Holt Margaret - Pieśń dla doktor Rose.rtf

(295 KB) Pobierz
MARGARET HOLT

MARGARET HOLT

Pieśń dla doktor Rose

Tytuł oryginału:

A Song for Dr Rose

Harlequin Medical Romans tom 4(1'94)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nad całą północno-zachodnią Anglią panował od tygodnia wyż, zaś Beltonshaw, jedno z przedmieść Manchesteru, zdawało się wprost smażyć w słońcu i dusić w nagrzanym, nieruchomym powietrzu. Toteż wszystkie okna szpitala w tej dzielnicy otwarte były na oścież, zaś ci pacjenci, którzy mogli chodzić, okupowali ławki niewielkiego, ale miłego parku na tyłach budynku. Na widok doktor Rose Gillis, która zmierzała energicznym krokiem w stronę lekarskiej stołówki, kilka ciężarnych kobiet uśmiechnęło się; niejedna też dłoń podniosła się w geście pozdrowienia.

Doktor Rose nie odbiegała wiekiem od większości swoich pacjentek. Miała dwadzieścia sześć lat, śniadą cerę i kruczoczarne włosy, upięte teraz w zgrabny węzeł z tyłu głowy. Jej biały kitel rozchylał się z przo­du, ukazując letnią, zwiewną sukienkę.

Pięć minut później doktor Gillis odwróciła się z lunchem od bufetu i przebiegła wzrokiem po sto­likach.

- Tutaj, Rose! - zawołał Paul Sykes, chirurg.

Rose uśmiechnęła się i dosiadła do niego.

Stanowili bardzo ładną, dobraną parę. Ich koledzy z oddziału każdego niemal dnia spodziewali się wieści o zaręczynach. Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że Rose i Paul zdecydowali się czekać z małżeństwem jeszcze przez co najmniej dwa lata. Na razie Paul dysponował przyczepą campingową nad jednym z po­bliskich jezior i miał nadzieję, że spędzą w niej wspólnie najbliższy weekend, kiedy żadne z nich nie ma w rozkładzie zajęć dyżuru. Dwa dni z dala od duchoty Beltonshaw wydawały się cudowną obietni­cą, niemniej Rose dręczyła się myślą o ewentualnej reakcji matki, gdyby ta dowiedziała się, że jej córka wypuszcza się z mężczyzną sama, bez towarzystwa kolegów i koleżanek.

Nagle z jej maleńkiego, elektronicznego odbiorni­ka, znajdującego się w górnej kieszeni fartucha, dole­ciał charakterystyczny natarczywy sygnał. Nie można go było lekceważyć. Rose poderwała się od stolika i podeszła szybkim krokiem do telefonu. Nie wiedziała jeszcze, dokąd ją wzywano. To mogła być porodówka, patologia ciąży, ginekologia, obserwacja, oddział nag­łych wypadków, poradnia przyszpitalna... Ale mógł to być również profesor Horsfield, lekarz-konsultant na oddziale położniczym i ordynator oddziału gineko­logii, z którym miała dziś umówione spotkanie w spra­wie ewentualnego przedłużenia stażu. Będąc osobą niezależną, decyzji tej nie konsultowała z Paulem.

Uzyskała połączenie.

- Doktor Gillis? Czy mogłaby pani przyjść jak najszybciej do salki telewizyjnej na oddziale położ­niczym? Pani Mowbray ma właśnie kolejny atak padaczki.

Wszystko to powiedziane zostało przez pielęgniar­kę głosem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwo­ści, iż była to sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Rose odwiesiła słuchawkę, gestem i miną dała Paulowi do zrozumienia, że musi pędzić, po czym pospieszyła na pierwsze piętro. Zanim wpadła do salki, zdążyła tylko pomyśleć, że ona i Paul podjęli właściwą decyzję. Dla dwójki młodych lekarzy na stażu małżeństwo nie było najlepszym rozwiązaniem.

Nad nieprzytomną, owładniętą drgawkami panią Jane Mowbray klęczały już siostra Tanya Dickenson i przełożona pielęgniarek, Laurie Moffatt. Rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że był to jeden z najcięższych przypadków epilepsji. Nagłej, niczym nie zapowiedzia­nej i całkowitej utracie przytomności towarzyszyły upływ moczu, szczękościsk i silne drgawki. Pani Mowbray była epileptyczką od urodzenia. Zazwyczaj przed atakami chroniły ją leki. Ciąża wykluczyła stosowanie niektórych z nich, a zmieniając parametry równowagi hormonalnej uodporniła na inne. W rezultacie ataki zaczęły pojawiać się niemal codziennie. Stanowiło to poważne zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia dzie­cka, które miało się narodzić dopiero za sześć tygodni.

- Kiedy rozpoczął się atak? - zapytała Rose, klę­kając obok pielęgniarek.

- Jakieś trzy minuty temu - odpowiedziała Tanya Dickenson. - Spadła z krzesła podczas oglądania telewizji. Inne pacjentki, rzecz jasna, natychmiast zostały odesłane do sal. Niektóre z nich przeżyły prawdziwy szok. Włożyłyśmy jej między zęby kauczu­kową płytkę, a pod głowę podłożyłyśmy jasiek. I to w zasadzie wszystko.

- Spróbujmy odwrócić jej głowę nieco w bok, aby język nie tamował przepływu powietrza.

Rose, manewrując płytką, zaryzykowała włożenie ręki do jamy ustnej.

- Proszę uważać, doktor Gillis! - wykrzyknęła Laurie Moffatt.

W tym samym momencie chora, sina na twarzy i zmieniona nie do poznania, kłapnęła zębami z całą siłą padaczkowej konwulsji. Na szczęście Rose w ostatnim ułamku sekundy zdążyła uciec z palcami.

Nagle na korytarzu dały się słyszeć spieszne kroki. Do salki wpadł doktor Leigh McDowie, internista. Długie, kręcone włosy i raczej niechlujny wygląd nie sprawiały może najlepszego wrażenia, lecz Rose ode­tchnęła z ulgą. Miała już okazję poznać doktora McDowie'ego przy okazji jego wizyt u ciężarnych pacjentek z zadawnionymi zespołami chorobowymi, takimi jak cukrzyca czy wrzody żołądka.

- Hej! Głowa do góry, a uśmiech na twarz, dziew­częta. Nie klęczcie jak nad trumną. Skocz, Laurie, i przynieś mi szczypce do języka. Przy okazji szepnij komuś, lecz tak, aby naprawdę usłyszał, że chcę mieć tu butlę z tlenem.

Nim przyniesiono tlen, a siostra Moffatt wróciła ze szczypcami, konwulsje zaczęły ustępować. Ciało chorej rozluźniło się. Rose zauważyła, że pani Mow­bray próbuje z powodzeniem sama oddychać. Mimo to doktor McDowie przyłożył jej do twarzy pla­stikową maskę i dla szybszego dotlenienia organizmu pozwolił jej przez jakiś czas korzystać z butli. Prędko też nieprzyjemna siność jej policzków i warg ustąpiła miejsca zdrowej różowości. Młoda kobieta otworzyła oczy.

- Jak się masz, Jane! Wszystko w porządku, ko­chanie. A teraz położymy cię na takim specjalnym wózeczku na kółkach i przewieziemy do twojego łóżka. Zasłużyłaś sobie na długi, spokojny sen - powiedział doktor McDowie tonem bardziej niż ojcow­skim, po czym dyskretnie zwrócił się do pielęgniarek: - Tlen trzymać zawsze pod ręką. Gdziekolwiek pój­dzie, do łazienki, na telewizję czy całować się z mężem za drzwiami, ma jej towarzyszyć butla. Jej dziecko potrzebuje tlenu bardziej nawet niż ona sama.

Wszedł sanitariusz, pchając przed sobą nosze, i wspólnymi siłami ułożyli na nich chorą. Nie ode­zwała się dotąd ani jednym słowem, tylko się uśmie­chała półprzytomnym uśmiechem człowieka wyrwa­nego z głębokiego snu. W jej oczach malowało się bolesne oszołomienie.

Kiedy pani Jane Mowbray znalazła się już w swoim łóżku, doktor polecił jednej z praktykantek ze szkoły położnictwa czuwać przy niej aż do momentu pełnego przebudzenia. Następnie dał siostrze Dickenson in­strukcję, aby codziennie aplikowała chorej stumiligramową dawkę fenytoiny, zwiększając ją stopniowo do czterystu jednostek. Co zaś się tyczy fenobarbitalu, to miał być stosowany bez zmian, zawsze przed zaśnięciem.

- A teraz, dziewczęta, co powiecie na filiżankę herbaty?

Tanya z uśmiechem podchwyciła pomysł i wydała odpowiednie zarządzenia salowej. Przeszli do pokoju lekarzy. Leigh McDowie rozsiadł się przy biurku w swobodnej pozie męża i ojca, który wrócił do domu po ciężkiej, całodniowej pracy.

- No cóż, dzierlatki, chciałbym, żeby wasz staruch podzielał mój pogląd, że w tym przypadku im wcześ­niej dziecko będzie powite, tym będzie zdrowsze.

- Też tak sądzimy, doktorze - odparła Tanya, wysoka i smukła dziewczyna o wyjątkowo jasnych włosach.

Jej chłodne jasnoniebieskie oczy uważnie takso­wały lekarza o tak zwodniczym sposobie bycia. Za­wsze sprawiał wrażenie, jakby się niczym nie przej­mował, a w dodatku nosił włosy niczym najprawdziw­szy bitnik. Odwróciła jednak wzrok pod naciskiem jego kpiącego spojrzenia, które po chwili skierowało się ku licznym wdziękom Laurie Moffatt; wesołej i pogodnej blondynki.

Rose stała cicho na uboczu, obok szafki z danymi o pacjentkach, i studiowała kartę chorobową Jane Mowbray. Drażniło ją zachowanie doktora McDowie'ego. To prawda, że kwadrans temu wspaniale zapanował nad sytuacją, lecz teraz nazwał profesora Horsfielda „staruchem”, co nie brzmiało najgrzeczniej. Poza tym ta bezczelność, z jaką zażądał herbaty. Czyżby naprawdę w tym szpitalu nie było już dziś nic do zrobienia? A wreszcie te jego komicznie długie włosy, tak mało pasujące do lekarza, który prze­kroczył trzydziestkę. Do każdego lekarza.

Jakby zgadując jej myśli, Leigh McDowie obrócił się ku niej na krześle z czarującym uśmiechem.

- A jakiego zdania jest nasza Rosie? Przecież biedne dzieciątko pani Mowbray nie jest zachwycone, że jego matka od czasu do czasu zamyka mu kurek z tlenem.

- Bez wątpienia profesor Horsfield będzie rozważał możliwość wcześniejszego rozwiązania - odparła, nie unosząc oczu znad karty - ale trzydzieści cztery tygodnie to jednak ciągle trochę za mało, tym bardziej Że, jak wynika z badań, dziecko nie jest duże.

- Duże czy małe, nie urośnie większe, jeśli jego matka będzie każdego dnia krzesała te swoje epilep­tyczne hołubce. A przecież nie możemy faszerować jej większą ilością narkotyków, bo może odbić się to na jej chłopaku... czy dziewczynce.

- Całkowicie się z tobą zgadzam, Leigh - powie­działa Tanya. - Poza tym Jane żyje w ciągłym stresie i lęku, aby nie zrobić krzywdy własnemu dziecku. Pamiętajmy też o innych ciężarnych, u których jej napady wywołują irracjonalny strach.

Rose zesztywniała.

- Jestem przekonana, że podejmując decyzję pro­fesor Horsfield weźmie pod uwagę wszystkie oko­liczności.

- Chyba nie zdenerwowałem cię, Rose, kochanie? -- zapytał Leigh, dolewając sobie herbaty. - Jestem jak najdalszy od okazywania braku szacunku naszemu czcigodnemu profesorowi. Zresztą stawiam sto przeciw jednemu, że zrobi cesarskie cięcie jeszcze przed Upływem trzydziestego szóstego tygodnia.

Rose zaczerwieniła się, lecz nic nie odpowiedziała.

- Och, Rose, twój rumieniec jest jak wschód słońca nad krainą wiecznych śniegów i lodów. I jakiż to cud sprawił, że będąc brunetką możesz szczycić się tymi wspaniałymi niebieskimi oczami? Chyba że w listowiu twego drzewa genealogicznego ukrywa się jakiś Ir­landczyk?

- Rodzina mojej matki wywodzi się z County Clare - krótko wyjaśniła Rose, dostrzegając zniecierpliwie­nie malujące się na twarzach sióstr położnych.

- Wiedziałem! Już dawno rozpoznałem w tobie celtycką duszę, wrażliwość i wyobraźnię. Ten szczęś­ciarz Sykes! Dlaczego kobiety wolą chirurgów od internistów?

Rose miała już po dziurki w nosie tej bezsensownej rozmowy. Kiedy zaś Leigh McDowie zaintonował starą szkocką balladę miłosną, uznała, że nie jest to czas na wysłuchiwanie wokalnych popisów i wyszła z pokoju.

Ma miłość jest jak róży krew.

Krew róży w czerwca świt.

Ma miłość jest jak rzewny śpiew,

Melodii cudnej rytm.

Idąc korytarzem słyszała czysty i donośny tenor Leigha McDowie'ego. Słowa pieśni zapadały w jej duszę, mimo urazy, jaką czuła do wykonawcy.

W piękności twojej strojna blask,

Jak w lunę jasnych zórz,

Ma miłość przetrwa świat i czas,

Gdy dna już wyschną mórz.

- Czy to nadają w radiu? - zapytała z zachwytem w oczach i z błogim uśmiechem na twarzy pani Lambert, której termin porodu właśnie się zbliżał.

Lecz zanim Rose zdążyła otworzyć usta, ubiegła ją Trish, nastolatka, której chłopak umiał śpiewać jedynie hymn swojej drużyny piłkarskiej, i to w dodat­ku zachrypniętym głosem.

- Nie, to nasz przemiły, długowłosy doktor.

- Witaj, Rose. Jak się miewasz? Siadaj, moje dziecko.

To, że profesor Horsefield zwrócił się do niej po imieniu, było miłe, ale trochę zaskakujące. Do tej pory traktował ją bowiem z pedantyczną oficjalnością, niczym kapitan statku członka swojej załogi. Być może odgadł jej wewnętrzne napięcie i pragnął, aby poczuła się swobodniej. Zapewne też z tego powodu poprosił ją, aby zajęła miejsce w wygodnym fotelu przy otwartym oknie, nie zaś po drugiej stronie jego biurka. Z okna rozciągał się widok na miasto. Dachy domów błyszczały w słońcu, a w powietrzu unosił się upał. Ciemniejsza zieleń drzew świadczyła o tym, że skończyła się wiosna i na dobre zaczęło lato.

- Przede wszystkim dziękuję, że zechciał się pan ze mną zobaczyć, profesorze - zaczęła Rose, w pełni świadoma tego, że dobre, ojcowskie spojrzenie znad okularów nie wyrażało bynajmniej trudnego charak­ter tego człowieka i jego zwyczaju ostrego, a często bezwzględnego traktowania swoich podwładnych.

- Zobaczyć i porozmawiać, moja droga. Twoją pracę w charakterze starzystki przez ostatnie pół roku oceniam wysoko. Cieszę się z postępów, jakie uczyni­łaś i umiejętności, jakie pokazałaś. Pora już na objęcie samodzielnego stanowiska. Ja, niestety, dysponować będę wakatami dopiero w przyszłym roku. Tak czy inaczej powinnaś jednak, myślę, wzbogacić swoje doświadczenie w innych miejscach. Zobacz, jak pracu­je się w Londynie, Edynburgu czy Birmingham. Oczy­wiście, dostaniesz ode mnie jak najlepsze referenq'e.

- Dziękuję, sir. Doceniam pana uznanie, ale mam szczególny powód, by starać się o pozostanie w Beltonshaw, przynajmniej przez najbliższy okres - powiedziała Rose trochę niepewnym głosem. Ordynator ściągnął brwi.

- Och, wy kobiety! Ludzie obwiniają mnie o męski szowinizm, lecz nie jest moją winą, że tak mało kobiet robi karierę w naszym zawodzie. Same zresztą marnuje­cie szanse. Czyż mąż, dzieci i dom to nie kula u nogi niewiasty zdolnej i ambitnej? Ale gdy już się ma rodzinę, to, oczywiście, macierzyństwo okazuje się najważniejsze. Zawsze wyznawałem ten pogląd i teraz go tylko po raz kolejny potwierdzam. - Wymienili uśmiechy. Nie było dla nikogo tajemnicą, że obowiązki wynikające z macie­rzyństwa profesor stawia ponad wszystkimi innymi. - Ale ty jesteś młoda, inteligentna i wolna, Rose. Zanim nałożysz na siebie pęta żony i matki, powinnaś iść do przodu przebojem. I nie słuchaj chirurgów w rodzaju doktora Sykesa, że masz czekać grzecznie na grządce, zanim któryś z nich łaskawie cię zerwie. Wykaż energię, inicjatywę, odwagę. Przed tobą dziewicze past­wiska, gdzie bujna trawa i nie ma ogrodzeń.

Rose była wściekła na siebie za swój rumieniec. Bezceremonialna uwaga o Paulu całkiem wyprowa­dziła ją z równowagi.

-To nie ze względu na doktora Sykesa, sir, proszę o możliwość pozostania w Beltonshaw - powiedziała z zakłopotaną miną. - I nawet nie dlatego, że pracę tutaj uważam za coś niezmiernie cennego. Jest inny powód.

-Tak?

- Chodzi o moją matkę. Niepokoję się o nią. Jest wdową i mieszka w tej dzielnicy. Pracując tutaj mogę zawsze mieć ją na oku.

- Mów dalej - zachęcił ją. - Dlaczego niepokoisz się o swoją matkę?

- Podejrzewam, że to pana działka, profesorze. W końcu udało mi się ją zmusić, by dała się zbadać naszemu domowemu lekarzowi. Okazało się, że ma zadawnione mięśniaki macicy, z typowymi zresztą objawami, jak na przykład obfite okresowe krwa­wienia.

Wielkie nieba, kobieto! I ty nazywasz siebie lekarzem! - wybuchnął ordynator. - Pozwalasz od lat cierpieć swojej matce, podczas gdy zaradziłaby wszys­tkiemu zwykła wizyta w naszej poradni. Doprawdy, trudno w to uwierzyć, Rose.

Rose dotknęła ręką czoła i zamknęła na chwilę oczy.

- To nie takie proste, sir. Pan jej nie zna. Urodziła się na irlandzkiej prowincji i otrzymała bardzo staro­świeckie wychowanie. Jestem jedynaczką, a nigdy nie rozmawiałyśmy o intymnych sprawach. Nigdy też nie zobaczyła we mnie lekarza, chociaż wiem, że była szczęśliwa, gdy wręczano mi dyplom. Tak więc wszystko, co osiągnęłam, to jej jednorazowa wizyta u doktora Taita. Myślę też, że ma nadżerkę szyjki macicy.

- Ile lat ma twoja matka?

- Pięćdziesiąt pięć, sir.

- I przeszła już klimakterium?

- Przypuszczam, że tak. Nie wspomniała o tym ani jednym słowem.

-A teraz posłuchaj mnie, Rose. Pani Gillis ma odwiedzić mnie jutro o dziewiątej. Nie, za kwadrans dziewiąta, jeszcze przed otwarciem poradni.

- To bardzo ładnie z pana strony, sir, ale...

- Przyprowadź jutro matkę do mnie na badania o ósmej czterdzieści pięć. Czy wszystko jasne?

-Tak, sir. Dziękuję.

A zatem stało się. Profesor podejrzewał raka. Oczy Rose napełniły się łzami.

- Och, moje drogie dziecko. Rozumiem cię lepiej, niż sądzisz. Trudno nam spojrzeć prawdzie w oczy, jeżeli rzecz dotyczy nas samych lub naszych bliskich. W tym wypadku ostrość i przenikliwość naszego spojrzenia zawsze osłabiają jakieś uczucia - miłości, nadziei, lęku. Co zaś się tyczy twojej matki, to jutro poznamy tę prawdę, jakakolwiek by była.

- Jestem panu bardzo wdzięczna, profesorze. Jeśli w czymkolwiek uda mi się pomóc, będzie to dla mnie wielką satysfakcją. A teraz wróćmy do twojej pracy. Prosisz mnie o przedłużenie umowy, ja zaś daję ci zgodę na pozostanie tutaj przez następne pół roku. Wiem, że szpital na tym nie straci. Wprost przeciwnie - zyska. - Uśmiechnął się, a ona po raz już nie wiadomo który pomyślała, że starość może być rów­noznaczna z dobrocią. - Ale jest pewna rzecz, którą należy już na początku wyjaśnić. Otóż awansujesz teraz na stanowisko starszej stażystki i w rezultacie zmienią się relacje służbowe pomiędzy tobą a dok­torem McDowie'em, który odtąd będzie ci podlegał.

- Doktor McDowie! - wykrzyknęła Rose ze zdu­mieniem. - Ależ jakim sposobem? Przecież on jest internistą.

- W pewnym sensie był nim - sprostował ordynator. - Zdecydował się bowiem poszerzyć swoją wiedzę medyczną i w związku z tym poprosił o półrocz­ny staż na obu oddziałach, ginekologicznym i położni­czym. Mam o nim jak najlepsze zdanie, a miałbym jeszcze lepsze, gdyby ostrzygł się bardziej po ludzku. Ale to tylko tak na marginesie. Poza tym muszę przyznać, że mając na stałe lekarza o tak rozległej wiedzy mogę się mniej obawiać o nasze cukrzyczki, astmatyczki i epileptyczki. A skoro już o epileptyczkach mowa, to w poniedziałek biorę na stół panią Mowbray.

- Naprawdę, sir? - zapytała Rose z nagłym zain­teresowaniem.

- Tak. To jedna z tych trudnych decyzji, gdy wybieramy pomiędzy większym a mniejszym złem.

Zasadnicze pytanie brzmi: czy dziecku będzie lepiej w łonie matki, czy też w inkubatorze? Tutaj przewa­żają racje za tym drugim rozwiązaniem. Czy jesteś tego samego zdania, Rose?

Przypomniała sobie słowa Leigha McDowie'ego i mimowolnie się uśmiechnęła.

-Tak, sir - odparła. - Zgadzam się z panem całkowicie.

Wstała z fotela i uścisnęła rękę, którą do niej wyciągnął.

- Powodzenia, moja droga. I do zobaczenia jutro rano w poradni. Pani Gillis, mam nadzieję, nie za­wiedzie.

Kiedy wpadła na chwilę do lekarskiej stołówki, aby przed opuszczeniem szpitala napić się jeszcze herbaty, było tam pusto.

-To pani nie słyszała, doktor Gillis? Wydarzył się okropny wypadek - poinformowała ją bufetowa.

- Na autostradzie do Liverpoolu wpadło na siebie kilkanaście samochodów. Wszyscy nasi lekarze pobie­gli do pawilonu chirurgii, aby służyć pomocą.

- To straszne! - wyszeptała Rose.

Ostatnie dwie godziny spędziła właśnie na sali operacyjnej, asystując doktorowi Rowanowi w szere­gu lżejszych operacji, takich jak usunięcie mięśniaków czy cysty.

- Tak, to była prawdziwa masakra, jak słyszałam - kontynuowała dziewczyna. - Caroline Trench wra­cała wraz z przyjacielem po całym dniu kręcenia zdjęć do filmu i wpadli pod jedną z tych ogromnych ciężarówek.

- Caroline Trench?! - wykrzyknęła Rose. Aktorka ta zagrała w kilku popularnych serialach i odtąd jej nazwisko stało się znane milionom te­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin