystkie reguły treningu Wojowników. Nie dbając o niebezpieczeństwo,
szedł wyprostowany łudząc się, że ujrzy błysk wystrzelonej kuli i poczuje rozdzierający ból.
Wiatr wiał coraz mocniej, działał na jego korzyść. Niósł odgłosy w kierunku Domu, nikt, kto
znajdował się w lesie, nie mógł go usłyszeć.
Hickokowi przez głowę przemknęła nagła myśl. Co będzie, jeśli to są Trollowie? Wielu z nich się
wymknęło, być może będą chcieli się zemścić. Mimowolnie chwycił swoje rewolwery, ukochane
kolty pytony.
Ktoś zakaszlał.
„Strzeż mnie. Boże” - modlił się Hickok.
Ostożnie przypadł do ziemi i czołgając się poruszał się naprzód. Przez jego twarz przemknął dziki,
bezlitosny uśmiech. Ktokolwiek to był, znajdował się już niedaleko.
„Proszę, niech to będą Trollowie!” - powtarzał w myślach.
Był ich dłużnikiem. Miał dla nich straszliwą zapłatę.
Hickok skradał się nadsłuchując. W końcu zatrzymał się przy jednym z drzew. Wiatr poruszał
liśćmi, które wydawały cichy szmer, gałęzie skrzypiały, ocierając się o siebie.
„Dobrze – pomyślał. - To świetna osłona”.
Naprężył się, oczekując na strzał i puścił się biegiem. Zatrzymał się przy pierwszym wielkim
drzewie. Był pewny, że go zobaczono. Oparł się o pień, czekał.
Nic.
„Co się tutaj dzieje?” - pytał się w duchu.
Niespodziewanie znowu rozległ się kaszel; ktoś zanosił się kaszlem, dysząc i pojękując, ciężko
chwytał powietrze.
Hickok oszacował odległość na piętnaście do dwudziestu jardów. Zarośla były dość gęste,
stanowiły dostateczną ochronę. Położył się na ziemi i zaczął się czołgać.
Niechcący zahaczył o gałąź. Cichy trzask rozległ się dookoła. Hickok zastygł w bezruchu. Co za
głupota! Powinien to przewidzieć. Może go zobaczyli?
- I co, przekonałeś się już? - szepnął ktoś mrukliwym gło sem.
Hickok naprężył się i wyciągnął szyję. Wierzył, że wysoka trawa jest dobrym ukryciem.
Było ich trzech. Potężni, uzbrojeni mężczyźni. Dwóch po lewej, jeden po prawej stronie, najbliższy
w odległości dziesięciu jardów.
- Tak, słyszałem to – odpowiedział drugi mężczyzna ściszo nym głosem.
„Mówili o nim?” - zastanawiał się Hickok. Ktoś znowu zaczął kaszleć.
- Tam! - krzyknął pierwszy mężczyzna.
Wszyscy trzej ubrani byli w zielone uniformy. Ku zdziwieniu Hickoka minęli jego kryjówkę, nie
zauważając go.
Co, do licha, się tutaj dzieje? Kim oni są? Nawet w tak kiepskim oświetleniu mógł dojrzeć, że są
bardzo dobrze ubrani. Ich odzież wyglądała na nową i jakże różną od tej, którą nosili mieszkańcy
Domu. Każdy z nich trzymał wypolerowaną do połysku broń i miał przymocowany do pasa
automatyczny pistolet. „Kim są ci faceci?” - pytał siebie Hickok.
Mógł zrobić tylko jedno.
Poczekał, aż odległość stanie się wystarczająco bezpieczna i ruszył za nimi.
Ukrywając się za pobliskimi zaroślami i drzewami, czołgał się ostrożnie, obserwując nieznajomych.
Tamci posuwali się powoli, co pozwoliło mieć ich ciągle na oku.
Ponownie dało się słyszeć jęki i nieprzyjemny, męczący kaszel.
Zobaczył, że trzej mężczyźni przyspieszyli. Do jego uszu doszły odgłosy krótkiej walki
zakończonej silnym uderzeniem.
- Mam cię! — oświadczył ktoś z entuzjazmem.
Hickok podniósł się i zaczaił za drzewem, około sześciu jardów od małej polanki. Mężczyźni stali
nad kimś, kto leżał twarzą do ziemi, byli zadowoleni i uśmiechnięci.
Nieźle wystawiłaś nas do wiatru – odezwał się jakiś chra pliwy głos. - Myślisz, że ci się udało?
Odpowiedz! - krzyknął najwyższy mężczyzna, kopiąc le żące ciało.
Nieszczęsna ofiara wydała cichy jęk.
- Ty dziwko! - znęcał się trzeci mężczyzna. - Nie usłyszeli śmy odpowiedzi!
„Dziwko?” - Hickok wychylił się zza drzewa.
- Wstań, kobieto! - rozkazał mrukliwy głos. - Mam kilka py tań do ciebie!
Hickok nie mógł dojrzeć kobiety, przysłaniał ją jeden z mężczyzn. Słyszał jedynie szloch i
pojękiwanie.
- Nie słyszę twojej odpowiedzi, squaw* - oznajmił mrukliwy głos. - Chcę wiedzieć, gdzie się
podziała ta mała!
„Mała? Squaw?”
- Jeśli nie zaczniesz mówić – warknął najwyższy – porachuję ci wszystkie kości.
Jeszcze raz brutalnie kopnął leżącą kobietę. Tego już było za wiele.
Hickok podczołgał się do przodu, jego palce odruchowo zacisnęły się na pasie rewolwerów.
Wstań, do cholery! - rozkazał mrukliwy głos.
Przepraszam, panowie... - powiedział cicho Hickok. Wszyscy trzej odwrócili się spłoszeni.
* Squaw – żona Indianina
- Myślę, że zbytecznym jest pouczać was, jak złe są wasze maniery. - Hickok uśmiechnął się
do nich szyderczo.
Uniformy otrząsnęły się z szoku, chwyciły za strzelby.
- Zniszczyć go! - ryknął mrukliwy głos.
Hickok błyskawicznie pochylił się, chwycił broń i wycelował. Rozległ się strzał. Hickok rzadko
chybiał.
Właściciel mrukliwego głosu zdążył się jeszcze chwycić za głowę, kiedy kula przebiła mu czoło na
wylot.
Drugi uniform dostał w prawe oko. Wywracając się krzyknął, jego broń upadła obok.
Hickok, jako ekspert Rodziny od broni palnej i najlepszy strzelec, uczył sztuki strzelniczej
wszystkich nowicjuszy i małe dzieci. Każdy członek Rodziny musiał posługiwać się bronią. Ich
życie zależało od posiadanej wiedzy. Większość z nich nie używała broni na co dzień, dlatego byli
wzywani na coroczne przeszkolenie, którego celem było odświeżenie ich umiejętności. W świecie,
w którym rządziły teraz surowe prawa przetrwania, Rodzina musiała być przygotowana na każdą
ewentualność, również na atak na ich Dom. W klasach, w których prowadził lekcje, Hickok zawsze
podkreślał podstawową dla strzelca wyborowego regułę:
- Postępujcie zawsze rozważnie – powtarzał niezmiennie. Pamiętajcie, że wróg zawsze chce
was zaskoczyć. A to wy powin niście mieć przewagę zaskoczenia i wyprowadzić go kompletnie z
równowagi. Jeżeli nie masz czasu, żeby dokładnie wycelować, i wiesz, że strzał może być chybiony
– instruował jedną ze swych klas – to strzelaj w takie miejsce, które uważasz za najlepsze.
Podczas tych wszystkich lat, od kiedy został Wojownikiem, Hickok na palcach jednej ręki mógł
policzyć te przypadki, w których nie postępował z należytą rozwagą. Za większością z nich kryły
się przyczyny osobiste.
Tak było i teraz.
Najwyższy uniform trzymał swoją broń tuż przy ramieniu, kiedy strzał rozdarł jego lewe kolano.
Krzyknął i rzucił swój rewolwer. Gdy otrzymał drugą kulę, zaczął się słaniać, krew zalała mu nogę.
Zdążył jeszcze spojrzeć błagalnym wzrokiem na Hickoka i upadł. Słychać jeszcze było cichy,
proszący o litość szept.
- Nie powinieneś jej był kopać, przyjacielu – oznajmił suro- wo Hickok. - Zauważyłem, że
zadawanie bólu sprawia ci przyjemność. Jak się czujesz w odwrotnej roli? Błagam – skamlał
mężczyzna.
Przykro mi, przyjacielu – rzekł szorstko Hickok – ale nie mam współczucia dla ludzi, którzy
krzywdzą innych. W tym wy paczonym świecie jest i tak za dużo udręki i cierpienia.
Proszę... - powtórzył wysoki uniform.
Wystrzały z obu pytonów wysłały mężczyznę na tamten świat. Rewolwery Hickoka zakręciły
młynka i wślizgnęły się do futerałów.
- Cóż, a co my tutaj mamy?
Przyklęknął przy wpatrującej się w niego kobiecie.
Leżała zwinięta, na lewym boku, ramiona miała przyciśnięte do klatki piersiowej. Jej ubranie z
koźlej skóry wykonane było bardzo starannie, wręcz kunsztownie. Jej plecy zdobiła wszyta tęcza.
Wspaniałe czarne włosy opadły na ramiona. Miała zamknięte oczy, oddychała bardzo ciężko,
niemalże dyszała.
- Nie wyglądasz zbyt dobrze, siostro – skomentował Hickok. Położył rękę na jej czole. Była
rozpalona.
- Trzymaj swoje łapy z daleka! - krzyknął ktoś wysokim, cienkim głosikiem.
Dobiegł go z tyłu odgłos drobnych kroków.
Hickok odwrócił się z lewym pytonem w ręku, zawsze gotowym do akcji; palec położył na cyngiel.
Tylko jego doskonały refleks umożliwił w ostatniej chwili skierowanie kuli w ziemię.
Przed nim stała mała dziewczynka. Wierne odbicie starszej leżącej kobiety. Swoją drobną zaciśniętą
piąstką groźnie wymachiwała w stronę Hickoka, po wykrzywionej grymasem twarzy spływały łzy.
- Zostaw moją mamusię w spokoju! - wrzasnęła.
Hickok schował rewolwer i złapał ją za nadgarstki, gdyż mała okładała go pięściami.
- Dlaczego nas nie zostawisz w spokoju? - płakała. Hickok ścisnął ją mocniej. Zaczęła się
szarpać; prawdziwie
dzika kotka, wierzgała nogami, kopiąc go.
- Hej, dziewczyno! Uspokój się! Nie zrobię wam nic złego.
- Kłamca! Jesteś taki sam jak inni! Chcesz nas zabić! - Po czym zdołała kopnąć go boleśnie w
udo.
- Au! Chcesz mi zrobić krzywdę? Przestań choć na chwilę. Dziewczynka opadła z sił, zwinęła
się, pierwszy szok minął.
- Tak lepiej – mówił powoli Hickok, nie zwalniając jednak uścisku na jej nadgarstkach. Jego
udo pulsowało z bólu.
Nie zamierzam wam zrobić nic złego – powtórzył. Patrzyła na niego, pociągając nosem.
Skąd mam wiedzieć, czy można ci zaufać? - zapytała cicho.
- Czy nie zabiłem przed chwilą tych ludzi, którzy was krzyw dzili?
Przestała płakać i spojrzała na martwych mężczyzn.
Czy to nie oznacza, że jestem po waszej stronie?
Być może – przyznała niechętnie. - Mama mówi, że nie możemy nikomu ufać.
Hickok zmienił temat, unikając kolejnego ataku na swoje udo.
- Twoja mama wygląda na chorą.
Dziewczynka popatrzyła na swoją mamę i pokiwała głową.
Ona jest chora, proszę pana. Od kilku tygodni. Nie mogły śmy się nigdzie zatrzymać. Ona
powiedziała, że źli ludzie mogliby nas złapać.
Obiecujesz, że nie będziesz mnie kopać, jeśli cię puszczę? Obiecuję.
Hickok powoli puścił jej ręce.
Znam ludzi, którzy mogą pomóc twojej matce – poinformo wał ją.
Gdzie oni są? - zapytała.
Hickok podziwiał tę małą za jej nieustraszoną postawę i szczerość.
Tam – wskazał na Dom widoczny ponad drzewami.
Widzieliśmy to miejsce wcześniej – powiedziała dziew czynka. - Mama mówiła, że nie możemy
tam pójść, gdyż mogą tam żyć źli ludzie.
Tam mieszkają tylko dobrzy ludzie – zapewnił ją Hickok. - Wiem o tym. Nazywamy się Rodziną.
Mamy wśród nas lekarzy. Oni mogą pomóc twojej matce.
Mógłbyś to zrobić dla nas? - zapytała z niedowierzaniem.
Oczywiście. Mój przyjaciel, Joshua, mówi, że wszyscy je steśmy dziećmi jednego Stwórcy, dlatego
możemy mówić do się bie: bracie i siostro. A to oznacza, że powinniśmy sobie pomagać.
- Sama nie wiem... - wątpiła. - Najlepiej zapytam mamy. Dziewczynka pochyliła się nad
matką.
- Mamusiu? Mamusiu? Słyszysz mnie? Ten pan mówi, że może nam pomóc? Co powinnam
zrobić?
Kobieta wydała tylko cichy jęk.
Zrozum, twoja mama nie jest w stanie podejmować decyzji. Wszystko zależy od ciebie.
Nie wiem... - Dziewczynka przygryzła wargi, zmarszczyła czoło.
Jak masz na imię? - zapytał Hickok.
Gwiazdka. A ty?
Hickok wyciągnął do niej rękę.
Znajomi nazywają mnie Hickok. Gwiazdka spojrzała na jego dłoń.
A to po co?
Żebyśmy uścisnęli sobie ręce. To taki zwyczaj, kiedy spo tyka się kogoś nowego.
W takim razie, zróbmy to – oświadczyła Gwiazdka, po czym wyciągnęła swoją prawą rękę.
Zgoda, Hickok – powiedziała uroczyście.
Hickok z trudnością powstrzymał się od śmiechu. Poszedł za jej przykładem.
Zgoda, Gwiazdko.
Myślę, że muszę ci zaufać – westchnęła. - Nie mam innego wyboru.
Hickok uklęknął i ramieniem objął ciało kobiety.
Co ty robisz? - zareagowała szybko Gwiazdka.
Muszę ją przenieść przez to pole do Domu. Im szybciej przebada ją lekarz, tym lepiej.
W porządku.
Kobieta była lekka, nie ważyła więcej niż sto funtów. Hickok uniósł ją z łatwością.
Jak się nazywa twoja mama?
Tęcza – odpowiedziała Gwiazdka.
Hickok ruszył przez zarośla, dziewczynka szła z boku i z niepokojem spoglądała za nieprzytomną
matkę.
Dotarli do otwartego pola; jasne światło księżyca oświetlało drogę.
- Kto tam jest? - zapytała nagle Gwiazdka.
Hickok spojrzał w stronę, gdzie spoglądała, i ujrzał sylwetkę człowieka podążającego w ich
kierunku. Rozpoznał płynne ruchy mistrza sztuki wojskowej.
To mój przyjaciel – powiedział. - Nazywa się Rikki-Tikki- Tavi. ’
Żartujesz, prawda?
- Zapytaj go sama, jeśli mi nie wierzysz. Wojownik z Bety doszedł do nich, w ręku trzymał
broń.
Usłyszałem strzały – wyjaśnił – i pomyślałem, ze potrzebu jesz pomocy, ale widzę, że nie jestem
potrzebny.
Niech pan powie – Gwiazdka spojrzała na Rikkiego – czy pan rzeczywiście nazywa się Rikki-
Tikki-Tavi?
Rikki-Tikki-Tavi, do twoich usług. - Rikki złożył przed nią książęcy ukłon.
Skąd masz takie imię?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin