Ogień przy drodze - Tomasz Zubiński.pdf

(216 KB) Pobierz
433432459 UNPDF
SIERPIEŃ 1939
Z rozległego niegdyś lasu, puszczy pradawnej, zachował się chyba
cudem — ale każdy głupi wie, że nie ma przecież cudów ot tak, na
zawołanie, jest za to wola boska — jako znak i na pamiątkę oraz jako
świadek oskarżenia. Ten wyniosły buk, samotnik i pielgrzym w czasie.
Ten buk był dla miejscowych święty i straszny zarazem, za taki uchodził,
a chłopi, zarówno katolicy, jak i prawosławni, unici, lud tutejszy, ba, co
więcej, nawet ci starozakonni lękali się go niczym głęboko skrywanego
własnego nieczystego sumienia. Ten buk potrafi ł pamiętać i mścić się
okrutnie, tak jak potrafi „tutejszy człowiek”. Mimo to, a może właśnie
dlatego, nigdy nie poraził go piorun, choć wyczerpywał wszelkie nauko-
we przesłanki, ażeby tak się właśnie stało. Żaden człowiek miejscowy
ani furmanki, ani konia pod tym bukiem obciążonym złą pamięcią nie
postawiłby. Nawet w skwarny szczyt białego lipcowego dnia. O zło się,
człowieku, nie dopraszaj, hardego kułaka mu przed oczy nie podstawiaj,
chyba żeś durak albo już bardziej umarły. Powiadało się o nim — ten
buk, to szczególne drzewo — znak pokutny, wyrzut sumienia — dość,
ani słowa ponadto, wszyscy wiedzieli, który i gdzie stoi. Gdzieś blisko,
a może pod nim samym, krwawy mściciel ludu tutejszego Gonta pod-
czas koliszczyzny ukrył skarb, gdy powracał z krwawej rzezi panów braci
szlachty czy Żydów w Lisiance, bądź w pobliskiej Rudawce Makarowie.
Gonta — okrutnik i mściciel, ten słynny i straszny Iwan Gonta, nie-
gdyś Kozak w służbie panów Potockich, buntownik, postrach i rzeźnik
polskiej szlachty, mściwy miecz boży ukraińskiego narodu, ten, który
na niewyobrażalnych mękach zakończył krnąbrne życie, ale co sobie
7
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytaæ ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj .
Niniejsza publikacja mo¿e byæ kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wył¹cznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym mo¿na
jakiekolwiek zmiany w zawartoœci publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siê jej
od-sprzeda¿y, zgodnie z regulaminem serwisu .
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
pohulał, to pohulał, co szlacheckiej krwi utoczył, to utoczył. Wszyscy
tutejsi o skarbie wiedzieli, ale nikt nie ośmielił się go szukać, przeklę-
tego skarbu ociekającego krwią pomordowanych. Owe potoczne prze-
świadczenie udzieliło się także Łukaszowi Winnickiemu, nauczycielowi
historii i języka polskiego w szkole powszechnej w Rudawce, miasteczku
szczególnie umiłowanym przez pamięć. Kiedy zdarzało się, że okoliczno-
ści przymusiły go do powrotu do domu drogą obok buka Gonty, drzewa
złej sławy, naumyślnie nadkładał drogi. Obchodził go szerokim łukiem,
brudząc buty, a często i nogawki, poprzez szpakowacizny piołunu i bure-
go rdestu rozdeptanego racicami kóz. Powracał do swego małego domku,
drewnianego, czteroizbowego, krytego blachą umaczaną już w zielonym
pluszu mchu. Domek okiennice miał przyjaźnie zielone i zwykłą w tych
stronach werandkę, której słupy pokryte były gęstym ornamentem dzi-
kiego wina, na której niepomalowaną podłogę wychodził Łukasz wie-
czorem, aby wypalić przy dobrej pogodzie ostatniego papierosa. Plamy
cienia leniwie układały się na deskach. Jego domek smętniał, ale był
to miły smuteczek, pod topolami i brzózką jedynaczką. Przyczepiony
do brudnożółtej wstążki gościńca kluczącego wśród płowych garbów
i pęcherzy czarnej urodzajnej ziemi. Gościniec obiegały brzózki samo-
siejki i krnąbrne jałowce. Domek Winnickich, cokolwiek kieszonkowy,
przycupnął pokornie na końcu polskiej osadniczej wsi, nazwanej, co
jest istotne, na cześć mężnego polskiego generała — Hallerówką. Za
domkiem, ot, jak u ludzi tutejszych, piętrzyła się ponad bzami szopka
z okrąglaków, na opał i narzędzia odpowiednia, następnie koziarnia,
wedle nazewnictwa centralnopolskiego, nowoczesna, z czerwonej cegły
z miejscowej cegielni. Tudzież, w pewnym oddaleniu, ściśle kresowy
świren, czyli paszarnia. W obórce, czyli koziarni, zamiast jak u innych
krowy, pobrykiwały zadziorne kózki, użytkowniczki artystycznej natury,
gdyż merdają uciesznie bródkami jak awangardowi malarze pędzlami.
U wejścia do koziarni, na belce wisiał sczerniały szkielet nietoperza, tkwił
w tym miejscu celowo, ażeby odstraszyć zło, zwłaszcza te ciemne moce
napędzające duszności, które mógłby się imać chudoby. Reszta dobytku,
ot mizeria, taka wyliczanka: parę kurek nadzorowanych przez dzielnego
koguta paradującego w modrym kubraczku, kot z białym uchem, bar-
dziej gość niż domownik, schludny warzywnik, i to wystarczało na te
pierwsze domowe potrzeby. Przed domkiem piętrzyła się łacha piasku,
8
za pierwszą druga — żwiru, bardziej połyskliwa, jakby zlewana tłustą
wodą. Obie przygotowane na utwardzenie płowego gościńca, który miał
się przemienić w regularną drogę wiodącą do sąsiedniej, zasobnej ukra-
ińskiej wsi — Tuzubiniec, która, jak się sądziło, tężała od nienawiści do
polskiej władzy, a polska władza nie zawsze szanowała ludzi i rozumiała
praw tej ziemi.
Z Tuzubiniec wywodziła się żona Winnickiego — Aleksandra, która
teraz bardziej udawała, że gniewa się z powodu niefrasobliwie utytłanego
mięsistym błotem, podbitego kozim łajnem obuwia męża.
Już w sieni Winnicki, posapując z zadowolenia, zzuwał buty. Z roz-
wagą postawił je na drewnianej kratce zbierającej błoto, nie chciał
fl ejtuszyć ponad normę. Zwykle, prawie zawsze, kiedy przechodził koło
złowróżbnego drzewa, przynosił żonie kwiatki z pól. Ot, taki inteli-
gencki odruch. Aleksandra, bujna i wyniosła, dumnej urody, w której
miesza się ciepły, wiecznie aromatyczny oddech Czarnomorza i siność
rozległych pól, sytego, tuż za miedzą, złotopszenicznego Wołynia,
przyjmowała te kwiatki ze słodyczą młodej, czystej dziewczyny. Wów-
czas Winnicki popadał w dziwne zakłopotanie i jadł obiad jak żołnierz
na poligonie, z oczami utkwionymi w talerz. Ich jedyne dziecko, już
młodzian prawie, bo licealista, Wiktor, nic z tych zawiłości między
rodzicami jeszcze nie rozumiał, ale wyczuwał coś wyjątkowo intym-
nego, co łączy, ale jednocześnie dystansuje tych dwoje ludzi. Wiktor,
takie imię oboje wybrali, specjalnie, na dobrą wróżbę, to wywodzące
się z antyku imię, neutralne, miało ich troje jeszcze mocniej połą-
czyć. Jego, Polaka, nauczyciela, ledwie co nasłańca (dla tych stąd, co
znaczyło te gwałtowne i piękne siedemnaście lat) rodem z Gór Świę-
tokrzyskich, i ją, miejscową, córkę ukraińskiego mleczarza aktywisty,
Semeniuka, który poległ za cara w pierwszym roku Wielkiej Wojny
w lasach wschodniopruskich, ale nim poległ, zdążył założyć pierw-
szą ukraińską mleczarską kooperatywę w okolicy. Poległ na północnej
ziemi czerwonych rycerskich zamków, krystalicznych, cichych jezior.
Dziwne obroty losów, czy nie powinien złożyć swoich kości tu, gdzie
schodzi się Wołyń z Podolem i spala się w jedno ciało ziemi, na której
każda sprzeczka, nawet grymas, burknięcie może przerodzić się w rzeź,
każdy płomyczek niepokoju w pożogę nienawiści, a klątwa długiej
i dobrej pamięci jest zarzewiem pożaru.
9
Łukasz, pionier i rewindykant, z nakazem pracy przyjechał do Ru-
dawki, aby nauczać historii Piastów i Jagiellonów, wierszy Mickiewicza
rusińskie, polskie, żydowskie i czeskie dzieci (tak mówiono, ale jakoś
czeskich się w swej dziatwie nie doliczył, przynajmniej jak dotąd). Spo-
tkał i zauroczył się na tołkuczce, przy straganie z arbuzami, w pięknej
Oli, jedynaczce od Semeniuków, córce znacznie gospodarskiej — jak się
z uznaniem mawiało. To było tak porażające doznanie, tak jakby poczuł
pulsującą krew — ukrop w wargach, jakby raptownie i nieostrożnie
dotknął brzegu kubka z wrzątkiem, jakby ktoś od środka zadławił go
żelazną dłonią, jakby sam z siebie uraził się czymś nadzwyczaj ostrym
i kąśliwym, jakąś ością piekącej namiętności ugodził się w samo nagie,
bezbronne serce.
A był to czas szczególnie bujny i duszny, występny także w całej
naturze. Polacy powiadają, że to czas babiego lata, Rosjanie, że to czas
błogosławiony, bo pora Wniebowzięcia Matki Boskiej — Uspienije
— przepiękne dnie i równie kuszące noce sunęły ponętną kawalkadą
jak panny w korowodzie tanecznym, ćmił srebrzystym błękitem schyłek
wrześniowego lata, pomarszczone złoto wypełzało na obłoczki, wrzos
mężnie pęczniał od szaleńczej orgii i fi oletów na ugorach, brzozowe listki
stawały się niemal przezroczyste, powietrze zgęstniało i było uroczyście
kryształowe. Pora odlotów i pożegnań, gdy dzikie gęsi przeciągle uskar-
żały się, podskubując sine i seledynowe chmury. Szła smukła, powiewna,
do wonnej, białej brzozy podobna, o wargach purpurowych i oczach jak
rozpalone ciemnoorzechowym ogniem węgle. Ona nie zwróciła na niego
— przynajmniej tak twierdziła — najmniejszej uwagi, on zaś chłonął ca-
łym swym jestestwem, mocą i żarem swych dwudziestu paru młodych lat
pejzaż jej niewinnie okrutnych powabów: jej drobne piersi połyskujące
pod obcisłą bluzeczką, szczupłą talię, linię bioder, słodką jasność cery.
Białe ząbki jak srebrne ostrogi błyszczały, kiedy się uśmiechała, a małe
dołeczki pojawiały się na policzkach i znikały płochliwie za każdym
poruszeniem warg z wprost dziecięcą swobodą.
Od tamtego porażenia miłosnego spać spokojnie nie mógł. Do zgody
przyszło im łatwo, byli młodzi i bardzo w sobie zakochani. Ich małżeń-
stwo przez krewnych z obu stron odebrane zostało jako rodzaj zdrady,
a co najmniej buntu, ponadto strona polska uznała je za dziwactwo,
a strona ukraińska za szaleństwo, jeśli nie coś gorszego.
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin