MacDonald Patricia - Brudne intencje.pdf

(1160 KB) Pobierz
166723118 UNPDF
Patricia MacDonald
Brudne Intencje
(Lost Innocents)
Przekład: Katarzyna Mrozowska-Linda
Prolog
Wtorek po południu, późny październik
Rebeka Starnes wyprostowała się na ławce, ukradkiem odrzucając włosy. Wsunęła w dżinsy
wełnianą bluzkę, która teraz idealnie podkreślała wypukłość piersi. Kątem oka obserwowała
parking, gdzie chłopak na deskorolce atakował ścianę. Była to odważna akrobacja i za każdym
razem, gdy mu się nie udało, tłumiła jęk zawodu. Na nosie miał okulary przeciwsłoneczne, więc
trudno było stwierdzić, czy spoglądał w jej stronę. Ona z pewnością nie chciałaby odkrył, że go
obserwuje.
Rebeka była prawie pewna, że już go gdzieś widziała. Może na meczach koszykówki?
Z której jest szkoły? W okolicy było ich wiele. Z pewnością nie chodził do Perpetual Sorrows,
nie przeoczyłaby go przecież we własnej szkole. Położyła rękę na oparciu ławki i znów odgarnęła
włosy.
Jakaś kobieta spacerująca z wózkiem po krętej alejce zatrzymała się przed Rebeką
i uśmiechnęła.
– Jaki śliczny chłopiec – zachwyciła się. – Ile ma miesięcy?
– Sześć – niezbyt uprzejmie odpowiedziała Rebeka.
A tymczasem Justin Wallace wpatrywał się w plastikowy, okrągły gryzaczek z obrazkami
Kaczora Donalda i jego siostrzeńców.
Kobieta była tak zajęta zabawianiem Justina, że nie zdawała sobie sprawy, iż zasłania widok
na parking. Rebeka wychylała się, aby dojrzeć skatera, ale bezskutecznie. W końcu westchnęła
i siląc się na uprzejmość, wskazała na wózek kołysany delikatnie przez kobietę i zapytała:
– A ile ma pani dziecko?
– To jeszcze maleństwo – odparła kobieta. – Ciągłe śpi.
– Żeby tak Justin chciał zasnąć – poskarżyła się spoglądając na niego i marząc, by kobieta
sobie poszła. – Ja się nim tylko opiekuję – dodała.
Kobieta chyba doszła do wniosku, że nie może liczyć na towarzystwo, więc pożegnała się,
pomachała ręką Justinowi i oddaliła się. Jedno spojrzenie spod przymkniętych powiek upewniło
Rebekę, że skater ciągle tam był. Poprawiła na sobie bluzkę, mając nadzieję, że wygląda
atrakcyjnie, ale nie prowokująco.
Tymczasem Justin potrząsnął niecierpliwie gryzaczkiem, pożuł go przez chwilę, po czym
znów wpatrzył się w niego. Przypominał naukowca zastanawiającego się nad nowym
eksperymentem. W skupieniu rozważał efekt bumeranga. A przemyślawszy wszystkie
możliwości wybrał jedną: wypuścił gryzaczek z rączki. Natychmiast zrozumiał, że popełnił błąd.
Gryzaczek upadł z cichym odgłosem na suche liście hortensji. Wesołe dotąd, szare oczka Justina
zachmurzyły się. Zmarszczył twarz i głośno się rozpłakał.
Oderwana od marzeń o skaterze, Rebeka odwróciła się niechętnie w jego stronę. Jednak gdy
tylko na niego spojrzała, przeszła jej cała złość. Tak uroczo wyglądał w czerwonym sweterku
z dalmatyńczykiem, który wydziergała babcia. Rebeka kochała wszystkie dzieci, ale Justina
darzyła szczególnym uczuciem. Jego rodzice byli młodzi i musieli ciężko pracować, żeby
związać koniec z końcem. Najczęściej dzieckiem zajmowała się babcia, matka Donny, ale
czasami prosili Rebekę, by ją zastąpiła. Rebeka bardzo lubiła zajmować się Justinem. Robiłaby to
nawet za darmo, aby tylko im pomóc. Johnny i Donna zawsze jednak nalegali, żeby przyjęła
pieniądze. Sposób, w jaki budowali swoje życie rodzinne, wydawał się Rebece bardzo
romantyczny.
Oczywiście, gdy tylko wspominała o tym przy matce, Sandi Starnes wpadała we wściekłość.
„Nie myśl, że zajdziesz w ciążę, a potem ze mnie zrobisz niańkę. Wybij to sobie z głowy” –
krzyczała. Bez przerwy ostrzegała Rebekę, jak ciężko być tak młodą matką jak Donna Wallace.
Ona sama doskonale o tym wiedziała. Ojciec Rebeki odszedł, gdy dziewczynka miała osiem lat.
W Massachusetts założył drugą rodzinę. Nie był taki zły jak inni ojcowie, ale Rebeka dobrze
wiedziała, z jakim trudem matka wiązała koniec z końcem. Musiała wziąć dodatkowe dyżury
w restauracji, żeby córka mogła pójść do katolickiej szkoły.
Rebeka przyglądała się Justinowi. Była przekonana, że opiekowanie się dzieckiem to
cudowna rzecz. Jednak wiele matek, podobnie jak Donna Wallace, korzystało z pomocy babć.
Kłopoty dnia codziennego były przyczyną rozpadu wielu małżeństw. Choć nie musiało tak być.
Niektórym się udaje – pomyślała na pocieszenie. – Są razem.
Spojrzała smutno na Justina.
– Co się stało? – zapytała ze współczuciem.
Justin popatrzył na nią, nie mógł nic wytłumaczyć. Oczy miał pełne łez spływających po
okrągłych policzkach. Rebeka sięgnęła po wyszydełkowany przez babcię kocyk i dokładnie
okryła nim chłopca.
– Zimno ci? – zapytała czule. Wprawdzie do tej pory jesień była ciepła, ale zbliżał się
listopad i robiło się coraz chłodniej.
Justin gorzko zawiedziony niezrozumieniem, zapłakał jeszcze głośniej i zaciśniętymi
piąstkami uderzał w poprzeczkę wózka.
– Justin, przestań – wymamrotała Rebeka, zastanawiając się, czy chłopak z deską widzi, jak
dzielnie sobie radzi. – Co się dzieje? Przestań płakać. Chcesz butelkę? Zaraz ci dam. Tylko już
nie płacz.
W takich chwilach Rebeka wiedziała, że matka niepotrzebnie się o nią martwi. Nie miała
zamiaru wplątać się w dziecko. Chciała pójść do college’u i zostać laborantką. Lubiła nauki
przyrodnicze. To był jej ulubiony przedmiot w Perpetual Sorrows. Chciała mieć własne
mieszkanie, samochód i możliwość finansowego wspierania matki. Uśmiechnęła się smutno na
myśl o wiecznie troskającej się mamie. Nie miała nawet chłopaka, a co dopiero mówić o dziecku.
Z kieszeni wózka wyciągnęła butelkę z sokiem jabłkowym. Czuła, że pieką ją policzki. Nie
śmiała spojrzeć na skatera, obawiając się jego reakcji.
– Wydaje mi się, że ona potrzebuje tego – usłyszała męski głos.
Rebeka zamarła zaskoczona, ale pełna nadziei. Nie słyszała, że ktoś się do niej zbliżał. Może
to on? Może wykorzystał okazję, aby z nią porozmawiać? Wzięła głęboki oddech i uniosła
głowę. Zamiast śmiałka-skatera stał przed nią dorosły mężczyzna. Ubrany w ciemne, bawełniane
spodnie i wiatrówkę. W ręku trzymał gryzaczek Justina.
Rebeka zerknęła na parking. Skatera już tam nie było. Westchnęła zawiedziona.
– Dziękuję – powiedziała, odbierając kółeczko. – To chłopiec.
Justin siedział i obserwował tę scenę szeroko otwartymi oczyma.
– Naprawdę? – Mężczyzna był zaskoczony. – Myślałem, że z takimi loczkami...
Rebeka pogłaskała czułe miękkie włoski Justina.
– Nie pan pierwszy się pomylił – odparła oglądając gryzaczek.
– Jest trochę brudny – zauważył mężczyzna. – Leżał pod tamtym krzakiem. Proszę pozwolić,
że opłuczę go w fontannie.
– Dobrze, dziękuję – powiedziała i wróciła na ławkę.
Mężczyzna podszedł do fontanny, opłukał gryzaczek i oddał go Rebece. Usiadł na tej samej
ławce, niezbyt blisko niej, ale Rebeka i tak poczuła się trochę niezręcznie. Przecież to nie jest
jakiś zboczeniec, uspokajała się. Wygląda zupełnie normalnie.
– Musi być pani z niego bardzo dumna – rzekł, sugerując, że Justin jest synem Rebeki.
– To nie moje dziecko – odpowiedziała, zastanawiając się, jak dorośli mogą być tacy tępi.
Najpierw tamta kobieta, teraz ten facet. Rebeka nie chciała wyglądać na matkę. – Ja się nim tylko
opiekuję. Mam dopiero piętnaście lat.
Justin znów z radością zajął się gryzaczkiem.
– Aha – pokiwał głową mężczyzna. Wyjął z kieszeni wiatrówki paczkę serowych krakersów.
Otworzył ją i ugryzł jednego. – W takim razie, czy nie powinnaś być teraz w szkole?
Rebeka potrząsnęła głową.
– Chodzę do szkoły katolickiej – wyjaśniła. – Dzisiaj mamy święto.
– Ach tak – pokiwał głową. Przez chwilę żuł krakersa. Nagle jakby coś skojarzył i wysunął
paczkę w stronę Rebeki. – Przepraszam, poczęstuj się.
Rebeka wzdrygnęła się. Była wprawdzie trochę głodna, ale przez moment się zawahała. Sto
razy słyszała, żeby niczego nie brać od obcych. Wszyscy rodzice panikowali na tym punkcie. Ale
przecież nie był to żaden śliniący się zboczeniec na pustkowiu. Na końcu alejki siedziała jakaś
kobieta w okularach i czytała książkę. Rebeka widziała, że od czasu do czasu spogląda w jej
stronę. Na trawniku koło stawu jakiś Chińczyk ćwiczył jogę. Dziesięć minut temu przejeżdżał
tędy wóz policyjny. Wszystko to przemknęło jej przez myśl, gdy patrzyła na paczkę krakersów.
Trzeba jednak uważać. Od tych historii w gazetach cierpła skóra. Taylorsville było raczej
spokojnym miastem, ale nigdy nic nie wiadomo...
Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem.
– Nie są niczym nasączone – powiedział. – Kupiłem je przed chwilą w tym sklepie na rogu.
Rebeka zaczerwieniła się, zawstydzona swoją podejrzliwością.
– Nie bądź zażenowana – dodał, odgadując jej myśli. – W dzisiejszych czasach trzeba być
ostrożnym. Dzieci to skarb i ciągle trzeba je ostrzegać, by miały się na baczności. Jestem
przekonany, że rodzice powtarzają ci to bez końca. Każdy rodzic się niepokoi.
Rebeka zrozumiała, że sam musi mieć dzieci, i od razu poczuła się trochę pewniej.
Uśmiechnęła się, chociaż jego słowa nieco ją zasmuciły. Tak bardzo chciałaby mieć ojca, dla
którego byłaby najcenniejszym skarbem na ziemi. Nie mogła sobie jednak wyobrazić Buda
Starnesa mówiącego o niej w ten sposób.
– Nie jestem dzieckiem – obruszyła się.
– Jak ma na imię ten chłopczyk? – zapytał, wskazując na wózek paczką krakersów.
Rebekę ucieszyła zmiana tematu.
– Justin – odparła. – Justin Mark Wallace. To mój kumpel.
Na dźwięk swojego imienia Justin podniósł główkę, śmiejąc się szeroko. Rebeka
odwzajemniła uśmiech. Dopiero wtedy poczęstowała się krakersem.
Mężczyzna, zadowolony, uśmiechnął się także i siadł bliżej Rebeki. Położył rękę na oparciu
ławki w ten sposób, że jego palce delikatnie muskały ciało dziewczyny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin