Jerzy.Dudek.-.Uwierzyc_w_siebie_Do_przerwy_0-3.(osloskop.net).doc

(9051 KB) Pobierz

 




JERZY DUDEK

                   współpraca: Dariusz KUROWSKI


UWIERZYĆ         W SIEBIE

do przerwy 0:3

                                                 Zysk i S-ka Wydawnictwo


Copyright  Jerzy Dudek, 2005

Projekt graficzny okładki Dariusz Jasiczak

Zdjęcie na 1 stronie okładki Adam Nurkiewicz/Mediasport

Redakcja

Jan Grzegorczyk

Redakcja techniczna Jacek Grześkowiak

Nazwiska autorów zdjęć — możliwe do ustalenia -podano przy fotografiach.

Wydanie I

ISBN 83-7298-879-X

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90

sklep@zysk.com.pl

www.zysk.com.pl

Scan by ka_ga


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kochanej żonie Mirelli, synkowi Alexandrowi,

rodzicom, rodzinie i przyjaciołom dziękując,

że zawsze wspierali mnie w trudnych chwilach,

których w życiu sportowca nigdy nie brakuje.

Bez nich na pewno bym tyle nie osiągnął.










Stambuł


Oko w oko z Szewczenką

Po raz pierwszy w życiu bytem z siebie naprawdę dumny! Ale zanim to do mnie dotarto, zauważyłem zawodnika Milanu przy bocznej linii, po prawej stronie. Miał mnóstwo miejsca i byłem pewny, że zaraz idealnie dośrodkuje piłkę. Pró­bowałem przewidzieć, co może się wydarzyć. To były ułamki sekund. Zdążyłem tylko kątem oka dostrzec, jak ustawieni są obrońcy —jeden przy bliższym, dru­gi przy dalszym słupku. A między nimi mignęła mi biała koszulka kogoś z Mila­nu, nie wiedziałem nawet kogo. Tyle bramkarz widzi w podobnych sytuacjach.

Piłka już leciała w moim kierunku. Wiedziałem, że jeśli minie Sarniego, bo wydawało mi się, że to Hyypia stał najbliżej, ktoś z Milanu będzie miał idealną pozycję do strzału głową. Skupiony, zacząłem się przygotowywać do jego obro­ny. Gdy piłka przeleciała nad Sarnim, Szewczenko uderzył ją głową, choć wtedy nawet nie wiedziałem, że to on.

Strzał był bardzo mocny. Piłka dostała jeszcze poślizgu po odbiciu od mo­krej murawy. Udało mi się tylko ją odbić. Zobaczyłem, że spada najwyżej dwa metry przed bramką. Miałem nadzieję, że pomogą mi obrońcy. Sam nie mogłem się tak szybko podnieść, żeby ją złapać albo wybić. Próbowałem przynajmniej wstać i wyjść z bramki. Chyba jedną nogę miałem za linią. Chciałem skrócić kąt przy ewentualnej dobitce. Gdy trochę się pozbierałem i byłem już na kola­nach, odruchowo podniosłem ręce. To był czysto instynktowny odruch. O mało nie krzyknąłem:

— Tu jestem, celuj we mnie!

Widziałem, jak Szewczenko podbiega do piłki. Walnął ze wszystkich sił. Jak­by próbował wyładować złość, która się w nim gromadziła przez całe spotka­nie. Niesamowicie mocno uderzona piłka trafiła mnie w rękę. W rękę Boga, jak mówiłem żartobliwie po meczu, bo od razu przypomniało mi się słynne zagra­nie Diego Maradony, który strzelił ręką gola Anglikom na mistrzostwach świata w 1986 roku.

Piłka mogła przełamać mi palce i wpaść do bramki. Ale poszła wysoko w górę. Szybko się podniosłem, żeby w razie czego interweniować jeszcze raz. Zobaczyłem jednak, że leci nad poprzeczkę. Aż niemożliwe, żeby poleciała tak wysoko. W końcu spadła na „dach", czyli górną siatkę.

Spostrzegłem przed sobą Tomassona i Szewczenkę. Pomyślałem, że głową strzelał ten pierwszy, a dobijał drugi. Wydawało mi się niemożliwe, żeby dwa razy uderzał Szewczenko. Dopiero później obejrzałem w telewizji powtórkę z jego dynamicznym wyskokiem do piłki. Wybił się tak mocno, że spadając, zrobił kilka kroków i błyskawicznie znalazł się tuż przede mną. Dlatego był szybszy od obrońców, miał nad nimi te kilka metrów przewagi.

Odwróciłem głowę i zobaczyłem zegar. Była przedostatnia minuta dogrywki.

Podbiegł John Arne Riise. Klepnął mnie w głowę, pocałował w czoło i powie­dział:

   I love you, Jerzy!

   No, chyba tego chciałeś? — zapytałem sam siebie. — W ostatniej minu­cie taki show!

Już wiedziałem, że zaraz będą karne. Że uratowałem Liverpoolowi remis. Nie wierzyłem, że to się stało. Miałem minę z rodzaju: „To jest niemożliwe". Muszę przyznać, że ładnie sprzedała się w telewizji.

Myślami z papieżem

Dla mnie finał Ligi Mistrzów zaczął się po wyjściu z grupy, od spotkania z Bayerem Leverkusen. W mediach zmuszano mnie, bym toczył ciężkie boje z Jackiem Krzynówkiem. Przed ważnymi meczami staram się nie zwracać uwagi na różne porównania, spekulacje, wyliczenia, których było pełno. Czy Krzynówek poko­na Dudka? Albo — ile jeden obroni strzałów drugiego? Wiadomo, jak bardzo je­steśmy zaprzyjaźnieni, dlatego nasz pojedynek wszystkich podniecał. Najlep­szy piłkarz w Polsce spotka się z najlepszym bramkarzem — tak trąbiły media. Obaj wiedzieliśmy, że wszystkie oczy będą zwrócone na nas.

Jesteśmy na tyle doświadczonymi zawodnikami, że staraliśmy się nie zwra­cać na to uwagi, tylko skupić na nadchodzącym meczu. Dzwoniliśmy do siebie dwa razy dziennie, uspokajając się nawzajem. 1 żartując, że przynajmniej jeden Polak będzie grał dalej.

Liverpool był dużo lepszy. Szczególnie w pierwszym meczu wygranym 3:1. Ja dałem trochę... ciała, przy jedynej bramce dla Bayeru zdobytej w doliczonym czasie gry. Dzięki niej drużyna z Leverkusen miała jeszcze teoretycznie szanse w rewanżu. I na nic się nic zdał mój dobry występ prawie do 92 minuty. Zostałem skrytykowany za lego gola i juz mało kto pamiętał kilka wcześniejszych interwencji.

Następnego dnia zrobiło mi się przyjemniej na duszy, gdy oglądałem polską telewizję. I jeden z zaproszonych do studia gości powiedział, że w tej Anglii pa­nuje jakaś schizofrenia. Wszyscy się tylko zastanawiają — zawalił czy nie zawa­lił? A nikt nie pomyśli — miał szansę czy nie miał. Nikt nie zauważy, że mimo błędu wcześniej uchronił swój zespół przed utratą kilku bramek.

1 czekałem na rewanż, w którym podobno „dzięki mnie" Bayerowi wystar­czyło zwycięstwo 2:0. Byłem wyjątkowo skupiony przed tym meczem, jak cała drużyna. I choć Jacek strzelił mi w końcówce bramkę, na wiele Bayerowi w Leverkusen nie pozwoliliśmy, wygrywając pewnie 3:1. Przed trzema laty ogra­li nas w Lidze Mistrzów. Teraz my byliśmy lepsi, awansując do ćwierćfinału.

Nikt jeszcze wtedy nie myślał o finale. No, przepraszam. Rafael Benitez już myślał...

Powiedział dziennikarzom po meczu z Bayerem, że zawodnicy Liverpoolu powinni jak najszybciej uwierzyć w awans do finału. Bo stać ich na to. I w szatni od razu zaczęły się komentarze. Chłopaki z lekkim uśmieszkiem cytowali Beniteza:

No, oczywiście zagramy w finale Champions League. I na pewno jeszcze wygramy.

Jeden zapytał:

   Ty, a gdzie jest ten finał? A drugi na to:

   Nie wiem, ale trzeba koniecznie sprawdzić.

To typowe piłkarskie „wrzutki", jakich jest w szatni pełno i które zawsze rozluźniają atmosferę. Są równie ważne jak codzienny trening, bo bardziej inte­grują zespół. Ale żarty natychmiast się skończyły, gdy w ćwierćfinale wylosowa­liśmy Juventus. Każdy wiedział, jak ciężkie czekają nas mecze. Benitez jednak powtarzał, że spotykają się dwie wielkie firmy i obie mogą wygrać.

Dla mnie to był wyjątkowo trudny moment ze względu na śmierć, a wcze­śniej chorobę papieża. Cały tydzień to przeżywałem. I jakby mało było nieszczę­ść, dopadła mnie jeszcze kontuzja mięśnia dwugłowego, której nabawiłem się w meczu reprezentacji z Irlandią Północną.

Nie mogłem wystąpić w pierwszym spotkaniu w Liverpoolu. A strasznie chciałem grać. Benitez nie brał pod uwagę takiej możliwości. Powiedział, że woli mnie stracić na jeden mecz, niż ryzykować poważniejszy uraz, po którym nie będę grał kilka tygodni. Teraz mogę mu tylko podziękować, gdy uświada­miam sobie, co przeżywałem na końcu sezonu...

Usiadłem więc na ławie i nawet za bardzo nie widziałem, co się dzieje na bo­isku. Byłem tylko ciałem na Anfield Road. Myśli cały czas krążyły gdzieś przy pa­pieżu — czy informacje w mediach są prawdziwe, czy ma szansę wyzdrowieć? I nagle pojawiła się wiadomość, że już nie żyje. Na szczęście nieprawdziwa.

Tuż przed meczem powiedziałem doktorowi Markowi Wallerowi, że „Rafa" chce mnie mieć na ławie, ale psychicznie nie czuję się najlepiej ze względu na papieża. A mówiłem to ze łzami w oczach i czekałem, co odpowie Waller. Bez żadnych emocji stwierdził, że wszystko rozumie, ale decyzja należy do trenera. I tak jak wcześniej strasznie chciałem grać, tak teraz byłem zły, że Benitez w ogóle posadził mnie na ławie. Szybko wytłumaczył mi dlaczego:

Wolę ciebie na jednej nodze, niż któregoś z młodych chłopaków z re­zerw na dwóch. Oni nie mają żadnego doświadczenia. W szczególnym przypad­ku, gdybyś musiał wejść na boisko, zawsze zrobisz więcej od nich.

Dodał mi trochę otuchy i jakoś przeżyłem ten mecz, od czasu do czasu za­dając sobie pytanie:

Co ja tutaj robię?

Na szczęście tego dnia nie musiałem wchodzić do bramki.

Drużyny z Europy mają sporo problemów na Anfield Road ze względu na bardzo szybkie boisko. Jest twarde, ma gęstą trawę, dlatego piłka porusza się po nim chyba ze dwa razy szybciej niż na innych stadionach. Na mokrym boisku, a przecież zawsze zostaje polane przed meczem, niektórzy nie potrafią nawet jej przyjąć. To było widać w grze Juventusu. Zanim zdążyli się przyzwyczaić do tych warunków, przegrywali 0:1. Graliśmy naprawdę dobrze i strzeliliśmy im jeszcze drugą bramkę. Oni w samej końcówce też zdobyli jednego, ale jakże ważnego gola. Wydaje mi się, że po błędzie naszego bramkarza. Na szczęście nikt się nad nim tak nie pastwił, jak nade mną, co dało mi dużo do myślenia. Ostatecznie wygraliśmy 2:1.

Tuż po końcowym gwizdku zacząłem się psychicznie szykować na rewanż. Benitez powiedział, że jeśli tylko będę zdrowy, wracam do bramki. Dla mnie to był mecz z podtekstami, o których, miałem nadzieję, świat się nie dowie.

Nie patrz na stadion!

Leciałem do Turynu z głową pełną spekulacji angielskich mediów. Ciągle sły­szałem, że Benitez ściągnie nowego bramkarza, a dla mnie to ostatni sezon w Liverpoolu. Starałem się w ogóle tym nie zajmować, tylko skupić się na tre­ningach i grze. Gazet nie czytałem, ale zadzwonił przyjaciel i zapytał, czy to prawda. Zobaczyłem też coś w telewizji. Przecież nie mogę żyć jak pustelnik odgrodzony od świata w swoim domu. Choć nie przejmuję się już tym wszyst­kim jak kiedyś, to jednak coś zawsze w głowie zostaje.

Próbowałem spokojnie przeanalizować sytuację. Jeśli przyjdzie nowy bram­karz, usiądę z Benitezem i porozmawiamy o mojej przyszłości. W każdej plotce jest trochę prawdy. A skoro on niczego nie dementował, więc dawał do zrozu­mienia, że coś jest na rzeczy. Przede mną było jednak za dużo ważnych me­czów, by zacząć o tym dyskutować. Jeszcze mógłbym usłyszeć od Beniteza, że wyskakuję z jakąś zmianą klubu.

Na swoje nieszczęście przypomniałem sobie, że w lidze Mistrzów debiutowałem w barwach Feyenoordu na stadionie Juventusu. Dostaliśmy w plecy 1:5, a na pewno jedna bramka była moja. Od razu zaczęły mi chodzić po głowie róż­ne myśli.

Wygraliśmy na Anfield Road z Juventusem, ale tylko 2:1, więc w rewanżu wy­starczy im do awansu skromne 1:0. Czy moja kariera w Lidze Mistrzów nie zakoń­czy się przypadkiem na tym samym stadionie, na którym się zaczęła? Zapamię­tałem z Alchemika Paulo Coelho, że każdy człowiek ma tam gdzieś zapisane swoje znaki. Czy moje związane są ze stadionem w Turynie? Tu się wszystko zaczęło i tu się pewnie skończy. Żeby tylko ktoś z mediów tego nie wyciągnął! Żeby nie skojarzył tych dwóch meczów z Juventusem. Bo wtedy, wcześniej czy później, za­cznie się ostra jazda i porównania, które na pewno nie były mi potrzebne.

Na szczęście nikt nie pamiętał o moim debiucie w Lidze Mistrzów. Dlatego lekko sobie z tym żyłem, aż do momentu, gdy samolot podchodził do lądowa­nia w Turynie. Doskonale zapamiętałem, co powiedział pilot, kiedy leciałem tam razem z Feyenoordem w 1997 roku:

Proszę wyjrzeć przez okna. Po lewej stronie widać przepiękny stadion Juventusu.

Wszyscy rzucili się na lewą stronę, aż prawie samolot się przechylił. Leciał już nisko. Stadion było widać z góry idealnie. Też na niego patrzyłem, jak wszyscy, dla których miał to być debiut w elitarnej lidze. A że dostaliśmy wtedy piątkę od Juventusu, stałem się przesądny. Od tej pory nigdy nie patrzę na sta­dion, jeśli akurat nad jakimś przelatujemy.

Dlatego nałożyłem słuchawki na uszy i zamknąłem oczy. Stewardesa przy­chodziła do mnie chyba z pięć razy, bo przed lądowaniem trzeba wyłączyć wszystkie urządzenia. Pokazałem jej tylko, że słuchawki nie są podłączone do żadnego walkmana. Dla mnie były stoperami do uszu. Chciałem się od wszyst­kiego odizolować. Gdzieś w dole przesuwał się stadion, aleja czekałem tylko na uderzenie samolotu kołami o pas.

Skoro stadionu nie widziałem, więc wszystko jest w porządku — pomyślałem.

Turyńska ścierna

To był pierwszy mecz w europejskich pucharach, na który kibice Liverpoolu nie wykupili całej puli przysługujących im biletów. Zostało chyba z siedemset. Wie­lu bało się jechać do Turynu, nie chciało ryzykować. Nie wiedzieli, co może się wydarzyć. Prasa podkręciła atmosferę, przypominając wydarzenia na Heysel sprzed dwudziestu lat. Dlatego niektórzy zrezygnowali z wyjazdu. Piłkarze też wyczuwali to napięcie.

Przed pierwszym meczem kibice Juve odwrócili się plecami do płyty boiska na znak obojętności, kiedy włodarze obu klubów ogłosili wielkie pojednanie. Ambasadorami tej przyjaźni stali się dwaj znakomici przed laty gracze: Ian Rush z Liverpoolu i Michael Platini z Juventusu. Fani Juve pokazali jednak, że nie mają zamiaru brać w tym udziału. Gdy jechaliśmy autokarem na stadion w Turynie, widziałem mnóstwo agresji na twarzach mijanych kibiców. Atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca.

Benitez opracował na mecz specjalną taktykę. Na treningach od tygodnia ćwiczyliśmy nowy wariant gry. Oczywiście w wielkiej tajemnicy, nikt nie mógł

o              tym wiedzieć. Wyszliśmy w bardzo defensywnym ustawieniu z trójką stope­rów, wspomaganą przez dwóch bocznych obrońców. A przed nimi trzech po­mocników i dwóch napastników.

Co jakiś czas każdy zawodnik ma obowiązek wziąć udział w konferencji pra­sowej. Na mnie wypadło akurat w Turynie, więc przyszedł Benitez i zaczął in­struować:

— Absolutnie nic nie wspominaj o taktyce, bo Włosi od razu wszystko wy­węszą. Może nawet Capello wyśle jednego czy dwóch ludzi na tę konferencję. Mów, że nie wiesz, kto będzie grał w pomocy. Najlepiej, żebyś cały czas powta­rzał, że wyjdziemy w ustawieniu 4-4-2. Że może zagrać Igor Biscan, który na tre...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin