Wharton William - Stado.pdf

(880 KB) Pobierz
14965212 UNPDF
William Wharton
STADO
Tłumaczył Janusz Ruszkowski
Moim Rodzicom Sarze Amelii 1905-1980 Albertowi Henry'emu 1902 Czym jesteśmy, jeśli nie
rodziną?
PROLOG
Szóstego października 1938 roku w Wildwood, w stanie New Jersey, lew, który występował w rewii
motocyklowej. “Ściana śmierci”, uciekł z klatki i pożarł człowieka.
Tego samego dnia, w Monachium, Neville Chamberlain podarował Adolfowi Hitlerowi spory
kawałek Czechosłowacji, zwany ziemiami sudeckimi. Stało się to w Yom Kippur, żydowski Dzień
Pokuty. Jak każe tradycja, tamtego dnia Żydzi na całym świecie modlili się, pościli i czynili pokutę.
Mało kto wtedy przypuszczał, że siedem następnych lat będzie dla nich czasem straszliwej i
nieustającej pokuty.
Ann Sheridan wytoczyła sprawę rozwodową Davidowi Rose'owi. Martha Raye czyniła ostatnie
przygotowania do ślubu z Davidem Rose'em.
Światem pracy wstrząsały liczne niepokoje. Skutki Wielkiego Kryzysu powoli ustępowały, ale
robotnicy, chociaż zadowoleni, że znowu mają pracę, domagali się sprawiedliwszego podziału
zysku oraz gwarancji zatrudnienia. Amerykańska federacja Pracy planowała likwidację fabryk
samochodów. W Johnstown, w Pensylwanii, członkowie Kongresu Przemysłowych Związków
Zawodowych toczyli regularne bitwy ze strażą fabryczną miejscowych stalowni. W Filadelfii
zastrajkowali śmieciarze; doszło do interwencji policji i aktów przemocy po obu stronach barykady.
W dniu, w którym lew uciekł z klatki, brakowało zaledwie miesiąca do moich dwunastych urodzin.
“Ścianę śmierci” widziałem jeszcze w lecie. Było to lato pamiętne również z tego powodu że
właśnie wtedy po raz pierwszy doświadczyłem Seksualnego - porównywalnego z religijnym -
uniesienia: miałem pierwszy wytrysk.
Pewne wydarzenia naszego życia są jak kamienie, po których toczy się lawina. Dla mnie takim
wydarzeniem była owa ucieczka lwa. Stała się bowiem symbolem wszelkiego gwałtu i przemocy, z
którymi tak często spotykamy się w rzeczywistości.
Wtedy właśnie zaczął mi się śnić ten koszmarny sen. Prześladował mnie przez sześć kolejnych lat i
trwało to dopóty, dopóki podczas drugiej wojny światowej nie zebrałem wystarczającej ilości
materiałów nie do jednego, ale do kilku, i to znacznie gorszych, pełnometrażowych koszmarów.
W moim “lwim śnie” mieszkam przy ulicy, która przypomina ulicę Dickiego z mojej książki. Stoję
za przeszklonymi drzwiami naszego domu i wyglądam przez szybę na zewnątrz. Widzę naszą
werandę, frontowe schody i stado lwów. Lwy wałęsają się po ulicach i trawnikach, czają się przy
werandach okolicznych domów.
Moja matka i ojciec, moja siostra, moi dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzyni, przyjaciele i sąsiedzi
spacerują sobie jak gdyby nigdy nic i nie zwracają uwagi na lwy. Chociaż trzęsę się jak osika,
wypadam na zewnątrz, żeby ostrzec przed niebezpieczeństwem, które im zagraża. Oni jednak nie
chcą mnie słuchać, ze śmiechem przekonują mnie, że te lwy to nie lwy, tylko małe kotki.
Tracę nadzieję, że cokolwiek im wytłumaczę, więc pędzę ile sił w nogach z powrotem i chronię się
w bezpiecznej twierdzy mojego domu. Potem patrzę przez szybę w drzwiach, jak te dzikie bestie
bez pośpiechu rozrywają na strzępy i po kolei pożerają wszystkich, których na tym świecie
kochałem.
Za każdym razem budziłem się z takiego snu rozpaczliwie szlochając, przejęty do głębi poczuciem
straszliwej i niepowetowanej straty.
Chociaż tragedia w Wildwood wydarzyła się naprawdę, bohaterowie mojej opowieści i opisane tu
wypadki są wyłącznie tworem mojej wyobraźni. Jakiekolwiek podobieństwo do autentycznych
postaci i wydarzeń jest czysto przypadkowe.
Czasami myślę, że napisanie tej książki było rodzajem prywatnych egzorcyzmów; być może tą
drogą starałem się wypędzić lwy z moich nocnych koszmarów i pozbyć się dręczących mnie
demonów. Albo może na kartach tej powieści, tak jak zza zamkniętych drzwi swojego domu, wciąż
próbuję przestrzec ludzi przed niebezpieczeństwem, które czai się tuż za progiem. Sam nie wiem.
Teraz to nie ma znaczenia.
Oddajmy raczej głos Dickiemu Kettlesonowi, który opowie nam o swoim stadzie i swoim
terytorium.
William Wharton
Rozdział 1
Tam, gdzie mieszkam, w Stonehurst Hills, na przedmieściach Filadelfii, rzędy domów są
rozdzielone szerokimi ulicami. W niczym nie przypominają one wąziutkich uliczek w samej
Filadelfii, gdzie mieszka mój dziadek. Tamte są o wiele starsze; zbudowano je w czasach, kiedy
tylko niewiele ludzi miało własny samochód.
Osiedle, na którym mieszkamy, zbudowano po pierwszej wojnie światowej, kiedy ludzie zaczęli
potrzebować garaży, ponieważ już mieli własne samochody.
Tam, gdzie mieszka dziadek, uliczki za domami to tylko wąskie deptaki, nie szersze od normalnego
chodnika, z metalowymi barierkami po obu stronach. Na tyłach każdego domu jest mały ogród, taki
kawałek trawnika, który w lecie robi się kolorowy od kwiatów; mnóstwo tam słoneczników i malw.
Poza tym w ogrodzie dziadka jest wejście do piwnicy: żeby tam się dostać, trzeba otworzyć drzwi
umieszczone nisko nad ziemią i potem zejść po stromych stopniach, a wszystko dlatego, że tamte
domy zbudowano na płaskim terenie, a nie na wzgórzach.
W Stonehurst Hills ulice specjalnie zaprojektowano w ten sposób, żeby auta z łatwością mogły
wjeżdżać do garażów pod domami. Chociaż nasze ulice są znacznie szersze niż w Filadelfii,
czasami nawet tutaj jest za ciasno dla dwóch samochodów, szczególnie, kiedy próbują się wyminąć
koło domu ze staroświecką werandą, ze schodkami wystającymi na zewnątrz. Ulica na tyłach
naszego domu ma tak pokiereszowaną nawierzchnię, że właściwie to już tylko żwir i kawałki
asfaltu, a nie żadna porządna nawierzchnia. Poza tym śmieci i odpadki wystawia się tu przed domy,
a ponieważ zamiatarka nigdy tędy nie jeździ, więc wszędzie jest strasznie brudno i cała ulica
śmierdzi.
Kuchnie po naszej stronie ulicy wychodzą na werandy z tyłu domów. Te werandy wiszą ponad trzy
metry nad ziemią. Gdyby ich nie było, ktoś mógłby wyjść przez kuchenne drzwi, spaść z ceglanego
podmurowania i skręcić sobie kark. Zawsze, kiedy rozbieraliśmy którąś z tych staroświeckich
konstrukcji, Tato przybijał na drzwiach kuchennych kilka desek, tak na wszelki wypadek, żeby ktoś
się nie zapomniał i nie wywinął orła. Potem nie byłoby co zbierać.
Domy po naszej stronie ulicy stoją wyżej, niż te naprzeciwko, ponieważ zbudowano je na zboczu
niewielkiego wzgórza. Chyba właśnie dlatego nazwano to miejsce Stonehurst Hills. Uważam, że to
bardzo ładna nazwa dla takiego zwyczajnego osiedla. Wszystkie domy po naszej stronie ulicy to
bliźniaki. Te staroświeckie tylne werandy zostały zbudowane w ten sposób, że każda taka para ma
wspólne schody. Tak naprawdę, to nie wiem, po co w ogóle budowano te schody. O wiele łatwiej i
praktyczniej jest chodzić przez kuchnię, schodkami do piwnicy i stamtąd od razu na zewnątrz; w
każdym razie tutaj wszyscy tak robią.
Z tylnej werandy korzysta się chyba tylko wtedy, kiedy trzeba rozwiesić pranie. Właśnie na
werandzie zamocowany jest na specjalnych bloczkach sznur do suszenia, biegnący na tyły domu
przy równoległej ulicy. Nasz sznur sięga do domu McCloskych przy Greenwood Avenue. Ich sznur
oczywiście przeciągnięty jest do naszego domu. Na naszej ulicy wszyscy mają takie bloczki i
sznury do suszenia prania.
Poza McCloskymi nawet nie znamy nazwisk ludzi, którzy mieszkają na Greenwood Avenue. Tutaj
nikt nie utrzymuje kontaktów z nikim, kto mieszka na innej ulicy. Prawdę mówiąc, nigdy nawet nie
byłem na Greenwood Avenue. Boję się tam chodzić, bo mieszka tam paru łobuzów, szczególnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin