Dziecko ciemnosci.pdf
(
1220 KB
)
Pobierz
Dziecko ciemnosci
GRAHAM MASTERTON
DZIECKO ciemno
cci
Przeło
Ŝ
ył MICHAŁ WROCZY
Ń
SKI
PRIMA
Tytuł oryginału: THE CHOSEN CHILD
Copyright © Graham Masterton 1995
Copyright © for the PoUsh edition by Wydawnictwo PRIMA 1996
Copyright © for the Polish translation by Michał Wroczy
ń
ski 1996
Cover illustration © Jacek Kopalski 1996
Rozdział pierwszy
•
- * •
-
" t*
Opracowanie graficzne okładki: Plus 2
Redakcja: Anna Calikowska Redakcja techniczna: Janusz Festur
ISBN 83-7152-042-5
Wydawnictwo PRIMA
Adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 tel./fax: 624-89-18
Dystrybucja/informacja handlowa: fNTERNOYATOR sp. z o.o. ul. Post
ę
pu 2, 02-676
Warszawa, tel. 431-161 w. 323, tel./fax 430-420
Sprzeda
Ŝ
wysyłkowa: PDUW „Sta
ń
czyk" sp. z o.o. Warszawa, ul. Jana Kazimierza 12/14, tel.
367-221 w. 113
Warszawa 1996. Wydanie I
Obj
ę
to
ść
: 19 ark. wyd., 22 ark. druk.
Skład: Zakład Poligraficzny „Kolonel"
Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi
- Ostatniego buziaka -- powiedział, kiedy jej autobus ze zgrzytem kół zatrzymał si
ę
na
przystanku.
Wci
ąŜ
jeszcze nie dowierzał własnemu szcz
ęś
ciu.
Roze
ś
miała si
ę
i szybko cmokn
ę
ła go w policzek. Ju
Ŝ
ruszała w stron
ę
otwartych drzwi
autobusu, ale chwycił j
ą
za r
ę
k
ę
i próbował na chwil
ę
zatrzyma
ć
przy sobie.
- No, dosy
ć
tych czuło
ś
ci! — warkn
ą
ł kierowca. — Nie b
ę
d
ę
tu sta
ć
cał
ą
noc!
Drzwi zamkn
ę
ły si
ę
z ostrym sykiem spr
ęŜ
onego powietrza. Jan został na kraw
ęŜ
niku, a
otoczony chmur
ą
spalin autobus z rykiem ruszył w stron
ę
Mokotowa. Przez ułamek sekundy
Kami
ń
ski widział jeszcze machaj
ą
c
ą
mu r
ę
k
ą
Hank
ę
, lecz autobus szybko wł
ą
czył si
ę
w ruch
uliczny i zasłoniły go inne samochody.
Na przystanek przyczłapała ci
ęŜ
kim krokiem niska, t
ę
ga, spocona i zasapana kobieta w
chustce na głowie.
DZIECKO ciemno
DZIECKO ciemności
ci
- Sto trzydzie
ś
ci jeden odjechało? -- zapytała z pretensj
ą
, jakby to z winy Kami
ń
skiego
autobus odjechał bez niej.
- Niech pani si
ę
nie martwi. Za pi
ęć
, dziesi
ęć
minut b
ę
dzie nast
ę
pny.
- Łatwo panu mówi
ć
! — zaoponowała. — Jest gorzej ni
Ŝ
za komuny!
Poło
Ŝ
ył jej dło
ń
na ramieniu i rozci
ą
gn
ą
ł usta w ol
ś
niewaj
ą
cym u
ś
miechu gwiazdora
filmowego.
- Dok
ą
d pani jedzie? — zapytał.
- Na Czerniakowsk
ą
. Co to pana obchodzi?
Odwrócił si
ę
do niej plecami, przykucn
ą
ł, wyci
ą
gn
ą
ł za siebie r
ę
ce i powiedział:
- Niech pani wskakuje. Zanios
ę
pani
ą
na barana. To kobiecin
ę
rozw
ś
cieczyło jeszcze
bardziej.
- Idiota!* — parskn
ę
ła. — Za kogo mnie pan masz? Ju
Ŝ
ja panu wskocz
ę
!
Ale tego wieczoru Jan Kami
ń
ski był w tak doskonałym nastroju,
Ŝ
e nic nie mogło zburzy
ć
pogody jego ducha. Zostawił piekl
ą
c
ą
si
ę
kobiet
ę
na przystanku i pewnym siebie,
niespiesznym krokiem kogo
ś
, komu wszystko w
Ŝ
yciu układa si
ę
nad podziw dobrze, ruszył
Marszałkowsk
ą
na pomoc.
Min
ę
ła dziewi
ą
ta, nastał ciepły cho
ć
wietrzny sierpniowy wieczór, centrum Warszawy było
zatłoczone, gwarne i rz
ę
si
ś
cie o
ś
wietlone. Jezdni
ą
p
ę
dziły taksówki o rozklekotanych
zawieszeniach, niezbyt zatłoczone autobusy wypuszczały w wieczorne powietrze kł
ę
by spalin
i kierowały si
ę
na
ś
oliborz, Wol
ę
lub za Wisł
ę
, na Prag
ę
. Wiatr roznosił strz
ę
py gazet, które
pl
ą
tały si
ę
pod nogami ludzi posuwaj
ą
cych si
ę
wzdłu
Ŝ
jaskrawo o
ś
wietlonych witryn
sklepowych w Alejach Jerozolimskich.
Tego popołudnia producent Zbigniew D
ę
bski poinformował Kami
ń
skiego,
Ŝ
e zatwierdzono
jego pomysł na nowy cotygodniowy program satyryczny i Radio Syrena zamierza podnie
ść
mu pensj
ę
do dziewi
ę
ciuset pi
ęć
dziesi
ę
ciu złotych miesi
ę
cznie. Tak zatem Jan b
ę
dzie mógł
odkłada
ć
na samochód, a jednocze
ś
nie robi
ć
to, co najbardziej lubi i najlepiej umie: pisa
ć
zjadliwe, skandalizuj
ą
ce felietony o aferach politycznych. Zbyszek postawił Kami
ń
skiemu z
tej okazji wódk
ę
i kupił całe pudełko herbatników w czekoladzie. Na szcz
ęś
cie nie próbował
Janka
ś
ciska
ć
i całowa
ć
, co stanowiło jego ulubiony proceder towarzyski. D
ę
bski miał w
ą
sy
ostre jak krzewy je
Ŝ
yn i wydzielał troch
ę
ś
wi
ń
ski zapach.
Ale najbardziej Kami
ń
skiego uradowała wiadomo
ść
,
Ŝ
e Hanka zgodziła si
ę
w ko
ń
cu z nim
zamieszka
ć
(oczy dziewczyny błyszczały wstydliwie na my
ś
l o tak
ś
miałej decyzji). W sobot
ę
zamierzał po
Ŝ
yczy
ć
półci
ęŜ
arówk
ę
od Henia, swego znajomego, i przewie
źć
rzeczy
dziewczyny z domu jej rodziców na ulicy Goworka do swego nowego mieszkania, którego
okna wychodziły na Wisł
ę
i most
Ś
l
ą
sko-D
ą
browski. Zdawał sobie spraw
ę
,
Ŝ
e matka Hanki
b
ę
dzie bardziej ni
Ŝ
niezadowolona z takiego obrotu sprawy, bo jej córka oddawała do domu
wi
ę
kszo
ść
zarabianych pieni
ę
dzy. Hanka, cho
ć
zrobiła doktorat z mikrobiologii, pracowała
jako kierowniczka działu odzie
Ŝ
owego w domu towarowym „Sawa"
* Kursyw
ą
wyró
Ŝ
niono te polskie słowa, które w oryginale autor napisał po polsku.
i miesi
ę
cznie zarabiała prawie tyle co on: sze
ść
set pi
ęć
dziesi
ą
t złotych.
Matka niechybnie b
ę
dzie
Ŝ
ałowa
ć
pieni
ę
dzy, ale nie mo
Ŝ
e zaprzeczy
ć
,
Ŝ
e on i jej córka pasuj
ą
do siebie jak ulał. Oboje mieli po dwadzie
ś
cia pi
ęć
lat, oboje lubili kapele Biur i REM, lubili
ta
ń
czy
ć
i bywa
ć
w nocnych klubach, uwielbiali pizz
ę
i całonocne rozmowy o tym, co zrobi
ą
,
kiedy Janek stanie si
ę
ju
Ŝ
sławny. Oboje potrafili z byle powodu wybucha
ć
niepohamowanym
ś
miechem. Ró
Ŝ
nili si
ę
wył
ą
cznie płci
ą
i aparycj
ą
; Hanka była blondynk
ą
o okr
ą
głej buzi i
nieco pulchnej sylwetce, Jan chudym jak tyczka młodzie
ń
cem o ciemnych, krótko obci
ę
tych
włosach i brwiach przypominaj
ą
cych namalowane przez dziecko dwa gawrony unosz
ą
ce si
ę
nad kartofliskiem. W ka
Ŝ
dym razie on tak to widział.
Nad Marszałkowsk
ą
sterczał Pałac Kultury i Nauki —- olbrzymi, wysoki na dwie
ś
cie
trzydzie
ś
ci metrów pomnik stalinowskiej architektury z trzema tysi
ą
cami pomieszcze
ń
;
zupełnie jakby kucharz przygotowuj
ą
cy imponuj
ą
ce torty weselne postanowił zaprojektowa
ć
rakiet
ę
kosmiczn
ą
. Budowla w dzie
ń
była szara, a w nocy k
ą
pała si
ę
w pos
ę
pnym,
bursztynowym
ś
wietle.
Jan dotarł do rogu Królewskiej i przystan
ą
ł przy przej
ś
ciu dla pieszych. Nie opodal rozrabiała
grupa małolatów. Nastolatki przekazywały sobie flaszk
ę
wódki i puszki z 7-Up, a jeden z
nich, akompaniuj
ą
c sobie na gitarze, w
ą
tłym dyszkantem zawodził Born in the USA.
Wi
ę
ksza cz
ęść
rogu ogrodzona była wysokim płotem z pomalowanych na czerwono desek.
Przy Marszałkowskiej postawiono olbrzymi
ą
tablic
ę
, na której widniał projekt
dwunastopi
ę
trowego hotelu -- wysokiej, smukłej kolumny ze szkła i nierdzewnej stali — a
pod nim napis: „Warszawski hotel Senacki. Wspólne Przedsi
ę
wzi
ę
cie Senate International
Hotels i Banku Kredytowego Yistula". Jeszcze przed miesi
ą
cem wznosił si
ę
w tym miejscu
stary orbisowski hotel Załuski, relikt najgorszych lat komunizmu, oferuj
ą
cy go
ś
ciom
obskurne pokoje, n
ę
dzne jedzenie i nieuprzejm
ą
obsług
ę
. W swym cyklicznym programie
radiowym Jan nazwał go Heartbre-ak Hotel*. Teraz jednak całe centrum Warszawy zostało
odrestaurowane, pojawiły si
ę
wielkie, eleganckie sklepy z przeszklonymi witrynami i nowe
wytworne biurowce. Na placu Trzech Krzy
Ŝ
y uko
ń
czono niedawno budow
ę
Sheratona;
nast
ę
pny miał by
ć
hotel Senacki. Zapaliły si
ę
zielone
ś
wiatła i Kami
ń
ski miał wła
ś
nie
wkroczy
ć
* Hotel Złamanego Serca — aluzja do tytułu wielkiego przeboju Elvisa Presleya.
na jezdni
ę
, kiedy dobiegł go cichy, ale bardzo przenikliwy wrzask. Zatrzymał si
ę
, odwrócił i
zacz
ą
ł nadsłuchiwa
ć
. Rozbawiona grupa małolatów ruszyła hurmem przez jezdni
ę
.
— Hej, słyszeli
ś
cie...?
Ale do nich nie dotarło nawet jego wołanie, wi
ę
c co mówi
ć
0 odległym wrzasku?
Czekał. Nagle wydało mu si
ę
,
Ŝ
e słyszy kolejny krzyk i jeszcze nast
ę
pny, ale przeje
Ŝ
d
Ŝ
aj
ą
cy z
rykiem autobus skutecznie wszystko zagłuszył.
Kami
ń
ski nabrał przekonania,
Ŝ
e wołanie dobiega zza pomalowanych na czerwono desek
płotu ogradzaj
ą
cego plac budowy. Przypominało to krzyk kobiety albo dziecka.
Ruszył wzdłu
Ŝ
ogrodzenia, próbuj
ą
c zajrze
ć
na teren przez szpary. W deskach było
wprawdzie kilka dziur po s
ę
kach, ale znajdowały si
ę
troch
ę
za wysoko i dostrzegł przez nie
jedynie lamp
ę
łukow
ą
, która zapewne miała pali
ć
si
ę
przez cał
ą
noc
1 o
ś
wietla
ć
plac budowy.
W ko
ń
cu dotarł do prowizorycznej bramy. Kiedy
ś
prawdopodobnie zamykano j
ą
na kłódk
ę
,
teraz jednak skr
ę
cono j
ą
kawałkiem bardzo grubego drutu. Jan stał, spogl
ą
dał na bram
ę
i
zastanawiał si
ę
, co powinien zrobi
ć
. Je
ś
li za płotem rzeczywi
ś
cie kto
ś
potrzebuje pomocy,
nale
Ŝ
ałoby tam zajrze
ć
. A mo
Ŝ
e nie? Mo
Ŝ
e wystarczy tylko wykr
ę
ci
ć
numer dziewi
ęć
set
dziewi
ęć
dziesi
ą
t siedem i wezwa
ć
policj
ę
?
Jak zwykle w takich wypadkach w zasi
ę
gu wzroku nie było ani jednego policjanta. Dostrzegł
jedynie zbli
Ŝ
aj
ą
cego si
ę
kr
ę
pego m
ęŜ
czyzn
ę
w niebieskim mundurze, czapce z daszkiem i z
aktówk
ą
pod pach
ą
.
- Przepraszam pana — zaczepił nieznajomego. — Wydaje mi si
ę
,
Ŝ
e za płotem dzieje si
ę
co
ś
niedobrego. Słyszałem krzyk.
M
ęŜ
czyzna przystan
ą
ł i niezdecydowanie dotkn
ą
ł dolnej wargi. Sprawiał takie wra
Ŝ
enie,
jakby nie rozumiał po polsku.
- Dobiegły mnie dwa lub trzy krzyki — wyja
ś
niał Jan. -Przypominało to wołanie dziecka.
M
ęŜ
czyzna przyło
Ŝ
ył do ucha zwini
ę
t
ą
dło
ń
i po chwili potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
— Nic nie słysz
ę
.
- Nie wiem, co mam robi
ć
. Pan nosi mundur...
- Pracuj
ę
w Pałacu Kultury. Jestem portierem. O
ś
wiadczywszy to, odczekał jeszcze chwil
ę
,
po czym wzruszył
ramionami i odszedł.
- Prosz
ę
pana! — zawołał za nim Kami
ń
ski. — Ja wejd
ę
za bram
ę
... prosz
ę
zadzwoni
ć
na
policj
ę
!
8
Nie był nawet pewien, czy m
ęŜ
czyzna go usłyszał. Pracownik Pałacu Kultury, nie zwalniaj
ą
c
kroku, dotarł do skrzy
Ŝ
owania i skr
ę
cił w Królewsk
ą
. Niech ci
ę
szlag trafi! — pomy
ś
lał Jan. -
Dzi
ę
ki za pomoc.
Próbował rozkr
ę
ci
ć
gruby i sztywny drut. Ktokolwiek go tam zamocował, musiał to zrobi
ć
za
pomoc
ą
obc
ę
gów. W pewnej chwili, mozol
ą
c si
ę
z rozplataniem drutu, Kami
ń
ski rozci
ą
ł
sobie bole
ś
nie kciuk, ale owin
ą
ł go tylko chusteczk
ą
i w dalszym ci
ą
gu walczył z bram
ą
. Na
chwil
ę
zatrzymało si
ę
przy nim kilku przechodniów, popatrzyli, co robi, ale nikt nie
zaofiarował mu pomocy. Zainteresował si
ę
nim dopiero jaki
ś
młodziak z długimi, stercz
ą
cymi
we wszystkie strony włosami oraz sypi
ą
cym si
ę
bujnie, cho
ć
jedwabistym jeszcze, czarnym
w
ą
sem. Miał na sobie d
Ŝ
insy, kurtk
ę
z denimu i palił marlboro.
- Marnujesz tylko czas, człowieku — odezwał si
ę
nonszalancko. — Ju
Ŝ
kilka tygodni temu
wszystko st
ą
d rozszabrowali.
Jan popatrzył w jego stron
ę
.
- Wydawało mi si
ę
,
Ŝ
e kogo
ś
tam słyszałem. Jakie
ś
krzyki.
- Zapewne koty.
- Mo
Ŝ
e, ale chc
ę
sprawdzi
ć
.
- My
ś
lałem,
Ŝ
e zamierzasz co
ś
zw
ę
dzi
ć
. Ja tam znalazłem stary mosi
ęŜ
ny piecyk. Pu
ś
ciłem
go za cztery ba
ń
ki.
Jan z godno
ś
ci
ą
wygładził klapy swej zamszowej, butelkowo-zielonej kurtki.
- Czy wygl
ą
dam na kogo
ś
, kto zbiera
ś
mieci?
- A czy ja wiem? Ró
Ŝ
ni zbieraj
ą
. Pomóc?
Młodziak wyci
ą
gn
ą
ł du
Ŝ
y szwajcarski scyzoryk, wsun
ą
ł grube ostrze miedzy sploty drutu i
powoli zacz
ą
ł je rozkr
ę
ca
ć
.
- Dzi
ę
ki — powiedział Jan. — Wspomn
ę
o tobie w radiu. Młodziak popatrzył na niego ze
zdumieniem i Kami
ń
ski wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
.
- Pracuj
ę
w Radiu Syrena, nazywam si
ę
Jan Kami
ń
ski.
- Naprawd
ę
? To kapitalnie. Ja mam na imi
ę
Marek, ale znajomi wołaj
ą
na mnie Kurt...
Wiesz, od Kurta Cobaina.
Jan mocnym szarpni
ę
ciem otworzył bram
ę
i wszedł na zdewastowany plac. Orbisowski hotel
Załuski wyburzono do fundamentów i pozostały po nim jedynie mroczne, przepastne piwnice
przypominaj
ą
ce bardziej przedsionek prowadz
ą
cy do podziemnego
ś
wiata. Jaskrawy blask
łukowej lampy nadawał cało
ś
ci sztuczny wygl
ą
d opuszczonego planu filmowego. W
podmuchach wiatru szele
ś
ciło zielsko i pokrzywy.
Po lewej stronie, niczym milcz
ą
ce, mechaniczne dinozaury,
stały wyprodukowane jeszcze w Zwi
ą
zku Radzieckim d
ź
wig i koparka na g
ą
sienicach. Po
prawej majaczyły dwa drewniane baraki o dachach pokrytych pap
ą
. Obok nich pi
ę
trzył si
ę
stos rur kanalizacyjnych. Latryna była niebezpiecznie pochylona i kto
ś
na
ś
cianie napisał
kred
ą
: „Krzywa Wie
Ŝ
a w Pizie". W powietrzu unosił si
ę
silny zapach budowlanego pyłu,
wilgoci i jeszcze czego
ś
; dra
Ŝ
ni
ą
ca nozdrza, słodkawa wo
ń
zgnilizny.
-
Ś
cieki — stwierdził, poci
ą
gaj
ą
c nosem Marek. Kami
ń
ski stał bez ruchu i starał si
ę
wyłowi
ć
uchem ka
Ŝ
dy
d
ź
wi
ę
k. Wydawało mu si
ę
,
Ŝ
e słyszy płacz. Ciche,
Ŝ
ałosne, zawodz
ą
ce łkanie — szloch
kompletnie wyczerpanego dziecka lub kobiety, która straciła wszelkie nadzieje. Ogrodzenie z
desek w du
Ŝ
ej mierze tłumiło hałas ulicy, ale trudno było ustali
ć
, czy to rzeczywi
ś
cie kto
ś
płacze, czy tylko wiatr zawodzi w pustych, zło
Ŝ
onych przy barakach rurach.
- Słyszysz? — zapytał Kami
ń
ski Marka.
Chłopak zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
po raz ostatni wilgotnym dymem papierosa i wyrzucił niedopałek.
- Czy ja wiem? Mo
Ŝ
e faktycznie co
ś
tam jest.
Podeszli ostro
Ŝ
nie do kraw
ę
dzi odsłoni
ę
tych piwnic i zajrzeli w zalegaj
ą
cy w dole mrok. Było
tak ciemno,
Ŝ
e niczego nie dostrzegli. Czuli jedynie na twarzach delikatny, nios
ą
cy wo
ń
zgnilizny przeci
ą
g. I, tak... usłyszeli płacz, teraz jednak du
Ŝ
o cichszy.
- Masz racj
ę
— odezwał si
ę
Marek. — Tam na dole co
ś
jest. Chyba koty.
- Szkoda,
Ŝ
e nie mamy latarki.
- Pewnie jak
ąś
znajdziemy w barakach.
- Masz propozycj
ę
, jak si
ę
do nich dosta
ć
? Oba s
ą
zamkni
ę
te na kłódki.
Marek rozejrzał si
ę
, schylił i podniósł du
Ŝ
y kawał cegły. Bez namysłu ruszył do drzwi
najbli
Ŝ
szego baraku. Po trzech czy czterech uderzeniach skobel pu
ś
cił.
- Dziadek pokazał mi, jak to si
ę
robi. Podczas wojny włamywał si
ę
do niemieckich
magazynów z
Ŝ
ywno
ś
ci
ą
.
- Dobrze mie
ć
kogo
ś
takiego w rodzinie.
- O, tak, je
ś
li nie jest nar
Ŝ
ni
ę
ty. Cały kłopot w tym,
Ŝ
e mój dziadek jest nar
Ŝ
ni
ę
ty przez
dwadzie
ś
cia cztery godziny na dob
ę
. Przez reszt
ę
czasu leczy kaca.
Otworzyli drzwi baraku. Wn
ę
trze przepojone było zapachem potu, zastarzałego dymu
tytoniowego, dusz
ą
c
ą
, obrzydliw
ą
woni
ą
kurzu i
ś
wie
Ŝ
ej ziemi. W
ś
wietle wpadaj
ą
cym przez
brudn
ą
szyb
ę
okna majaczył stół zawalony brudnymi kubkami, gazetami z po-
10
rozlewan
ą
na nich kaw
ą
i pełnymi niedopałków puszkami po konserwach. Na
ś
cianach
wisiały fotosy dziewczyn. Jedna, z olbrzymim biustem, miała dorysowane flamastrem w
ą
sy,
jakie nosi Wał
ę
sa. Podpis pod zdj
ę
ciem głosił: „Miss Polonia".
W odległym k
ą
cie, obok pokiereszowanych kasków Marek odkrył wielk
ą
brezentow
ą
torb
ę
z
narz
ę
dziami. Zacz
ą
ł przebiera
ć
w młotkach, wiertłach,
Ŝ
abkach i
ś
rubokr
ę
tach, a
Ŝ
w ko
ń
cu
natrafił na latark
ę
. Zapalił j
ą
, kieruj
ą
c snop
ś
wiatła sobie na twarz. Przez chwil
ę
wygl
ą
dał jak
chudy, szczerz
ą
cy z
ę
by wampir.
Wrócili do kraw
ę
dzi wykopu i skierowali strumie
ń
ś
wiatła w ciemno
ść
. Ujrzeli zwały gruzu i
przewrócone krzesło, ale
Ŝ
adnej
Ŝ
ywej istoty tam nie było.
- Nic — stwierdził Marek. — To pewnie tylko wiatr.
Ale gdy mieli ju
Ŝ
odej
ść
, ponownie usłyszeli płacz; tym razem
wyra
ź
niejszy.
- Stary, jeste
ś
pewien,
Ŝ
e to kot? — zapytał Kami
ń
ski. — Mo
Ŝ
e powinni
ś
my zadzwoni
ć
na
policj
ę
?
- Najpierw sami si
ę
rozejrzymy. O, tutaj... po tych połupanych cegłach mo
Ŝ
emy zej
ść
.
- Dobra, id
ę
pierwszy — zgodził si
ę
Jan. — Ty
ś
wie
ć
latark
ą
tak,
Ŝ
ebym widział, gdzie
stawiam nogi.
Ukl
ę
kn
ą
ł na betonowej kraw
ę
dzi i spu
ś
ciwszy stop
ę
, zacz
ą
ł ni
ą
ostro
Ŝ
nie maca
ć
w
poszukiwaniu jakiego
ś
stopnia. Znalazł jeden, pó
ź
niej nast
ę
pny. Mur sprawiał wra
Ŝ
enie
solidnego. W pewnej chwili jednak noga troch
ę
mu si
ę
ze
ś
lizgn
ę
ła, ale cały czas mocno si
ę
trzymał stercz
ą
cego z muru kawału cegły.
W poszukiwaniu kolejnego stopnia pomacał lew
ą
stop
ą
. Podeszwa buta natrafiła na kawał
drewna owini
ę
tego drucian
ą
siatk
ą
. Powoli przeniósł na nie ci
ęŜ
ar ciała. Belka trzymała.
Obni
Ŝ
ył si
ę
o metr. Przez chwil
ę
, przylepiony do pionowego gruzu, odpoczywał ci
ęŜ
ko
oddychaj
ą
c.
- Ej, wszystko w porz
ą
dku? — zawołał Marek.
- Jasne. Troch
ę
brakuje mi kondycji, to wszystko. Odniósł wra
Ŝ
enie,
Ŝ
e słyszy kwilenie,
pó
ź
niej nast
ę
pne. Po chwili
jednak docierał ju
Ŝ
do niego wył
ą
cznie jego własny chrapliwy oddech i — gdzie
ś
z góry,
spoza drewnianego płotu —monotonny szum ulicznego ruchu. Pomy
ś
lał,
Ŝ
e chyba
Plik z chomika:
meblodan
Inne pliki z tego folderu:
Graham Masterton (cały folder).rar
(69637 KB)
Krzywa Sweetmana.pdf
(972 KB)
Walhalla.pdf
(954 KB)
Wizerunek zła.pdf
(1184 KB)
Wybuch.pdf
(959 KB)
Inne foldery tego chomika:
Chandler Raymond
Christie Agata
David Morrell
Meyer Stephenie
Saga o czarnoksiężniku
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin