Wróciło nas dwunastu.doc

(74 KB) Pobierz
Wróciło nas dwunastu

Wróciło nas dwunastu

Rozmowa z uczestnikami marszu na Zachód Brygady Świętokrzyskiej NSZ 
Janem Dzielskim i Mieczysławem Gołębiewskim


Jak trafili Panowie do Narodowych Sił Zbrojnych i do Brygady? 



Jan Dzielski „Warecki”, „Jan”: Do NSZ przekonała mnie wyznawana tam zasada dwóch wrogów. Wcześniej przez ponad dwa lata ukrywałem się po ucieczce 4 lutego 1942 roku z gestapo w Zakopanem, („Palace” - katownia Podhala). 3 sierpnia 1944 roku w Cacowie k/Jędrzejowa zostałem przyjęty do kompanii szturmowej 204 pułku. Dowódcą kompanii był „Wiesław”. Mój brat, kpt. „Halny” był w tym czasie kwatermistrzem 204 pułku. Po koncentracji, w Brygadzie, dowódcą kompanii szkoleniowej dla żołnierzy z cenzusem (a do takich należałem, bo 17 maja 1939 r. uzyskałem świadectwo dojrzałości) był kpt. „Niemira”, bardzo dobry szkoleniowiec, ale niestety był krótko, ponieważ nie cieszył się sympatią dowództwa. Jego następcą był kpt. „Jur”. Po skończeniu podchorążówki dostałem stopień plut. podchorążego. Kompanią szkolną dla żołnierzy bez cenzusu dowodził kpt. „Most”. Po szkoleniu zostałem przydzielony do plutonu saperów było nas ok. 15, a ja byłem szefem gospodarczym. Dowódcą był kpt. „Korczak”, a jego zastępcą ppor. „Adolf”. Z tego okresu pamiętam też trzech podchorążych: „Butryma”, „Mściwego” i „Wyciora” oraz paru saperów, w tym jeden opiekował się Cyganem, koniem zaprzęgowym do biedki (wóz dwukołowy) z materiałami saperskimi.


Mieczysław Gołębiewski „Andrzej Halin”; W okresie okupacji pracowałem w fabryce „Magnet Z. Popławski” przy ul. Stępińskiej w Warszawie (części samochodowe). Należałem tam do drużyny strażackiej, która była jednocześnie grupą konspiracyjną AK. Prowadził ją sierżant straży ppoż. Szkolenia odbywały się w nocy jako ćwiczenia ppoż. W związku z wpadką musiałem uciekać. Wówczas łącznik zawiózł mnie w kieleckie, do Rakowa, tam miałem dołączyć do oddziału AK „Szarego”. Czekając na powrót „Szarego” z urlopu spotkałem w miasteczku, w restauracji, kolegę z lat szkolnych był nim por. „Mat” z NSZ. On załatwił mi formalne zwolnienie w placówce AK i przeprowadził mnie do oddziału por. „Bema”. Oddział ten dołączył do Brygady Świętokrzyskiej, a mnie skierowano do podchorążówki. Po jej ukończeniu zostałem przeniesiony do oddziału Akcji Specjalnej na terenie Częstochowy. Gdy Brygada rozpoczynała marsz na Zachód, nasz oddział dołączył do Brygady 

W marszu na Zachód Brygada Świętokrzyska 18 marca 1945 r. dotarła do Rozstani (teren protektoratu Czech i Moraw) i tam kwaterowała do 13 kwietnia. Podczas tego postoju wystano do kraju trzy ekipy spadochronowe oraz patrol pieszy, z zadaniem nawiązania łączności z NSZ w kraju. Jak podają różne opracowania, a także można przeczytać w „Szańcu Chrobrego” (nr 7, str. 5) dowódcą patrolu pieszego liczącego 45 żołnierzy był kpt. „Most”. Przed dojściem do granicy „Most” zrezygnował z dalszego marszu i wrócił do Brygady wraz z 30 ludźmi, a pozostali podzielili się na dwa patrole: jeden pod dowództwem Jana Dzielskiego ps. „Warecki” w składzie 8 ludzi i drugi pod dowództwem „Zawiszy” (7 ludzi). Oba patrole w nocy z 28 na 29 kwietnia przekroczyły granicę polską. Tymczasem okazuje się, że obaj Panowie nigdy nie byli podkomendnymi kpt. „Mosta”. 

Jan Dzielski: Nie wiem skąd wzięła się taka wersja. Moje wspomnienia są zamieszczone w książce Jerzego Jaxy-Maderskiego pt. „Na dwa fronty, szkice z walk Brygady Świętokrzyskiej NSZ”, wyd. „Retro” Lublin 1995. Spisałem je na życzenie kpt. „Sulimczyka” (Zygmunta Rafalskiego) i w 1992 r. dostarczyłem mu rękopis. Pisałem korzystając z własnej pamięci po 47 latach usilnych starań, aby o wszystkim zapomnieć (dla własnego bezpieczeństwa). Jestem pełen uznania dla autora tej książki i podziwiam ogrom wykonanej przez niego pracy. Wiele informacji w niej zawartych wymaga jednak sprostowania, o co autor zresztą apeluje we wstępie. W miarę możliwości postaram się do tego przyczynić. 

Jest kwiecień 1945 roku. Polskę okupują wojska sowieckie, wkrótce dojdzie do formalnej kapitulacji Niemiec. Dowództwu Brygady pozbawionemu kontaktu z Komendą Główną NSZ zależy na nawiązaniu łączności drogą radiową oraz na dotarciu do KG. 

Jan Dzielski: Trasa pieszego patrolu prowadziła przez góry, a ja jestem góralem z Podhala, pochodzę z miejscowości Dział. Pewnie dlatego zostałem wytypowany na dowódcę tej grupy. Awansowano mnie na podporucznika. Przy okazji chciałem odwiedzić rodzinę po długiej nieobecności i po śmierci matki. Wyraziłem więc zgodę i dostałem nominację na dowódcę patrolu. Pseudonim „Warecki” pochodzący z czasów przynależności do „Konfederacji Tatrzańskiej”, na polecenie zmieniłem na „Jan”. Grupę odprawiał mjr Stefan Marcinkowski „Poraj”. Przydzielono mi około 30 żołnierzy. Patrol podzieliłem na 3 drużyny. Swoim zastępcą mianowałem Mieczysława Gołębiewskiego „Andrzeja”, którego poznałem w podchorążówce. Oprócz niego z tej grupy znałem jeszcze pracującego wcześniej w wywiadzie pułku 204 człowieka ze znamieniem na twarzy o pseudonimach „Rysiek” i „Kwiatkowski”. Zadania mieliśmy następujące: l) nawiązanie kontaktu z KG NSZ; 2) ochronę 7-osobowej grupy radiotelegrafistów pod dowództwem kpr. „Zawiszy”. Po przekroczeniu granicy mieli się od nas odłączyć wykonując własne zadania. Szliśmy wzdłuż Beskidu Żywieckiego. W górach leżał jeszcze śnieg. 

Według niektórych źródeł patrole wysłane z Brygady do kraju (wasz pieszy i 3 spadochronowe) miały zadania dywersyjne. Nie jest tajemnicą, że tego oczekiwali Niemcy. 

Jan Dzielski: Mieliśmy tylko broń obronną, żadnego wyposażenia dywersyjnego. Gdy zameldowałem się w Łodzi u gen. „Boguckiego”, nie otrzymałem dalszych rozkazów. 

Kiedy dotarliście do granicy polskiej? 

Jan Dzielski: 28 kwietnia nie zatrzymywani przez Niemców przedostaliśmy się przez ich okopy i weszliśmy na teren Polski w rejonie Żywca. Wtedy dołączył się „Zawisza” ze swoją grupą. My musieliśmy jednak wrócić na stronę słowacką, aby ominąć wojska sowieckie. Wówczas w okolicy Mutnego zostaliśmy ostrzelani, ale nie widzieliśmy przeciwnika. W czasie przemarszu dwie drużyny oderwały się od oddziału. Po tym wydarzeniu zostało nas tylko dwunastu. Dość długo bezskutecznie oczekiwaliśmy na pozostałych żołnierzy. Przypuszczaliśmy, że może wybrali inną drogę do domu. Idąc dalej weszliśmy na teren Orawy, gdzie mieliśmy wrażenie, że ktoś nas śledzi. Nie myliliśmy się. Równolegle z nami szła grupa uzbrojonych Rosjan. Gdy się ujawnili, powiedzieli nam, że chcą się dostać do Związku Radzieckiego, że są grupą dywersyjną do walki z sowietami. Była też z nimi sanitariuszka z ogromnym plecakiem. Ich dowódcą był „Jur”, po polsku mówili dobrze. Wyraziłem zgodę na ich przyłączenie się do nas, gdyż to zwiększało szansę obrony naszego patrolu. Łącznie dysponowaliśmy 3 rkm rosyjskimi, 8 pepeszami, karabinem 10-strzałowym rosyjskim, 5 zwykłymi karabinami, 4 pistoletami i granatami. Dalej szliśmy razem i w dniu 9 maja, a więc po zakończeniu wojny, po forsownym nocnym marszu przez Orawę, rano zatrzymaliśmy się na wypoczynek w miejscowości Pyzówka blisko lasu w przysiółku Kowale. W godzinach popołudniowych nagle zjawił się 2-osobowy konny patrol Armii Czerwonej i natknął się na „naszych” Rosjan. Obaj czerwonoarmiści zginęli, a jeden z Rosjan został ranny (miał przestrzeloną szczękę). Obawiając się obławy spowodowanej zaginięciem patrolu sowieckiego wycofaliśmy się do lasu, a następnie w godzinach wieczornych w moje rodzinne strony. Oddział ulokowałem w zabudowaniach gospodarskich młynarza, odległych o 2 km od wsi Dział. Później, po zorientowaniu się w ogólnej sytuacji panującej po „wyzwoleniu” przeniosłem oddział na dłuższy pobyt do przysiółku Wrony (w pobliżu lasu) w miejscowości Załuczne. Dyrektor szpitala w Nowym Targu na moją prośbę, pomimo niebezpieczeństwa, zgodził się na operację rannego Rosjanina, a potem, w całkowitej konspiracji, umieściliśmy go kolejno u gospodarzy we wsi Dział, a następnie w Długopolu, pod opieką rosyjskiej sanitariuszki. Jako wynagrodzenie gospodarze otrzymali konie zdobyte od czerwonoarmistów w Pyzówce. Po dwóch tygodniach Rosjanin był gotów do dalszej drogi. 17 maja pozorując napad żołnierzy sowieckich zarekwirowaliśmy na Spiszu cywilne ubrania, żywność, wóz i parę koni, z przeznaczeniem dla „naszych” Rosjan oraz na potrzeby patrolu. Akcję tę traktowałem jako odwet za próby oderwania Spiszu (i Orawy) od Polski. Rosjanie odchodząc zostawili nam swoją broń i wyposażenie wojskowe. Było to 22 maja. Później w Warszawie widziałem dwóch z nich (jednego na Uniwersytecie). 27 maja zwolniłem 6 żołnierzy na urlop, a resztę zostawiłem pod dowództwem mojego zastępcy „Andrzeja”. W poszukiwaniu kontaktu z NSZ (nie miałem przecież żadnych adresów) udałem się w kieleckie do miejscowości Sudół, gdzie przez 2 lata ukrywałem się u brata. Po wielu trudach udało mi się dotrzeć do grupy kpt. „Żbika” w lasach piotrkowskich. Tam otrzymałem adres gen. „Boguckiego” i pojechałem do Łodzi. Zameldowałem się i jak już wspominałem nie otrzymałem żadnych dalszych rozkazów. Generał wkrótce po tym wyjechał na Zachód, ale o tym dowiedziałem się dopiero po 50 latach. Również po 50 latach dowiedziałem się, że nie byłem jedynym dowódcą z wysłanych do kraju w tym czasie patroli, który dotarł do gen. „Boguckiego”. Dotarł również por. „Bogusław” dowódca pierwszej grupy skoczków spadochronowych. Miałem też osobistą satysfakcję, że nie naraziłem życia powierzonych pod moją komendę żołnierzy. Wracając z Łodzi do oddziału wstąpiłem do Warszawy zabrać w góry na wypoczynek poznaną jeszcze w kieleckim, gdy ukrywałem się u brata, studentkę farmacji i jej koleżankę. Po powrocie nie zastałem nikogo z mojej grupy.  

Mieczysław Gołębiewski: Nasza obecność we wsi zaczęła być niebezpieczna kilku obcych młodych ludzi w tak małej społeczności musiało zwracać uwagę. Co prawda byliśmy akceptowani nie będąc uciążliwymi, za wszystko płacąc, ale pieniądze się skończyły. W końcu maja zgłosił się do nas człowiek mówiąc, że jest od „Ognia” z propozycją przyłączenia się do nich. Wyraźnie dał do zrozumienia, że jest to ich teren. W tym czasie dotarła do nas wiadomość, że NSZ się rozwiązują. Nie mając żadnego kontaktu z dowódcą wspólnie z kolegami ustaliliśmy, że się rozjeżdżamy każdy w swoją stronę. Razem ze mną do Warszawy jechał też „Kwiatkowski”. Wróciłem do domu, do Błonia. Już na drugi dzień, zawdzięczam to szkolnym kolegom, dopadli mnie ubowcy. Dzięki zabiegom mojego wuja, przedwojennego członka KPP, siedziałem tylko kilka miesięcy. Po wyjściu na wolność wyjechałem na Ziemie Zachodnie. Ponownie aresztowano mnie w 1953 roku, tym razem dostałem już wyrok 12 lat.  

Jan Dzielski: Po powrocie z Łodzi przebywałem w domu rodzinnym oczekując na powrót żołnierzy z urlopu. Na tym terenie czułem się bezpieczny wiedząc, że mogę liczyć na swoich - po ucieczce z gestapo byłem dość znany. 29 czerwca nad ranem obudziło mnie ujadanie psów. Ukryłem się w stajni, w uprzednio przygotowanym schowku (tylko 3 osoby o nim wiedziały) i bezpieka mnie nie znalazła. Aresztowano 2 studentki przywiezione przeze mnie z Warszawy. Zdziwiła mnie ucieczka brata nie był w konspiracji. Po zakończeniu obławy dowiedziałem się od domowników, że rozpoznał wśród ubowców człowieka z mojego oddziału, ze znamieniem na twarzy. Przypuszczałem, że następnie udał się do Nawojowej, aby ostrzec innego z braci kpt. „Halnego”. Niestety myliłem się. Czwartego dnia po obławie przypadkowo znaleziono zwłoki brata leżące w życie - śmierć została spowodowana kilkoma pchnięciami bagnetem w klatkę piersiową. Czując się odpowiedzialnym za los niewinnych ludzi i chcąc uniknąć walk bratobójczych, w dniu 2 lipca ujawniłem się w Urzędzie Bezpieczeństwa w Nowym Targu, a następnego dnia przekazałem broń. Uzyskałem zapewnienie, że mój dom rodzinny pozostanie w spokoju, a aresztowane 2 studentki zostaną zwolnione. Na dowód ujawnienia dostałem stosowne zaświadczenie. Kpt. „Halny” został aresztowany 30 czerwca 1945 r. W marcu 2001 r. uzyskałem z Urzędu Ochrony Państwa m.in. Raport Specjalny PUBP w Nowym Targu z dnia 30 czerwca 1945 r. do Wojewódzkiego UPB w Krakowie, z którego wynika, że w naszym patrolu był agent bezpieki. On sprowadził do Nowego Targu grupę wypadową WUBP z Kielc. Pomocy udzielił kierownik PUBP w Nowym Targu sprowadzając także 20 sowieckich pograniczników. Akcję rozpoczęto 29 czerwca o godz. 4 rano. W wyniku akcji aresztowano 8 osób, z których 5 wywieziono natychmiast do Kielc, a 3 osoby pozostawiono w Nowym Targu, w tym 2 kobiety, które wg wskazówek agenta były łączniczkami. Poza tym podano, że koło Nowego Sącza mieszka kpt. „Halny”, który za czasów niemieckich otrzymał od „Bohuna” polecenie organizowania placówek po wejściu wojsk sowieckich. Jest sekretarzem w gminie Nawojowa i ok. 15 czerwca przysłał do „Wareckiego” 7 ludzi uzbrojonych w mundurach milicjantów. 

Czy w ostatnich latach, bo za czasów PRL konsekwentnie unikaliście wszelkich kontaktów, dowiedzieli się Panowie o losach kogoś z waszego patrolu? 

Jan Dzielski: 31 marca 1992 r. w lokalu Okręgu Stołecznego Związku Żołnierzy NSZ po raz pierwszy spotkałem swojego zastępcę plut. pchor. „Andrzeja”. Dopiero wtedy poznałem jego prawdziwe nazwisko: Mieczysław Gołębiewski. Wspólnie z kpt. „Sulimczykiem” (Zygmuntem Rafalskim) jako świadkowie 7 kwietnia złożyli podpisy na mojej deklaracji członkowskiej ZŻ NSZ. 8 sierpnia 1993 r. po uroczystościach w Zagnańsku spotkałem kpr. „Żbika” (Ireneusza Szczęśniaka), którego wówczas nie pamiętałem, bo krótko był w moim oddziale. Jego wspomnienia zostały zamieszczone we wspomnianej wcześniej książce „Na dwa fronty”. Dowiedziałem się z niej o przemarszu dwóch drużyn, które utraciły kontakt z dowódcą patrolu pieszego na terenie Słowacji; 1 maja przeszli przez Babią Górę w kierunku Zawoi, po drodze zdezerterował st. strz. „Bonton” (Henryk Pawlik z komunistycznego oddziału „Tadka Białego”), który w czasie nocnej warty oddalił się zabierając połowę pieniędzy oddanych mu na przechowanie. Obawiając się zdrady forsownym marszem dotarli do wsi Rdzawka, po kilku dniach rozbroili się, przebrali w cywilne ubrania, a broń zakopali. Mam zastrzeżenia do podanej przyczyny rozdzielenia się patrolu pieszego „Żbik” podaje, że przyjąłem do patrolu trzech górali bez przeszkolenia wojskowego i oni nie utrzymali łączności, oddalając się razem z ppor. „Wareckim”. Tymczasem ja nie przyjmowałem żadnych górali, a na końcu patrolu (zgodnie z pełnioną funkcją mojego zastępcy) szedł „Andrzej”. Muszę też przy okazji zakwestionować zawarte w tej książce informacje p. Marty Kuś łączniczki od „Żbika”. Naszą rozmowę chciałbym zakończyć apelem do uczestników naszego patrolu o nadesłanie swoich wspomnień na adres redakcji „Szańca Chrobrego”.

„Szaniec Chrobrego” nr 64(231) maj – czerwiec 2003, s. 21-25. 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin