Beverly Barton
Cameron
Britt Cameron jedną ręką ujął mocno kierownicę ciężarówki, drugą zaś podniósł do ust na pół opróżnioną puszkę coli.
Początkowo nie zauważył, że pada deszcz. Dopiero gdy przestał widzieć cokolwiek przez zabłoconą szybę, przypomniał sobie o wycieraczkach. Ich monotonnemu postukiwaniu towarzyszyły dobiegające z radia dźwięki najnowszego przeboju w stylu country. Popularny piosenkarz sugestywnie modulował głos. Hałaśliwa muzyka nie przeszkadzała Brittowi w prowadzeniu samochodu. Nie zwracał uwagi na dudniące grzmoty i błyskawice rozświetlające niebo. Im więcej hałasu, tym lepiej. Może nawałnica zagłuszy natarczywe wspomnienia i przynajmniej na pewien czas uwolni go od cierpienia i strachu.
Wysączył resztki coli i rzucił opróżnioną puszkę na podłogę auta. Otarł usta wierzchem dłoni i dotknął niechcący głębokich blizn na twarzy. Zerknął ukradkiem na pokryte szramami ręce. Lewa dłoń była mocno zniekształcona, a palec wielki i serdeczny zachodziły na siebie, jakby ktoś próbował zawiązać je na supeł. Dotknął lewej strony twarzy. Blizny ciągnęły się od kości policzkowej do szyi. Britt nie chciał poddać się operaqi plastycznej, chociaż usilnie go do tego namawiano.
Od wypadku, w którym zginął najlepszy przyjaciel Britta, minęły trzy lata. Tamto zdarzenie odmieniło jego życie. Naiwnie sądził, że nie może go spotkać nic gorszego niż owa tragiczna strata. Mylił się. Los nie oszczędził mu żadnej próby. Minęło kilka lat i jego życie znowu stało się koszmarem.
Przez długie tygodnie przesiadywał w sali sądowej wystawiony na ciekawskie spojrzenia przysięgłych. Zachodził w głowę, czy uznają go winnym morderstwa. Każdy dzień był torturą. Britt mógł zostać skazany albo uwolniony od zarzutów. W tym procesie wszystko było wielką niewiadomą. Pod koniec rozprawy całkiem zobojętniał. Ostateczny werdykt przyjął bez emocji. Jego życie straciło wszelki sens. Nie miał nic prócz wolności.
Britt przeżył osiemnaście miesięcy nieustannego koszmaru. To było jak zły sen. Miał wrażenie, że nigdy się nie obudzi. Od dnia, w którym jego żona uciekła z pastorem Charlesem, los zsyłał mu jedynie udrękę i cierpienia. Gdy proces dobiegł końca, uniewinniony Britt natychmiast ruszył w drogę. Nie wiedział, dokąd zmierza i co zrobi ze swoim życiem. Mało go to obchodziło. Na niczym mu już nie zależało.
O dziesiątej rozpoczął się dziennik radiowy. Britt chętnie napiłby się czegoś mocniejszego, ale gdy siadał za kierownicą, odmawiał sobie alkoholu. To była jedna z najważniejszych jego zasad. Nie odstępował od niej ani przed wypadkiem, ani tym bardziej po owym tragicznym wydarzeniu.
– W Riverton w stanie Missisipi oskarżony o morderstwo Britt Cameron został dziś uniewinniony i oczyszczony ze wszystkich zarzutów postawionych mu po tragicznej śmierci żony. Tania Cameron, która opuściła męża sześć miesięcy przed śmiercią, została znaleziona w jego karawaningu, wędrownym domu na kółkach, który przedtem służył młodemu małżeństwu za mieszkanie. Było to przed rokiem. Za przyczynę zgonu uznano ciężkie obrażenia głowy. Prokurator oskarżył Camerona, który już wcześniej groził żonie śmiercią, że powodowany zazdrością...
Britt wyłączył radio. Potoki deszczu zalewały przednią szybę. Przyszło mu do głowy, że byłoby lepiej przeczekać ulewę, lecz po chwili namysłu postanowił kontynuować jazdę. Czuł, że nie potrafi się zatrzymać. Chciał znaleźć się jak najdalej od Riverton. Miał dość oskarżycielskich spojrzeń rzucanych ukradkiem przez mieszkańców tego miasta i plotek krążących z ust do ust.
Wkrótce przekroczył granicę stanu Missisipi i znalazł się w Alabamie. Zdjął nogę z pedału gazu. Ciężarówka wlokła się jak żółw. Było mu obojętne, dokąd zmierza. Niemal bezwiednie zjechał z autostrady w pierwszą boczną drogę, którą zauważył. Z nieba płynęły strugi deszczu. Droga wiła się wśród wzgórz. Znajdował się w okolicach Cherokee. Dostrzegał w oddali nieliczne domy rozrzucone na znacznej przestrzeni. Błyskawice, przecinające czarne jak smoła niebo, wydobywały zmroku pola uprawne i leśne gęstwiny. Britt jechał dalej nie zwracając uwagi na szalejące żywioły.
W pewnej chwili na drogę wypadł jeleń. Britt odruchowo nacisnął hamulec, by nie potrącić zwierzęcia. Ciężarówka zarzuciła niebezpiecznie, zjechała na pobocze, wpadła w poślizg i zsunęła się do rowu. Britt uderzył głową w przednią szybę. Nim stracił przytomność, przemknęło mu przez myśl, że do końca życia nie pokocha ani nie obdarzy zaufaniem żadnej kobiety.
Dom Anny Rose drżał od przeciągłego, ogłuszającego łoskotu grzmotów. Kolejna błyskawica rozświetliła niebo. Anna Rose usadowiła sie wygodniej na miękkiej, obciągniętej perkalem kanapie i przytuliła do piersi książkę, którą właśnie czytała. Lord Byron warknął, jakby spodziewał się, że groźnym pomrukiem odstraszy burzę. Dziewczyna wyciągnęła rękę i pogłaskała rottweilera po głowie. Uspokajała go, przemawiając łagodnie i pieszczotliwie jak do dziecka.
Pochyliła się znowu nad antologią poezji i pogrążyła w lekturze. Lampa naftowa dawała niewiele światła. Tej wiosny groźne burze nawiedziły Alabamę, a majowa powódź wyrządziła znaczniejsze szkody niż w ubiegłych latach. Na szczęście następnego dnia wypadała sobota. Anna Rose nie musiała się martwić, jak dotrze do szkoły. Po nocnej burzy drogi z pewnością będą nieprzejezdne.
Wolno przeglądała książkę. Znalazła ulubiony wiersz i przeczytała go po cichu, a potem na głos. Poemat Marlowe’a, opisujący miłość pasterza do jego wybranki, zawsze ją wzruszał. Ileż to lat przeżyła łudząc się, że pewnego dnia usłyszy takie słowa od mężczyzny, że ktoś będzie ją błagał, aby zechciała odwzajemnić jego uczucie.
Ominęła kilka stron i trafiła na utwory opatrzone wspólnym tytułem „Nieszczęśliwa miłość”. Odetchnęła głęboko i siedziała bez ruchu, w zamyśleniu wodząc koniuszkiem języka po wargach. Starała się powstrzymać łzy napływające do oczu. Po chwili znowu zajrzała do książki i przeczytała „Kochanków” Alfreda Douglasa. Powracała do ulubionych wersów. Erotyk zrobił na niej ogromne wrażenie. Zamknęła książkę i cisnęła ją na kanapę.
– Do licha!... Do licha!
Powinna wziąć się w garść, i to natychmiast. Nie warto się tak użalać. Cóż jej z tego przyjdzie? Nie powinna myśleć o sobie z pogardą. Nie jest pierwszą kobietą, która za sprawą mężczyzny wyszła na kompletną idiotkę.
– Co mi strzeliło do głowy? Czy warto było okłamywać całe miasto? – rzekła głośno. Nie potrafiła zrozumieć swego postępowania.
Gdy Kyle oznajmił, że jest zaręczony z dziewczyną, którą poznał jeszcze na studiach, Anna Rose stała się obiektem powszechnego współczucia. Nie mogła tego ścierpieć. I tak wszyscy litowali się nad nią, odkąd dwadzieścia siedem lat temu przyszła na świat. Biedna Anna Rose była nieślubnym dzieckiem siedemnastolatki, która wkrótce po porodzie targnęła się na własne życie. Biedna Anna Rose samotnie opiekowała się babcią i dziadkiem aż do ich śmierci. Biedna Anna Rose byłaby oddaną żoną i wspaniałą matką. Niestety, nikt jej nie chce, wzdychały złośliwe kuzynki. Trudno się dziwić, nie jest przecież urodziwa. Cóż z tego, kobiety dużo brzydsze od niej znajdują sobie mężów. A zatem nie o to chodzi.
Anna Rose domyślała się, że onieśmiela mężczyzn. Była ogromnie samodzielna, lubiła rządzić, a prócz tego, jak zgodnie twierdzili wszyscy mieszkańcy Cherokee, odznaczała się nieprzeciętną inteligencją. Biła pod tym względem na głowę wszystkich mężczyzn w mieście. Który z nich chciałby mieć za żonę kobietę rozumniejszą od siebie?
Anna Rose wstała, przeciągnęła się i spojrzała na Lorda Byrona, który wodził za nią wiernym spojrzeniem.
– Jestem głodna, a ty? – Ominąwszy kanapę podeszła do ściany, przy której stało masywne biurko, wzięła lampę naftową i ruszyła w stronę korytarza. – Został nam pieczony kurczak. Masz ochotę na udko?
Olbrzymi pies poderwał się na nogi i pospieszył za swą panią. Długi korytarz przecinający całe domostwo prowadził do kuchni. Anna Rose postawiła lampę pośrodku stołu nakrytego obrusem w niebieską kratę.
– Domyślasz się, co mnie trapi, Lordzie Byronie?
– Dziewczyna obserwowała zaspane psisko, które ociężałym krokiem powlokło się do lodówki i klapnęło obok niej na podłogę, czekając na obiecaną ucztę.
– Muszę znaleźć jakiegoś mężczyznę.
Pies spoglądał na nią uważnie. Pełne nadziei oczy nagle pojaśniały. Anna Rose otworzyła lodówkę, wyjęła talerz z pieczonym kurczakiem i postawiła go na stole. Usiadła na drewnianym krześle z wysokim oparciem.
– Wystawiłam się na pośmiewisko, gdy Kyle przybył do miasta. Oczywiście, inne niezamężne nauczycielki wcale nie były ode mnie lepsze. To jedyne pocieszenie.
Wyjęła kurczaka z aluminiowej folii, w którą był owinięty, oderwała udko i odgryzła z niego kawałek. Lord Byron zawył cichutko.
– Masz ragę. Proszę. – Pies otworzył szeroko pysk i porwał należną mu część mocno spóźnionego posiłku. – Nie waż się wynosić tego z kuchni – ostrzegła pani domu. Jadła z apetytem, wsłuchując się w odgłosy ulewy i coraz rzadsze grzmoty. Burza się oddalała.
– Powinnam mieć więcej rozumu. Podobno jestem niezwykle inteligentna. Dyrektorka szkoły nie może zachowywać się jak idiotka i gadać, co jej ślina na język przyniesie. Niedługo stuknie mi trzydziestka. Mogłam się od razu domyślić, że Kyle traktuje mnie jedynie jak dobrą znajomą.
Lord Byron nie zwracał uwagi na dywagacje swojej pani. Z apetytem pożarł kurze udko. Anna Rose przesunęła się z krzesłem do szafki i sięgnęła po serwetkę. Wytarła nią usta i ręce.
– Muszę znaleźć sobie narzeczonego, Lordzie Byronie. Przynajmniej na pewien czas. – Pies oblizał się i przechylił głowę na bok, rozpoznając znajome słowo. Anna Rose parsknęła śmiechem. – Tak, tak, ostatnio często o tym słyszysz, prawda?
Jaka szkoda, że nie zachowała spokoju, gdy Kyle niespodziewanie się ożenił, a całe miasto zaczęło o niej plotkować. Po co nagadała głupstw Edith Hendricks? Oznajmiła przyjaciółce, że całkiem bezpodstawnie uważano jej znajomość z Kyle’em za coś poważnego. Wyznała, żerna narzeczonego, o którym nikomu dotąd nie wspomniała. To bardzo romantyczna historia. Poznała go w ubiegłym roku podczas wakacji. Jest nią naprawdę zainteresowany. Regularnie pisze i telefonuje.
– Po co wygadywałam takie głupstwa? – mruknęła Anna Rose. – Minęły już dwa miesiące, a tajemniczy oblubieniec się nie zjawił. Ludzie znowu zaczęli plotkować.
Lord Byron poderwał się nagle. Przez chwilę stal na sztywnych łapach, węszył i nasłuchiwał, a następnie podbiegł do drzwi wejściowych. Przypominał galopującego kucyka. Jego szczekanie brzmiało niczym ryk lwa i rozlegało się echem w przestronnym korytarzu.
– Co z tobą, do licha? – Anna Rose chwyciła lampę i pospieszyła za psem, zastanawiając się, co go tak zdenerwowało.
Lord Byron drapał łapą w drzwi na znak, że chce wyjść na podwórko. Anna Rose postawiła lampę na dębowym stołku.
– Co się stało, piesku? Usłyszałeś coś? – Nie spodziewała się gości o tak późnej porze. Nie w taką pogodę! Uchyliła drzwi. Skuliła się nagle, czując podmuch chłodnego, wilgotnego powietrza. Ostry wiatr szarpał gałęzie drzew i zacinał deszczem szeroką werandę. Anna Rose daremnie wpatrywała się w ciemność. Dochodziły ją tylko odgłosy szalejącej ulewy.
– Nic się nie stało, pieseczku. Sam widzisz. – Otworzyła drzwi nieco szerzej. W tej samej chwili Lord Byron zręcznie prześlizgnął się obok niej i wyskoczył na werandę. Zaszczekał donośnym basem, pobiegł na podwórko i zniknął w ciemnościach.
Na pewno zdarzyło się coś złego. Anna Rose miała poważne powody, by tak sądzić. Jej pies nigdy dotąd nie był tak zdenerwowany. Wyostrzone zmysły sygnalizowały mu niebezpieczeństwo, którego człowiek nie wyczuwał. Anna Rose była przekonana, że zaniepokojony pies właśnie to chciał jej dać do zrozumienia. Intuicja podpowiadała młodej kobiecie, że ktoś potrzebuje natychmiastowej pomocy. W ciemnościach i w deszczu czekał na nią cierpiący, bezradny człowiek.
Anna Rose natychmiast podjęła decyzję. Pogoda oraz jej własne bezpieczeństwo nie miały w tym wypadku żadnego znaczenia. Wpadła do garderoby sąsiadującej z korytarzem, chwyciła płaszcz od deszczu i beret. Na szczęście miała na sobie grubą, ciepłą koszulę i dżinsy. Wzięła torbę leżącą na półce i wyjęła z niej pęk kluczy.
Ledwie wyszła przed dom, natychmiast przemokła. Kosmyki włosów przylepiły się do jej twarzy. Gruby, mokry warkocz ciążył na plecach. Biegła w stronę podjazdu, omijając kałuże, ale w pewnej chwili poślizgnęła się i wpadła w grząskie błoto. Przemoczyła buty, skarpetki i nogawki spodni aż po łydki.
Wskoczyła do granatowego samochodu i zatrzasnęła drzwi. Po omacku wsunęła kluczyki do stacyjki, uruchomiła silnik i wyjechała na drogę, wypatrując w świetle reflektorów Lorda Byrona. Nagle ujrzała go na szosie. Zwolniła widząc, że skoczył do rowu.
Zjechała na pobocze i wyskoczyła z auta prosto w głęboką kałużę. Chwyciła latarkę z tylnego siedzenia i pchnęła biodrem drzwi. Oświetliła miejsce, gdzie zniknął Lord Byron. Na dnie głębokiego, przydrożnego rowu leżała stara ciężarówka. Pies skrobał łapą w drzwi samochodu.
Zsunęła się ostrożnie po stromym i rozmiękłym od deszczu zboczu. Przywołała Lorda Byrona, który skomlał żałośnie. Była już prawie na dnie rowu, gdy potknęła się o korzeń, straciła równowagę i upadła na plecy. Ręka, w której trzymała latarkę, zapadła się w błoto. Dziewczyna wczepiła się rozpaczliwie w mech i trawę.
– Do licha! – burknęła, podnosząc się z wysiłkiem. Pokuśtykała do auta i odsunęła skamlącego psa.
– Zostań – rzuciła stanowczo. Wytarła ubłoconą – latarkę o spodnie i przez szybę oświetliła wnętrze samochodu. Głowa ofiary wypadku spoczywała nieruchomo na kierownicy. Postawny mężczyzna miał ciemne, gęste i potargane włosy. Ubrany był w dżinsy i szarą koszulę z długimi rękawami. Anna Rose obserwowała go przez brudną szybę. Nie mogła przypomnieć sobie jego twarzy i po chwili doszła do wniosku, że to na pewno nikt z Cherokee.
Otworzyła drzwi. Ciężarówka była lekko przechylona, więc by nie zostać przytrzaśniętą, od razu wślizgnęła się do środka. Zapaliła ponownie latarkę i przyjrzała się nieprzytomnemu mężczyźnie. Z pewnością nigdy go nie widziała, a zatem jeśli mieszka w okolicy, musiał pojawić się tu niedawno.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Nie zareagował. Przysunęła się bliżej i przesunęła ręką po czole nieznajomego. Poczuła krew pod palcami. Gdy cofnęła rękę, mężczyzna jęknął. Anna Rose aż podskoczyła, usłyszawszy cichy dźwięk.
– Źle się pan czuje? – zapytała pospiesznie i zaklęła w duchu na myśl o własnej głupocie. To jasne, że nie jest z nim dobrze. Miał wypadek, z trudem odzyskiwał przytomność, no i krwawił.
Mężczyzna nie odpowiedział. Nie usłyszała nawet jęku. Dotknęła jego karku. Przydługie włosy lekko wiły się nad kołnierzykiem koszuli. Mężczyzna jęknął ponownie, tym razem nieco głośniej. Anna Rose westchnęła z ulgą. Otoczyła ramieniem szerokie plecy nieznajomego. Jego głowa nadal spoczywała na kierownicy. Uniósł powieki i spojrzał na siedzącą obok kobietę. Przez krótką, ulotną chwilę Anna Rose patrzyła w brązowe oczy rozjaśnione żółtawymi plamkami o barwie topazów, myśląc gorączkowo, że przywiodło ją tu przeznaczenie. Natychmiast skarciła się za te romantyczne mrzonki.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniała, pragnąc z całego serca, by ranny jej uwierzył. Nie odzywał się do niej, nie zrobił żadnego ruchu, tylko patrzył.
– Co pana boli? – zapytała. Miała wrażenie, że nieznajomy bardzo cierpi, ale poza krwawiącą niezbyt obficie ranką na czole nie zauważyła innych obrażeń.
– Mój telefon nie działa, nie mogę wezwać pogotowia. Musimy liczyć wyłącznie na siebie.
Mężczyzna zamknął oczy. Anna Rose poczuła dziwny strach. Ten człowiek nie może umrzeć! Nie wiedziała, dlaczego jej tak na tym zależy. W jednej chwili stał się jej bliższy niż ktokolwiek inny.
– Musimy wysiąść z ciężarówki – powiedziała ściskając lekko jego ramię. – Ma pan dość sił?
Ponownie otworzył oczy i uniósł nieco głowę, zwracając ją w stronę siedzącej obok kobiety. W ciemnej kabinie jedynym źródłem światła była latarka, którą trzymała w ręku.
– Dlaczego, do cholery, świeci mi pani w oczy? – spytał głębokim, niskim głosem.
Zaskoczona Anna Rose spłonęła rumieńcem. Nie spodziewała się tak szorstkich słów i dlatego w pierwszej chwili nie zareagowała. Jeszcze przez moment wąski snop światła omiatał brodatą twarz zirytowanego mężczyzny. Anna Rose odruchowo skonstatowała, że nie jest wprawdzie urodziwy, lecz otacza go jakaś szczególna aura. Zauważyła głębokie blizny na czole, lewym policzku i szyi. Zasłaniał je częściowo gęsty zarost. Poczuła nagły chłód. Szramy na ciele nieznajomego nie budziły w niej obrzydzenia, tylko głęboki smutek. Z pewnością wiele w życiu wycierpiał. Rany na ciele się zagoiły, lecz w głębi serca nadal odczuwał ból. Instynktownie pojęła, że udrękę, którą widziała przed chwilą w jego spojrzeniu, wywołały zdarzenia z przeszłości. Z dzisiejszego wypadku wyszedł niemal bez szwanku. Zorientowała się nagle, że wciąż świeci mu w oczy. Natychmiast zgasiła latarkę i wsunęła ją do kieszeni.
– Czy może pan chodzić?
– Spróbuję. – Opadł na fotel, przyciskając do oparcia jej ramię. Uwolniła je ostrożnie.
– Mój dżip stoi na poboczu. Nie będzie nam łatwo się tam dostać. Nasyp wznosi się dość stromo, a grunt jest rozmiękły po deszczu.
– Przejeżdżała pani tędy? – zapytał, pocierając twarz wielkimi dłońmi, jakby się budził z sennego koszmaru.
– Nie. Mieszkam niedaleko. Mój pies wyczuł, że coś się stało. Przyjechałam tu za nim.
Mężczyzna przysunął się bliżej. Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
– Nie wysiądę, jeśli i pani tego nie zrobi. Drzwi po mojej stronie są zablokowane.
Anna Rose odsunęła się pospiesznie i otworzyła drzwi. Podmuch wiatru wdarł się do szoferki. Niewiele brakowało, żeby drzwi ją przytrzasnęły. Nieznajomy w samą porę wyciągnął muskularne ramię i dzięki temu zdołała wydostać się z ciężarówki. Zamierzała z kolei pomóc mężczyźnie, ale odsunął jej dłonie i wygramolił się z wozu o własnych siłach. Nagle stracił równowagę i chwycił się mocno zderzaka. Ledwo trzymał się na nogach.
– Niech pan nie udaje bohatera. – Objęła go w pasie. – Proszę się na mnie oprzeć. Nie jestem małą kobietką, potrafię dowlec pana na górę.
Posłuchał jej skwapliwie. Zastanowiła się, czy nie przesadziła twierdząc, że da sobie radę. Boże miłosierny, ten człowiek waży chyba z pół tony, pomyślała. Rzadko spotyka się tak wysokich mężczyzn. Anna Rose była więcej niż średniego wzrostu, mierzyła prawie sto osiemdziesiąt centymetrów, lecz nieznajomy przewyższał ją co najmniej o pół głowy.
– Testem zbyt ciężki – burknął, odsuwając się od niej. – To bezcelowe.
Objęła go mocniej w pasie i nie pozwoliła, żeby ją odepchnął.
– Niech pan nie będzie głupcem. Nie zdoła pan wyjść na szosę o własnych siłach.
Niebo rozświetliła błyskawica. W oddali rozległ się stłumiony odgłos grzmotu. Przez chwilę mogli widzieć swoje twarze. Dostrzegła w oczach mężczyzny rozbawienie. Nie uszedł jego uwagi wyraz absolutnego zdecydowania malujący się w jej oczach.
– Szkoli pani rekrutów w piechocie morskiej? – zagadnął, gdy mozolnie ciągnęła go w górę.
– Świetny dowcip – wysapała. Przemoczone buty grzęzły w błocie. Z trudem je wyciągała. Na dodatek nieznajomy zatrzymał się nagle. – Nie wolno panu stracić przytomności. To już niedaleko. Niech pan się na mnie oprze.
– A może jest pani strażniczką więzienną? – Posłuchał jej rady i pozwolił, by go prowadziła.
– Ma pan dość szczególne poczucie humoru. Robię, co mogę, żeby pana uratować, a w zamian słyszę tylko obelgi. – Odniosła wrażenie, że to zły sen. Za – chwilę obudzi się i stwierdzi z ulgą, że przez cały czas była w przytulnym, ciepłym domu.
W końcu udało im się wyjść na szosę. Ostre światło reflektorów dżipa wskazywało im drogę. Lord Byron pospieszył za ludźmi. Gdy Anna Rose otworzyła drzwi auta, wskoczył pierwszy do środka. Był mokry i okropnie zabłocony.
– Do licha, powinieneś za to dostać po pupie. – Stała przy samochodzie z rękami opartymi na biodrach. Wiatr rozwiewał niesforne kosmyki wymykające się spod beretu. Zapomniała o wszystkim i wymyślała krnąbrnemu psu. Wielkie krople deszczu spływały po obszernym płaszczu okrywającym krzepką postać młodej kobiety.
Britt Cameron obserwował ją ukradkiem, zastanawiając się, dlaczego, u diabła, jest mu z nią tak dobrze. Znali się nie dłużej niż dziesięć minut. Od dobrych paru lat prawie się nie uśmiechał, a przy niej nieustannie coś go bawiło.
– Wiem – rzucił. – Pani jest nauczycielką.
– Proszę wsiadać. Zabieram pana do siebie. Gdy wyjeżdżałam, telefon nie działał, ale może linia została naprawiona.
Ależ ta dziewczyna mną komenderuje, pomyślał. Przypominała jego matkę. Może dlatego od razu ją polubił. Przy niej niczego nie musiał się obawiać.
– Dobrze, proszę pani – odparł żartobliwie i wsiadł do samochodu. Nie spuszczał z niej oczu, gdy obchodziła auto. Nagle poczuł, że wilgotna psia morda dotyka jego ramienia. Odwrócił głowę i znalazł się twarzą w twarz (jeśli można tak to określić) z olbrzymim rottweilerem.
– Gryzie? – zapytał pospiesznie.
– Tylko jeśli otrzyma taki rozkaz – odparła uruchamiając silnik. Britt zauważył w półmroku, że się uśmiechnęła. Patrzył na kąciki szerokich, pełnych ust, leciutko uniesione do góry. Ze zdziwieniem stwierdził, że jego wybawicielka doskonale prowadzi duże auto z napędem na cztery koła, mimo niesłychanie trudnych warunków na drodze. Nie przypominała kobiet, które dotąd znał; w każdym razie różniła się bardzo od tych, które były w jego typie. Podobały mu się drobne, jasnowłose osóbki, bardzo kobiece i wzruszająco bezradne. Taka właśnie była Tania, dziewczyna, którą uwielbiał już w dzieciństwie. Wyszła za Paula, jego najlepszego przyjaciela, i owdowiała, mając dwadzieścia dwa lata. Britt uważał, że ponosi winę za wypadek, w którym zginął jej mąż.
– Ostrzegam, że jeśli telefon nadal będzie nieczynny, utknie pan tu do rana – oznajmiła Anna Rose, zatrzymując się na podjeździe w pobliżu domu.
– Może mnie pani zawiezie do najbliższego miasta? Na pewno znajdę tam kogoś, kto przyholuje mój samochód.
– Powódź zniszczyła drogę. Tak bywa zawsze podczas obfitych deszczów. Możemy najwyżej pojechać tam, skąd pan przybył.
– Rozumiem. – Nie miał zamiaru wracać do stanu Missisipi. Ani dziś, ani jutro; może kiedyś, po wielu latach.
– Dojdzie pan do domu o własnych siłach? A może powinnam panu w tym pomóc? – Wyłączyła silnik i odwróciła się w jego stronę. Raczej wyczuwała, niż widziała jego olbrzymią postać na sąsiednim fotelu.
– Chyba dam sobie radę.
– Proszę odczekać chwilę. Muszę otworzyć frontowe drzwi. – Nie tracąc ani chwili, wyskoczyła z auta. Lord Byron pospieszył za nią.
W ciemności Britt prawie nie widział domu. Po kilku chwilach wysiadł i ruszył najszybciej, jak mógł w stronę majaczącego w mroku budynku. Anna Rose stała w drzwiach. Werandę rozjaśniało ciepłe, migotliwe światło lampy naftowej. Dziewczyna przypominała wielkiego, mokrego szczura. Britt przekroczył próg.
Gdy znalazł się w ciepłym, suchym korytarzu, niespodziewanie ogarnął go spokój – jakby powrócił do rodzinnego domu. Potrząsnął głową, żeby odsunąć tę myśl. Krople wody z mokrych włosów rozprysły się na wszystkie strony. Zamierzał przeprosić za bałagan, którego narobił, wchodząc do domu w mokrych butach i ubraniu, ale zorientował się, że Lord Byron nachlapał jeszcze bardziej, a ponadto zostawił na drewnianej podłodze wilgotne ślady brudnych łap. Jego pani nie zwracała na takie drobiazgi najmniejszej uwagi.
Zdjęła płaszcz i beret. Miała na sobie obszerną bluzę, przypominającą męską koszulę, i workowate spodnie, przemoczone do kolan. Nie potrafił stwierdzić, jaka sylwetka kryje pod luźnymi ciuchami – pulchna czy koścista.
Anna Rose zauważyła, że nieznajomy przygląda się jej z uwagą. W pierwszym odruchu zapragnęła się czymś zasłonić. Miała wrażenie, że rozbiera ją wzrokiem. Nie bądź idiotką, skarciła się w duchu.
– Proszę wejść do salonu. Przebiorę się i spróbuję znaleźć coś dla pana wśród rzeczy mego dziadka. – Powiedziała to z uśmiechem. Zauważyła, że odkąd weszli do domu, jej gość stał się bardzo poważny.
– Mieszka pani z dziadkiem? – zapytał, rozglądając – się po wielkim holu i zerkając przez drzwi do ciemnego salonu.
– Niestety, dziadek zmarł przed kilku laty. Mieszkam tu sama, jeśli nie liczyć Lorda Byrona i gromady bezpańskich zwierzaków, które zaglądają na farmę.
– Wzięła lampę ze stołka i podała ją gościowi.
– Nie będzie pani potrzebna? Jak można chodzić po ciemku? – Ich ręce zetknęły się na moment, gdy podała mu lampę. Odruchowo spojrzała na lewą dłoń mężczyzny i westchnęła ze współczuciem.
– W sypialni mam drugą lampę. – Ruchem głowy wskazała pokój w głębi korytarza po prawej stronie. Miała nadzieję, że mężczyzna nie usłyszał drżenia w jej głosie. Gdy odwróciła się, zamierzając odejść, poczuła na ramieniu dotknięcie zdeformowanej dłoni.
...
franekM