Kundera.Milan.-.Tozsamosc.PL.eBook-GTW.doc

(452 KB) Pobierz

MILAN KUNDERA

Tożsamość

 

 

Przełożył

Marek Bieńczyk

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Państwowy Instytut Wydawniczy

 

 

Tytuł oryginału: «L'IDENTITÉ»

 

 

Okładkę i strony tytułowe projektował

MICHAŁ JĘDRCZAK

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

© Milan Kundera, 1997

 

© Copyright for the Polish edition by

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1998

 

PRINTED IN POLAND

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2004 r.

00-372 Warszawa, ul. Foksal 17

e-mail: piw@piw.pl

www.piw.pl

Wydanie pierwsze dodruk

Skład: Fotoskład EWA, Warszawa, ul. Askenazego 5/119

Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN w Bydgoszczy, ul. Jagiellońska 1

Nr zam. 263/2004

 

ISBN 83-06-02708-6

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Hotel w miasteczku na normandzkim wybrzeżu, przy­padkowo znaleziony w przewodniku. Chantal przybyła w piątek wieczór, by spędzić w nim samotną noc, bez Jean-Marca, który miał dojechać nazajutrz, około południa. Zostawiła swą małą walizkę w pokoju, wyszła i po krótkim spacerze po nieznanych uliczkach zawróciła do hotelowej restauracji. O wpół do ósmej sala była jeszcze pusta. Usiad­ła przy stoliku i czekała, aż ktoś zechce ją zauważyć. Dwie kelnerki żywo o czymś rozprawiały po przeciwnej stronie, przy drzwiach do kuchni. Chantal nie cierpiała podnosić głosu, więc wstała, przeszła przez salę i zatrzymała się przed nimi; ale one były zbyt pochłonięte swą rozmową: „Mówię ci, minęło już dziesięć lat. Ja ich znam. To potworne. I nie ma żadnego śladu. Żadnego. Mówili o tym w telewizji". Druga kelnerka: ,,Co się mogło mu stać? - Nie można sobie nawet tego wyobrazić. I to jest straszne. - Zabójstwo? - Szukali po całej okolicy. - Porwanie? - Ale kto? I dlacze­go? Nie był ani kimś ważnym, ani bogatym. Pokazali ich w telewizji. Jego dzieci, żonę. Co za rozpacz. Dasz wiarę?"

Później dostrzegła Chantal: - Czy zna pani program w telewizji o ludziach, którzy zaginęli? Nazywa się to Straceni z oczu.

- Tak - powiedziała Chantal.

- To może widziała pani, co przydarzyło się rodzinie Bourdieu. Oni są stąd.

- Tak, to przerażające - powiedziała Chantal nie wie­dząc, jak sprowadzić rozmowę o tragedii na prozaiczną kwestię posiłku.

- A pani na kolację? - powiedziała wreszcie druga kelnerka.

- Tak.

- Zawołam maitre d'hôtel, proszę usiąść. Koleżanka dorzuciła jeszcze: - Czy da pani wiarę, ktoś, kogo pani kocha, znika i nigdy się pani nie dowie, co się z nim stało! Oszaleć można!"

Chantal wróciła do stolika; maitre d'hôtel zjawił się po pięciu minutach; zamówiła najprostszy posiłek na zimno; nie lubi jadać sama; ach, jakże nie znosi jadać sama!

Kroiła szynkę na talerzu i nie mogła powstrzymać myśli wywołanych przez kelnerki: jak na tym świecie, gdzie każdy z naszych kroków jest kontrolowany i rejestrowany, gdzie w wielkich sklepach pilnują nas kamery, gdzie ludzie nieustannie ocierają się o siebie, gdzie człowiek nie może się już nawet kochać bez pytań, które zadadzą mu naza­jutrz naukowcy i wysłannicy biur sondażowych („gdzie się pan kocha?", „ile razy na tydzień?", „z prezerwatywą czy bez prezerwatywy?"), jak na tym świecie jest możliwe, że ktoś wymyka się spod kontroli i znika bez śladu? Tak, dobrze zna ten program noszący tytuł, który ją przeraża, Straceni z oczu, jedyny program, rozbrajający ją swą powagą, swym smutkiem, tak jakby jakaś zewnętrzna ingerencja zmusiła telewizję do porzucenia wszelkiej frywol-ności; prezenter poważnym głosem zachęca widzów, by zgłaszali się z informacjami, które mogłyby pomóc w od­nalezieniu zaginionej osoby. Na koniec programu pokazy­wane są po kolei zdjęcia wszystkich „straconych z oczu", o których była mowa w programach poprzednich; kilku z nich poszukuje się już od jedenastu lat.

Wyobraża sobie, że któregoś dnia utraci w ten sposób Jean-Marca. Niczego nie wiedzieć, być zmuszonym wszyst­ko sobie wyobrazić. Nie mogłaby nawet popełnić samobój­stwa, gdyż samobójstwo oznaczałoby zdradę, odmowę czekania, utratę cierpliwości. Byłaby skazana na życie w nieustannej grozie, aż do końca swych dni.

 

 

2

 

Wróciła na górę do swego pokoju, z trudem zasnęła; coś jej się długo śniło i obudziła się w środku nocy. W śnie pojawiały się wyłącznie osoby z przeszłości: matka (zmarła dawno temu), a zwłaszcza jej były mąż (nie widziała go od lat i nie był do siebie podobny, tak jakby reżyser snu pomylił się w obsadzie); był ze swoją siostrą, władczą i energiczną, i z nową małżonką (nigdy jej nie widziała; jednak we śnie nie wątpiła w jej tożsamość); pod koniec składał jej niejasne propozycje erotyczne i jego nowa żona mocno pocałowała Chantal w usta, próbując wcisnąć język między jej wargi. Języki oblizujące się wzajemnie zawsze napawały ją wstrętem. I to ten pocałunek ją obudził.

Niesmak po śnie był taki, że usiłowała rozpoznać jego przyczynę. Tym, co ją tak bardzo poruszyło, myśli Chan­tal, było przekreślenie czasu teraźniejszego, dokonane w śnie. A ona zapamiętale trzyma się swej teraźniejszości, której za nic w świecie by nie zamieniła ani na przeszłość, ani na przyszłość. Właśnie dlatego nie lubi snów: narzucają one niepojętą równość między różnymi okresami, jednoczesność, która sprasowuje wszystko, co człowiek kiedyś przeżył; odbierają znaczenie teraźniejszości, podważając jej uprzywilejowaną pozycję. Jak w śnie z tej nocy: cały fragment jej życia został unicestwiony: Jean-Marc, ich wspólne mieszkanie, wszystkie lata, które spędzili razem; na ich miejscu usadowiła się przeszłość, osoby, z którymi już dawno temu zerwała i które próbowały schwytać ją w sieć banalnego uwiedzenia seksualnego. Czuła na ustach wilgotne usta kobiety (niebrzydkiej, reżyser snu okazał się dosyć wymagający przy wyborze aktorki) i było to tak nieprzyjemne, że w środku nocy poszła do łazienki, by dokładnie się wymyć i wypłukać usta.

 

 

3

 

F. był bardzo starym przyjacielem Jean-Marca, znali się z liceum; mieli te same poglądy, we wszystkim się rozumieli i pozostawali w kontakcie aż do dnia, w którym, kilka lat temu, Jean-Marc stracił dla niego, nagle i ostate­cznie, sympatię, i przestał się z nim widywać. Kiedy dowiedział się, że F. leży w szpitalu w Brukseli, nie miał najmniejszej ochoty składać mu wizyty, lecz Chantal nale­gała, by pojechał.

Widok dawnego przyjaciela był przygnębiający: Jean-Marc zachował go w pamięci takim, jaki był w liceum, wrażliwym chłopcem, zawsze doskonale ubranym, pełnym naturalnej finezji, przy której Jean-Marc czuł się niczym nosorożec. Delikatne, kobiece rysy, które niegdyś odmła­dzały F., teraz go postarzały: jego twarz wydawała się groteskowo mała, skurczona, pomarszczona niczym zmu­mifikowana głowa egipskiej księżniczki, zmarłej przed czterema tysiącami lat; Jean-Marc wpatrywał się w jego ręce: jedna była podłączona do kroplówki, nieruchoma, z igłą wbitą w żyłę, druga szeroko gestykulowała, aby uwydatnić słowa. Zawsze gdy patrzył na jego gesty, miał wrażenie, że ręce F. są na tle jego wątłego ciała jeszcze mniejsze, całkiem malutkie niczym rączki kukiełki. Tego dnia wrażenie jeszcze się nasiliło, gdyż te dziecięce gesty bardzo źle pasowały do powagi słów: F. opowiadał mu o tym, jak przez kilka dni był nieprzytomny, zanim lekarze przywrócili go do życia: „Znasz wyznania osób, które przeżyły własną śmierć. Tołstoj mówi o tym w jednym z opowiadań. Tunel, i na końcu światło. Przyciągające światło stamtąd. A ja ci przysięgam, żadnego światła. I, co gorsza, żadnej nieświadomości. Wiesz wszystko, wszystko słyszysz, tyle że oni, lekarze, nie zdają sobie z tego sprawy i wygadują przy tobie, co im ślina na język przyniesie, nawet to, czego nie powinieneś usłyszeć. Że już po tobie. Że twój mózg jest już do niczego".

Zamilkł na chwilę. A potem: „Nie twierdzę, że miałem całkiem jasny umysł. Miałem świadomość wszystkiego, lecz wszystko było nieco zniekształcone, tak jak we śnie. Od czasu do czasu sen zamieniał się w koszmar. Tyle że w życiu koszmar szybko się kończy, zaczynasz krzyczeć i budzisz się, lecz ja nie mogłem krzyczeć. I to było najpotworniejsze: nie móc krzyczeć. Być niezdolnym do krzyku w trakcie koszmaru".

Zamilkł ponownie. A potem: „Nigdy nie bałem się śmierci. Teraz się boję. Nie mogę pozbyć się myśli, że po śmierci pozostaje się żywym. Że być martwym to przeży­wać nie kończący się koszmar. Ale dajmy temu spokój. Dajmy spokój. Mówmy o czymś innym".

Przed przyjazdem do szpitala Jean-Marc był pewien, że ani on, ani F. nie zdołają przemilczeć wspomnienia o ich zerwaniu i że będzie musiał powiedzieć F. kilka nieszcze­rych słów na pojednanie. Ale jego obawy były próżne: myśl o śmierci czyniła błahymi wszystkie pozostałe tematy. Choć F. chciał przejść na inny temat, mówił wciąż o swym cierpiącym ciele. Ta opowieść przygnębiła Jean-Marca, lecz nie wzbudziła w nim żadnej emocji.

 

 

4

 

Czy jest doprawdy tak zimny, tak nieczuły? Pewnego dnia, kilka lat temu, dowiedział się, że F. go zdradził; ach, słowo jest zbyt romantyczne, z pewnością przesadne, jed­nakże Jean-Marc doznał wstrząsu: podczas zebrania, na którym nie był obecny, wszyscy przypuścili atak na Jean-Marca, co kosztowało go później utratę stanowiska. F. uczestniczył w tym zebraniu. Uczestniczył w nim i nie powiedział ani słowa w obronie Jean-Marca. Jego malut­kie ręce, które tak bardzo lubiły gestykulować, nawet nie poruszyły się dla przyjaciela. Nie chcąc postąpić zbyt pochopnie, Jean-Marc dokładnie sprawdził, czy F. rzeczywiście milczał. Kiedy się o tym przekonał, przez kilka minut czuł się dogłębnie zraniony; po czym postanowił nigdy już się z nim nie widywać; i natychmiast wypełniło go poczucie ulgi, niezrozumiale radosne.

F. kończył przemowę o swych nieszczęściach, gdy po chwili milczenia jego twarz zmumifikowanej księżniczki rozjaśniła się: - Przypominasz sobie nasze rozmowy w li­ceum?

- Nie bardzo - powiedział Jean-Marc.

- Zawsze słuchałem cię jako mojego mistrza, kiedy opowiadałeś o dziewczynach.

Jean-Marc usiłował przypomnieć sobie cokolwiek, lecz nie znalazł w pamięci żadnego śladu po dawnych roz­mowach: - Co ja, szesnastoletni szczeniak, mogłem mówić o dziewczynach?

- Widzę siebie, jak stoję przed tobą - ciągnął F. - a ty mówisz o dziewczynach. Pamiętasz, mnie zawsze zdumie­wało to, że piękne ciało może być maszyną do produkcji wydzielin; powiedziałem ci, że źle znoszę widok dziew­czyny wycierającej sobie nos. I widzę teraz ciebie; przy­stanąłeś, spojrzałeś na mnie uważnie i powiedziałaś mi tonem dziwnie doświadczonym, poważnym, stanowczym: wycierającej nos? mnie wystarczy zobaczyć jej mrugające oko, zobaczyć ruch powieki na rogówce, aby poczuć wstręt, który ledwie udaje mi się przełamać. Pamiętasz?

- Nie - odpowiedział Jean-Marc.

- Jak mogłeś zapomnieć? Ruch powieki. Taka dziwna myśl!

Ale Jean-Marc mówił prawdę; nie pamiętał. Zresztą nie próbował nawet odszukać wspomnienia. Myślał o czymś innym: oto prawdziwa i jedyna racja bytu przyjaźni: do­starczać zwierciadło, aby ten drugi mógł obejrzeć swój dawny obraz, który bez odwiecznej wspominkowej pap­laniny dwóch kumpli już dawno by się zatarł.

- Powieka. Doprawdy sobie nie przypominasz?

- Nie - powiedział Jean-Marc, a potem cicho do siebie: nie chcesz zatem zrozumieć, że nic a nic nie ob­chodzi mnie zwierciadło, które mi podstawiasz?

F. ogarnęło zmęczenie i zamilkł, jak gdyby wspomnie­nie o powiece wyczerpało jego siły.

- Prześpij się trochę - powiedział Jean-Marc i wstał.

Wychodząc ze szpitala poczuł nieodpartą chęć znalezie­nia się przy Chantal. Gdyby nie był wycieńczony, wyje­chałby od razu. Przed przyjazdem do Brukseli wyobrażał sobie, że nazajutrz zje obfity obiad i wyruszy w drogę spokojnie, bez pośpiechu. Ale po spotkaniu z F. nastawił podróżny budzik na piątą rano.

 

 

5

 

Chantal, znużona niedobrą nocą, wyszła z hotelu. Idąc nad morze spotkała niedzielnych turystów. Ich grupki odtwarzały ten sam schemat: mężczyzna popychał wózek z dzieckiem, kobieta szła obok; twarz mężczyzny była poczciwa, troskliwa, uśmiechnięta, nieco zakłopotana i go­towa w każdej chwili pochylić się nad dzieckiem, wytrzeć mu nos, ukoić jego krzyki; twarz kobiety była zblazowana, odległa, zadowolona z siebie, niekiedy nawet (niewytłuma­czalnie) złośliwa. Chantal dostrzegła, że schemat ten po­wtarzał się w różnych odmianach: mężczyzna obok kobie­ty pchał wózek i jednocześnie niósł na plecach, w specjal­nym plecaku, drugie dziecko; mężczyzna obok kobiety pchał wózek, niósł dziecko na ramionach, a kolejne dziec­ko w nosidełku na brzuchu; mężczyzna obok kobiety, bez wózka, trzymał dziecko za rękę, a trójkę pozostałych niósł na plecach, na brzuchu i na ramionach. Wreszcie kobieta bez mężczyzny pchała wózek; robiła to z wigorem obcym mężczyznom i Chantal, która szła tym samym chodnikiem, musiała w ostatniej chwili uskoczyć na bok.

Chantal myśli sobie: mężczyźni statusiali. Nie są już ojcami, lecz właśnie tatusiami, to znaczy: ojcami bez oj­cowskiego autorytetu. Wyobraża sobie, że flirtuje z tatusiem, który popycha wózek z dzieckiem i niesie pozo­stałą dwójkę na plecach i na brzuchu; korzystając z chwi­li, gdy małżonka przystanie przed witryną, szeptem za­proponowałaby mężowi spotkanie. Co by uczynił? Czy mężczyzna przemieniony w dzieciate drzewo mógłby się jeszcze obejrzeć za nieznajomą? Czy dzieci zwisające z je­go pleców i brzucha nie zaczęłyby wrzeszczeć na traga­rza, że im niewygodnie? Ta myśl wydaje się Chantal zabawna i wprawia ją w dobry humor. Mówi sobie: żyję w świecie, w którym mężczyźni nigdy się już za mną nie obejrzą.

Później znalazła się na molo wśród kilku porannych spacerowiczów: trwał odpływ; przed nią rozciągała się na kilometr piaszczysta równina. Już tak dawno nie była nad morzem w Normandii i nie znała modnych rozrywek, którym ludzie się oddawali: latawców i bojerów na kół­kach. Latawiec: kolorowe płótno naprężone na niezwykle twardym szkielecie i puszczone na wiatr; za pomocą dwóch sznurków, po jednym w każdej dłoni, nadaje mu się różne kierunki, tak że latawiec podnosi się i opada, wiruje, wydaje potworny dźwięk, podobny do odgłosu gigantycz­nego bąka i od czasu do czasu spada w piasek dziobem do przodu, niczym samolot, który się rozbił. Ze zdziwieniem stwierdziła, że właścicielami latawców wcale nie są dzieci czy młodzieńcy, lecz niemal wyłącznie dorośli. I nigdy kobiety, zawsze mężczyźni. No przecież, to byli tatusiowie! Tatusiowie bez dzieci, tatusiowie, którzy zdołali wymknąć się małżonkom! Nie śpieszyli do kochanek, śpieszyli na plażę, żeby się bawić!

Raz jeszcze naszła ją myśl o perfidnym uwiedzeniu: zbliżyć się z tyłu do mężczyzny, który trzyma dwa sznurki i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin