Norton Andre - Solar Queen 01 - Sargassowa Planeta.pdf

(582 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
A NDRE N ORTON
S ARGASSOWA PLANETA
P RZEŁOŻYŁA U RSZULA Z IELIŃSKA
T YTUŁ ORYGINAŁU : S ARGASSO OF S PACE
R OZDZIAŁ 1. – K RÓLOWA S ŁOŃCA
Zmęczony, wynędzniały młody człowiek w źle dopasowanej tunice Branżowca,
próbował rozprostować długie, sparaliżowane skurczem nogi. Dobrze byłoby - pomyślał
nieco zirytowany Dan Thorson - żeby ludzie, którzy wymyślają te podpowierzchniowe
pojazdy transkontynentalne, brali czasami pod uwagę fakt, że oprócz karłów bywają też na
pokładzie normalni ludzie. Nie po raz pierwszy pożałował, że nie skorzystał z jakiegoś
liniowca. Wystarczyło jednak, że dotknął chudego pasa z pieniędzmi, a natychmiast
przypomniał sobie kim jest: nowym w Służbie rekrutem, bez statku i bez sponsora. Miał
oczywiście żołd z Syndykatu i cienki zwitek druków kredytowych, które dostał po
wyprzedaży niepotrzebnych w Kosmosie rzeczy. Miał też torbę–niezbędnik. I to chyba
wszystko, co mógł nazwać swoją własnością. Aha! Jeszcze ta niewielka, metalowa płytka z
wygrawerowanym na niej kodem, którego nie sposób odczytać. To był jego paszport w
przyszłość, lepszą przyszłość.
Nie narzekał jednak na swoje dotychczasowe szczęście. Przecież nie każdego
chłopaka z Bazy Federacji wybierano do Syndykatu, by po dziesięciu latach opuścił go jako
asystent Szefa Ładowni. Dan był doskonale przygotowany do tej pracy i mógł wreszcie
zaokrętować się na statek wyruszający na gwiezdne szlaki. Jednak każde wspomnienie
surowych egzaminów z ostatnich paru tygodni wywoływało wewnętrzny ból. Czasem myślał,
że nie jest w stanie poukładać sobie w jakiś rozsądny system tego wszystkiego, co musiał
wtłoczyć do głowy. Strzępy informacji z różnych dziedzin: z podstaw mechaniki, zasad
astronawigacji, obsługi i rozmieszczenia ładunku, procedur handlowych, rynków Galaktyki i
z psychologii istot pozaziemskich tworzyły teraz zupełnie niespójną całość. Nie chodziło o to,
że kurs był trudny, ale o to, że zgodnie z nowymi wymogami selekcji sam musiał torować
sobie drogę w tym, bądź co bądź, elitarnym świecie. Większość kolegów pochodziła z rodzin
pracujących dla Służby od pokoleń - oni po prostu wyrośli w Branży. Dan zamyślił się
głęboko. Czyż Branża nie stawała się coraz bardziej zamkniętym klanem? Synowie szli w
ślady ojców lub braci i wiązali swoje życie ze Służbą. Człowiek bez koneksji musiał
przezwyciężyć sporo przeszkód, zanim mianowano go do Syndykatu. On jednak miał
szczęście…
Weźmy chociażby takiego Sandsa, którego dwaj starsi bracia, wujek i kuzyn związani
byli z Inter–Solarem. Sands nie pozwalał nikomu o tym zapomnieć. Wystarczy, żeby
terminator został mianowany do jednej z dwóch Kompanii i był już urządzony na całe życie.
Taka praca była stała i pewna, ponieważ statki Kompanii regularnie kursowały między
systemami. Pracownicy mogli ponadto kupić akcje, a więc mieli udział w zyskach.
Zapewniano im również emerytury i pracę na Ziemi, gdy przychodził czas opuszczenia
Kosmosu. Takie właśnie perspektywy mieli dobrze zapowiadający się terminatorzy, jeśli
oczywiście udało im się dostać do najlepszych firm: Inter–Solaru, Konsorcjum,
Galaktycznego Deneba czy Falworth–Ignesti…
Dan zerknął na ekran telewizora, który znajdował się na poziomie jego oczu, w końcu
kadłubowatego pojazdu, ale właściwie nie widział reklamy zachwalającej zalety importu
przez Falworth–Ignesti. O wszystkim decydowało Centrum. Jeszcze raz dotknął pasa z
pieniędzmi. Jego identyfikator, ten plasterek metalu, od którego tak wiele teraz zależało, był
na swoim miejscu.
Zamiast reklamy pojawił się na ekranie czerwony pas, symbol tutejszej stacji. Dan
czekał spokojnie na ledwo wyczuwalny wstrząs sygnalizujący koniec dwugodzinnej podróży.
Z ulgą opuścił pojazd i wyciągnął podręczną torbę ze stosu bagażu.
Większość podróżnych stanowili ludzie Branży, ale tylko nieliczni nosili odznaki
Kompanii. Pozostali to Wolni Pośrednicy lub drifterzy, czyli ci, których z powodu
nieodpowiednich cech osobowościowych lub też z innych przyczyn, nie przyjęto na żaden
szanujący się rodzimy statek. Tułali się teraz nie mogąc sobie znaleźć miejsca i tylko czasami
udało im się zaokrętować na jakiś Niezależny Frachtowiec. Krótko mówiąc: najniższa
warstwa Branżowców.
Dan, z torbą na ramieniu, przedostał się do windy, która wyniosła go na powierzchnię,
w sam środek upalnego, letniego dnia w południowo–zachodniej części Ziemi. Przystanął na
chwilę przy betonowym przedpolu hangaru, którym kończył się z tej strony pas startowy.
Przyglądał się nierównej, zniszczonej nawierzchni przy rusztowaniach wokół statków, które
szykowały się do lotu. Musnął wzrokiem przysadziste kształty międzyplanetarnych
frachtowców: linie marsjańskie i asteroidalne oraz bure pojazdy kursujące do księżyców
Saturna i Jowisza. To, o czym Dan marzył stało jednak dalej: lśniące burty statków
gwiezdnych zostały świeżo spryskane, aby zapobiec otarciu pyłem światów, w które
niebawem ruszą.
- Chwileczkę, czy to nie Wiking? Polujesz na swój barkas, Dan?
Jedynie ktoś, kto doskonale znał Dana, mógł poprawnie odczytać to niemal
niedostrzegalne drgnięcie ust. Gdy odwrócił twarz w stronę mówiącego, zdołał się już
opanować.
Artur Sands przybrał chełpliwą pozę człowieka, który odbył już co najmniej setkę
rejsów. Kontrastowało to jednak osobliwie z wypolerowanymi butami i nienagannie
wyprasowaną tuniką. Ale tak jak zawsze postać ta wywoływała w Danie tajoną złość. W
dodatku Artur kroczył na czele swojej świty: Ricki Warrena i Hanlafa Bauta.
- Właśnie przyjechałeś, co, Wikingu? I nie spróbowałeś jeszcze swego szczęścia,
prawda? My też nie. Chodźmy razem posłuchać wyroczni.
Dan zawahał się. Otrzymać przydział od Centrum w towarzystwie Artura Sandsa i
jego orszaku, to ostatnia rzecz, na którą miał ochotę. Tupet Artura odbierał Danowi odwagę.
Sands żądał od życia wszystkiego, co najlepsze, i zwykle to otrzymywał, o czym Dan zdążył
się przekonać w Syndykacie.
On sam z kolei często miewał powody, by martwić się o przyszłość. A jeśli teraz też
miał mieć pecha, to wolał, żeby stało się to bez żadnych świadków. Z drugiej jednak strony,
nie było sposobu na pozbycie się Artura. Udawał, że sprawdza coś w swojej torbie i myślał.
Dotarli tu na pewno powietrznym liniowcem - żaden inny pojazd nie był dość dobry
dla Artura. Dlaczego od razu nie poszli po przydział do Centrum? Dlaczego czekali tę
godzinę? A może spędzili ten ostatni prawdziwie wolny czas na zwiedzaniu? Niemożliwe
przecież, żeby i oni mieli wątpliwości, co do odpowiedzi maszyny… Chociaż… Dan poczuł,
że lżej mu się zrobiło na sercu.
Tę iskierkę nadziei, że Artur może być potraktowany tak samo jak on, rozwiały słowa,
które usłyszał dołączywszy do grupki. Sands jak zwykle rozwodził się na swój ulubiony
temat.
- To że maszyna jest bezstronna, to bzdura! Karmią nas tymi bajkami w Syndykacie, a
my i tak wiemy, jak jest naprawdę. Opowiadają, że człowiek powinien dostosować się do
pracy zgodnie z temperamentem i umiejętnościami, że każdy statek musi mieć dobrze
zintegrowaną załogę, ale to tylko księżycowe mrzonki! Jeśli Inter–Solar chce człowieka, to go
dostaje, a żadna maszyna nie wciśnie go na pokład, jeżeli go tam nie chcą. To dobre dla
facetów, którzy nie potrafią postawić na zwycięskiego konia i nie mają dość rozumu, żeby się
rozejrzeć za porządnym przydziałem. Ja nie muszę się martwić, że ugrzęznę gdzieś w Strefie
Końca, na jakimś marnym Niezależnym Frachtowcu.
Ricki i Hanlaf połykali każde słowo pewnego siebie kolegi, ale Dan chciał wierzyć w
nieprzekupność Centrum. Był to jedyny pewnik w ciągu ostatnich tygodni, kiedy to Artur i
jemu podobni chodzili z podniesioną głową, przekonani, że Centrum ułatwi im szybkie
przejście do wyższych sfer Branży.
Wolał wierzyć, że oficjalne oświadczenia były zgodne z prawdą, że to właśnie
maszyna, ten zbiór przekaźników i impulsów, na który w żaden sposób nie można było
wpłynąć, decydowała o losie wszystkich starających się o przydział na statki
międzygwiezdne. Chciał wierzyć, że kiedy wsunie w maszynę swój identyfikator, fakt, że był
sierotą bez nazwiska i bez koneksji w Służbie, nie będzie miał znaczenia. Nie będzie miała
znaczenia chudość jego pieniężnego pasa. Liczy się jedynie jego wiedza, temperament i
możliwości.
Zwątpienie jednak zakiełkowało i zaledwie ślad wiary podsycał w nim nadzieję. W
miarę, jak zbliżał się do Sali Przydziałów, zwolnił kroku, choć jednocześnie nie życzył sobie,
żeby ktokolwiek pomyślał, iż słowa Artura zaniepokoiły go.
Tak więc duma popchnęła go do przodu i jako pierwszy z całej czwórki wepchnął
swój identyfikator w niewielki otwór, po czym z trudem opanował chęć wyrwania go
maszynie. Cofnął się, ustępując miejsca Sandsowi.
Centrum to nic innego jak sześcian z litego metalu - tak przynajmniej wydawało się
oczekującym. Dan pomyślał, że przetrwanie tych chwil niepewności byłoby łatwiejsze, gdyby
mogli zobaczyć wnętrze maszyny, gdyby mogli patrzeć, jak analizuje te linie i wyżłobienia na
metalu, jak dopasowuje do każdego z nich statek stojący teraz w porcie, jak decyduje o ich
losie.
Długie podróże w przestrzeni nie są łatwe dla małych załóg statków kosmicznych. W
przeszłości zdarzały się często problemy z personelem. Studiowali kilka takich tragicznych
wypadków w czasie kursu z historii handlu w Syndykacie. Potem pojawiło się Centrum i
dzięki jego neutralnej selekcji odpowiedni ludzie przydzielani byli do odpowiednich
frachtowców. Musieli pasować do rodzaju pracy i charakteru całej załogi, toteż funkcjonowali
doskonale i obywało się odtąd bez większych tarć. Nikt im nigdy nie powiedział w
Syndykacie, na jakiej zasadzie pracuje Centrum i w jaki sposób odczytuje dane z
identyfikatora. Najistotniejszy był jednak fakt, że od decyzji maszyny nie było odwołania.
Tego właśnie nauczono ich w czasie szkolenia i Dan traktował ten fakt jako coś
niepodważalnego. Dlaczego więc teraz miałby stracić wiarę w to wszystko?
Rozmyślania przerwał dźwięk gongu. Jedna płytka metalu wysunęła się z maszyny z
nową linią na powierzchni. Artur rzucił się na nią i ogłosił radośnie swój triumf:
- Gwiezdny Posłaniec Inter–Solaru! Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz, stary!
Sands poklepał protekcjonalnie błyszczący blat Centrum.
- Nie mówiłem, że dla mnie znajdzie coś super?
Ricki potakiwał gorliwie, a Hanlaf posunął się nawet do tego, że klepnął Artura po
plecach. Sands był magikiem, któremu zawsze dopisywało szczęście.
Następnie dwa uderzenia odezwały się niemalże jednocześnie i dwa identyfikatory
Zgłoś jeśli naruszono regulamin