Eddings David i Leigh - Belgarath 03 - Tajemnica.pdf

(1164 KB) Pobierz
9001328 UNPDF
David i Leigh Eddings
Tajemnica
Trzecia część opowieści o losach czarodzieja Belgaratha
Przełożyła
Maria Duch
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Choć zamordowanie Goreka i niemal całej jego rodziny było z góry przesądzone i konieczne,
nadal dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Może gdybym był bardziej czujny, to godzinę czy
choćby pół godziny wcześniej właściwie odczytałbym ten fragment Kodeksu Mrińskiego i
dotarlibyśmy z Pol do Rivy na czas. Może gdyby Pol nie droczyła się ze mną tak długo...
Może, może, może. Gdy czasami spoglądam wstecz na swe życie, widzę jedynie długi sznur
żałosnych “może". Jedno wszakże może zdecydowanie się w tym wyróżnia, pozwala sądzić,
że emocjonalnie nie jestem przygotowany do stawienia czoła przeznaczeniu. Budzi we mnie
poczucie bezsilności i nie podoba mi się to. Dręczyła mnie myśl, że powinienem coś zrobić,
zmienić rezultat. Głąb kapuściany może powiedzieć: “Co będzie to będzie". Ja powinienem
być trochę bardziej zaradny.
No cóż...
Dotarcie do wybrzeży Sendarii zajęło nam jak zwykle dwa dni. Brand szeroko otworzył oczy
ze zdumienia, gdy po raz pierwszy postawiłem żagle, nie wstając nawet z miejsca. To typowa
reakcja. Ludzie świadomi są istnienia czarów, ale na ich widok baranieją. Nie wiem, czego on
się spodziewał. Powiedziałem mu, co prawda, że Polgara pomoże mi przy żaglach, ale zdawał
chyba sobie sprawę z sytuacji. Książę Geran miał zaledwie
sześć lat i dopiero co wymordowano mu całą rodzinę na jego oczach. Potrzebował Pol dużo
bardziej niż ja. Powiedziałem tak Brandowi tylko dlatego, by uciąć nudną dyskusję na temat
możliwego i niemożliwego.
Czy kiedykolwiek mieliście uczucie, że to, co się właśnie dzieje, zdarzyło się już przedtem?
Po prostu tak jest, to rzeczywiście prawda. Zakłócenie Celu wszechświata zablokowało
wszystko w jednym punkcie, czas i wydarzenia po prostu maszerują w miejscu. To może
wyjaśniać owe “powtórzenia", o których rozmawialiśmy z Garionem. Ja jednak miałem nie
tylko uczucie, że to już się wydarzyło, ale także że wydarzy się ponownie. Uczucie to było
szczególnie mocne, gdy zbliżaliśmy się do wybrzeży Sendarii.
Był wietrzny, letni poranek i chmury bawiły się w chowanego ze słońcem. Polgara i młody
książę wyszli na pokład. Nie było szczególnie ciepło. Pol opiekuńczym gestem przyciągnęła
chłopca do siebie i otuliła swym niebieskim płaszczem. W tym momencie słońce wychynęło
na chwilę zza chmur. Ten obraz zastygł w mej pamięci. Nadal mogę go przywołać z absolutną
wiernością - choć nie muszę tego robić. W ciągu minionych trzynastu stuleci wielokrotnie
widywałem, jak Polgara, z wyrazem nieokreślonego bólu w oczach, tuliła do siebie
opiekuńczo kolejnych jasnowłosych chłopców. Chronienie ich nie było jedynym powodem,
dla którego przyszła na świat, ale z pewnością jednym z najważniejszych.
Zarzuciliśmy kotwicę w zacisznej zatoczce, około pięciu mil na północ od Camaar, i
przeprawiliśmy się na brzeg w szalupie okrętowej.
- Camaar jest tam - powiedziałem do Branda, wskazując na południe.
- Tak, Prastary, wiem. - Brand był na tyle dobrze wychowany, by nie obrażać się, gdy ktoś
zwracał mu uwagę na rzeczy oczywiste.
- Zbierz załogę i wracaj do Rivy - poinstruowałem go. - Ja udam się do Val Alorn i opowiem
Valcorowi, co się stało. Przy-
puszczam, że za parę tygodni przybędzie ze swoją flotą po ciebie i twoją armię. Omówię to z
nim po przybyciu do Val Alorn. Potem ruszę rozmówić się z Drasanami i Algarami. Myślę,
że dobrze by było, aby poszli lądem, podczas gdy ty i Valcor poże-glujecie na południe. Chcę
zaatakować Nyissę z dwóch stron. Prawdopodobnie dotrzemy tam wszyscy w środku lata.
- Dobry czas na wojnę - zauważył ponuro.
- Nie, Brandzie. Nie ma dobrego czasu na wojnę. Ta jednak jest konieczna. Trzeba przekonać
Salmissarę, aby nie wtykała nosa w nie swoje sprawy.
- Podchodzisz do tego bardzo spokojnie. - Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie.
- Pozory mylą. Na gniew będę miał czas potem. Teraz muszę zaplanować kampanię.
- Dołączysz do nas z Valcorem?
- Jeszcze tego nie zdecydowałem. W każdym razie spotkamy się w Sthiss Tor.
- A zatem do zobaczenia. - Brand odwrócił się i przykląkł przed Geranem. - Myślę, że nie
zobaczymy się więcej, wasza wysokość - powiedział ze smutkiem. - Żegnaj.
Chłopiec miał oczy czerwone od płaczu, ale wyprostował się i spojrzał swemu strażnikowi
prosto w twarz.
- Żegnaj, Brandzie - powiedział. - Wiem, że mogę polegać na tobie. Zaopiekujesz się moim
ludem i będziesz strzegł Klejnotu. - Z tego dzielnego chłopca byłby dobry król, gdyby sprawy
potoczyły się inaczej.
Brand wstał, zasalutował i odszedł plażą.
- Wracasz do chaty swej matki? - zapytałem Pol.
- Nie sądzę, ojcze. Zedar wie, gdzie to jest, i z pewnością powiedział Torakowi. Nie chcę
niespodziewanych gości. Mam nadal swą posiadłość w Erat. Zatrzymani się w niej, dopóki
nie wrócisz z Nyissy.
- Dawno tam nie byłaś, Pol - zaprotestowałem. - Dom pewnie dawno się już rozpadł.
- Nie, ojcze. Zadbałam o to.
- Sendaria jest teraz innym krajem, Pol, a Sendarowie nawet nie pamiętają wacuńskich
Arendów. Porzucony dom wprost zaprasza, by się do niego wprowadzić.
Pokręciła głową.
- Sendarowie nawet o nim nie wiedzą. Moje róże o to zadbały.
- Nie rozumiem.
- Nie dasz wiary, jak różane krzewy potrafią się rozrosnąć, jeśli je trochę do tego zachęcić, a
ja wokół domu nasadziłam wiele róż. Zaufaj mi, ojcze. Dom nadal tam jest, ale nikt go od
czasu upadku Vo Wacune nie widział. Będę tam z chłopcem bezpieczna.
- Być może, w każdym razie jakiś czas. Wymyślimy coś, gdy rozprawię się już z Salmissarą.
- Po co go przenosić, skoro tam jest bezpiecznie?
- Ponieważ trzeba zadbać o ciągłość linii, Pol. A to znaczy, że powinien się ożenić i mieć
syna. Trochę trudno byłoby nakłonić dziewczynę, aby przedarła się do niego przez gęstwinę
różanych krzewów.
- Wyruszasz już, dziadku? - zapytał Geran. Jego twarzyczka miała bardzo poważny wyraz.
Wszyscy ci mali chłopcy tak mnie nazywali. Zdaje się, że mają to już we krwi.
- Tak, Geranie - odparłem. - Będziesz bezpieczny z ciocią Pol. Ja mam coś do załatwienia.
- Przypuszczam, że nie chciałbyś z tym trochę poczekać, prawda?
- Co ci chodzi po głowie?
- Chciałbym wyruszyć razem z tobą, ale jestem jeszcze za mały. Gdybyś mógł zaczekać kilka
lat, to byłbym wystarczająco duży, aby własnoręcznie zabić Salmissarę.
Był prawdziwym Alornem.
- Nie, Geranie. Lepiej sam się tym zajmę w twoim imieniu. Salmissarą mogłaby umrzeć
śmiercią naturalną, nim byś dorósł, a tego chybabyśmy nie chcieli?
Chłopiec westchnął.
- Nie, chyba nie - przyznał niechętnie. - Ale zadasz jej cios ode mnie, dziadku?
- Masz na to moje słowo, chłopcze.
- Tylko mocny - dodał zapalczywie.
- Mężczyźni! - mruknęła Polgara.
- Będę z tobą w kontakcie, Pol - obiecałem. - A teraz zmykajcie z tej plaży. Tu może kręcić
się więcej Nyissan.
Tak oto Polgara poprowadziła zasmuconego małego księcia w kierunku Medalii i Erat. Ja zaś
ponownie zmieniłem postać i pofrunąłem na północ, ku Val Alorn.
Od stu siedemdziesięciu pięciu lat, odkąd Ran Horb II utworzył królestwo Sendarii i były
hodowca rzepy, imieniem Fundor, został wyniesiony na tron, Sendarowie byli bardzo zajęci-
głównie wyrębem. Nie pochwalałem tego. Zabijanie czegoś, co żyło od tysięcy lat, tylko po
to, aby hodować rzepę, wydawało mi się trochę niemoralne. Sendarowie jednakże mieli we
krwi zamiłowanie do porządku i wprost uwielbiali proste linie. Jeśli budowali trakt i na
drodze stanęła im góra, to nigdy nie przy-szłoby im do głowy obejść ją. Po prostu przebijali
tunel. Tolne-dranie zachowują się podobnie. To chyba całkiem zrozumiałe. Sendarowie są
osobliwą mieszaniną wszystkich ras, więc powinni mieć w swej naturze również kilka cech
tolnedrańskich.
Nie zrozumcie mnie źle. Lubię Sendarów. Czasami są trochę nudni, ale myślę, że to
najprzyzwoitsi i najwrażliwsi ludzie na świecie. Mieszane pochodzenie zdaje się chronić ich
przed obsesjami, które skaziły inne rasy.
O czym ja mówię? Naprawdę nie powinniście pozwalać mi na takie dygresje. Nigdy nie
wyjdziemy poza nie, jeśli nie będę ściśle trzymał się tematu.
Królestwo Sendarii, jeśli patrzeć na nie z góry, przypomina obrus w kratkę. Przeleciałem nad
stołecznym miastem Sendar i poleciałem w kierunku jeziora Seline. Potem były góry i w
końcu Sendaria urywała się nagle na Przesmyku Chereku.
Gdy przelatywałem nad przesmykiem przez zatokę Che-rek, przetaczała się fala przypływu i
Wielki Maelstrom wirował radośnie, usiłując poderwać z dna głazy. Niewiele trzeba, by
uszczęśliwić prąd.
Potem poleciałem wzdłuż wschodniego wybrzeża półwyspu, minąłem Eldrigshaven i
Trellheim, by w końcu dotrzeć do Val Alorn.
Val Alorn znajdowało się tam już od bardzo dawna. Zdaje mi się, że w tamtej okolicy była
wioska, jeszcze nim Torak rozłupał świat, w wyniku czego powstała zatoka Cherek. Chereko-
wie postanowili zrobić z niej prawdziwe miasto, gdy podzieliłem Alorię. Cherek musiał
czymś zająć swój umysł, by nie myśleć o tym, że pozbawiłem go większości królestwa. Jeśli
mam być zupełnie szczery, to zawsze uważałem Val Alorn za trochę ponure miejsce. Niebo
nad półwyspem Cherek jest niemal zawsze pochmurne i szare. Czy musieli budować miasto z
równie szarego kamienia?
Wylądowałem na południe od miasta i obszedłem je, by dostać się do głównej bramy,
wychodzącej na port. Potem powędrowałem wąskimi ulicami, na których nadal w
ocienionych miejscach leżały zwały brudnego śniegu. W końcu dotarłem do pałacu i zostałem
wpuszczony. Króla Valcora znalazłem w wielkiej sali tronowej na libacji ze swymi
dworzanami. Przez większość czasu sala tronowa królestwa Sendarii przypominała piwiarnię.
Na szczęście przybyłem około południa i Valcor jeszcze nie zdążył się spić do
nieprzytomności. Zachowywał się hałaśliwie, ale to nie było niczym nadzwyczajnym.
Cherekowie, pijani czy trzeźwi, zawsze byli hałaśliwi.
- O, Belgarath! - zawołał do mnie z tronu - chodź, przyłącz się do nas!
Valcor był krzepkim, ciemnowłosym mężczyzną z krzaczastą brodą. Podobnie jak u wielu
nadmiernie umięśnionych mężczyzn, których znałem, mięśnie zmienią się w tłuszcz, gdy
dopadnie go wiek średni. Nie był w zasadzie gruby, ale wyraźnie się o to starał. Mimo że był
królem, miał na sobie poplamiony piwem, wieśniaczy chałat.
Minąłem palenisko płonące na środku sali i podszedłem do tronu.
- Wasza wysokość - powitałem go, zachowując pozory. -Musimy porozmawiać.
- Kiedy tylko zechcesz, Belgaracie. Przysuń sobie stołek i poczęstuj się piwem.
- Na osobności, Valcorze.
- Nie mam żadnych tajemnic przed moimi jarlami.
- Za chwilę będziesz miał. Dźwignij swój tyłek, Valcorze, i chodźmy tam, gdzie będziemy
mogli pogadać.
Król wyglądał na nieco zaskoczonego.
- Mówisz poważnie?
- Chodzi o wojnę. - Starannie wybrałem słowo. To jedno z nielicznych słów, które potrafią
przyciągnąć uwagę podpitego Alorna.
- Wojna? Gdzie? Z kim?
- Powiem ci, gdy będziemy sami.
Król wstał i poprowadził mnie do pobliskiego pokoju.
Reakcja Valcora na wieści, które przyniosłem, była całkiem do przewidzenia. Trochę trwało,
nim udało mi się go przekonać, by przestał przeklinać, rąbać meble swym długim mieczem i
wysłuchał mnie.
- Ruszam dalej na rozmowy z Radekiem i Cho-Ramem. Przygotuj flotę i zwołaj klany. Wrócę
lub zawiadomię cię, kiedy ruszać. Po drodze na południe będziesz musiał zahaczyć o Wyspę
Wiatrów, aby zabrać Branda i Rivan.
- Sam rozprawię się z Salmissarą.
- Nie. Salmissarą obraziła całą Alorię i cała Aloria na to odpowie. Nie chcę, abyś obraził
Branda, Radeka i Cho-Rama, biorąc sprawy w swoje ręce. Masz zadanie do wykonania, więc
lepiej wytrzeźwiej i bierz się do roboty. Ja ruszam do Boktoru. Wrócę za kilka tygodni.
Do Boktoru dotarłem tuż przed świtem następnego dnia. Ponieważ w pobliżu było niewielu
ludzi, wylądowałem na blankach pałacu króla Radeka. Wartownik pełniący tam straż był
wyraźnie zaskoczony, gdy zobaczył mnie w miejscu, które właśnie minął.
- Muszę porozmawiać z królem - powiedziałem. - Gdzie jest?
- Myślę, że jeszcze śpi. Kim jesteś? Jak się tu dostałeś?
- Czy imię Belgarath coś ci mówi? Wartownik ze zdumienia otworzył usta.
- Zamknij gębę i zaprowadź mnie do Radeka - rzekłem. Miałem już dość rozdziawiania buzi
na widok mojego pośpiechu.
Król Radek chrapał. Królewskie posłanie było solidnie wymięte, podobnie jak królewska
kochanka, piersiasta panna, która na mój widok natychmiast skryła się pod kołdrą.
Rozsunąłem zasłony i odwróciłem się do króla.
- No dobra, Radeku - wrzasnąłem. - Wstawaj!
Król wybałuszył na mnie oczy. Był młody, szczupły, wysoki, o zdecydowanie haczykowatym
nosie. Nosy Drasan z jakiejś przyczyny przybierają najróżniejsze formy. Nos Silka jest tak
ostry, że przypomina bociani dziób, a mąż Porenn miał mały, spłaszczony nos, niewiele
większy od guzika. Nie miałem okazji przyjrzeć się noskowi młodej damy zagrzebanej pod
kołdrą. Szybko zniknęła, a mnie bardziej interesowały inne sprawy.
- Dzień dobry, Belgaracie - powitał mnie król Drasni z niezmąconym spokojem. -Witaj w
Boktorze. - Na szczęście był inteligentny i nie tak pobudliwy jak Valcor, więc nie tracił czasu
na wymyślanie nowych przekleństw na wieść o tym, co wydarzyło się w Rivie. Oczywiście
nie wspomniałem o tym, że książę Geran przeżył masakrę na plaży. Nikt poza Brandem nie
musiał o tym wiedzieć.
- Co z tym zrobimy? - zapytał, gdy skończyłem.
- Pomyślałem, że moglibyśmy wspólnie złożyć wizytę w Ny-issie i uciąć sobie pogawędkę z
Salmissarą.
- Nie ma sprawy.
- Valcor szykuje swoją flotę, po drodze na południe zabierze Rivan. Ile twoi pikinierzy
potrafią przejść w ciągu dnia?
- Dwadzieścia lig, jeśli powód jest dostatecznie ważny.
- Jest. Zbierz, ich i niech ruszają. Idź przez Algarię i Góry Tolnedry, ale trzymaj się z dala od
Maragoru. Nadal jest nawiedzony. Niewielki byłby pożytek z twoich pikinierów, gdyby
postradali zmysły. Porozmawiam z Cho-Ramem. Dołączy do ciebie w drodze na południe.
Znasz Beldina?
- Słyszałem o nim.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin