James Ellen - Zaręczyny.pdf

(307 KB) Pobierz
4213155 UNPDF
ELLEN JAMES
Zaręczyny
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Mam cię!
Kristin Mabry schwyciła Watsona za gardło, a na­
stępnie przystąpiła do pozornie niewykonalnego za­
dania odwinięcia go z nogi od krzesła. Watson był
liczącym sobie niemal dwa metry długości wężem boa
i stanowił część pokaźnej menażerii syna Kristin,
Randy'ego. Do kolekcji należały jeszcze dwie brązowe
myszy o imionach Agatha oraz Christie, papuga
zwana Hercule Poirot, owczarek Sherlock oraz kot
Holmes. Jak widać, Randy był zapalonym czytel­
nikiem powieści kryminalnych.
Odwinięty z nogi od krzesła, Watson odpłacił
Kristin niezbyt przyjaznym syknięciem.
- Dość tego - orzekła. - Jazda do klatki.
Umieściwszy węża w terrarium, Kristin umościła
się wygodnie na kanapie. Holmes, puchaty kocur,
przycupnął na krześle obok. Miał ogromną zaletę:
umiał uważnie słuchać, a ktoś taki był właśnie bardzo
potrzebny jego pani.
- Dzisiaj jest jeden z tych dni, Holmesie. Po prostu
nic nie idzie tak jak trzeba.
Holmes wpatrywał się w nią swymi pełnymi wyrazu
złocistozielonymi ślepiami. Syn Kristin przygarnął
go, gdy był zabiedzonym, małym kociakiem, żało­
snym strzępkiem sierści porzuconym u drzwi kliniki
weterynaryjnej, którą prowadzili w Denver Kristin
i jej mąż.
Teraz, oczywiście, już jej były mąż.
- Zastanawiam się - kontynuowała Kristin - czy
zrobiłam dobrze, przenosząc się tutaj, do Danfield
w Oklahomie, odrywając Randy'ego od kolegów
i szkoły. Ostatnio jest zbyt spokojny, żeby wszystko
było w porządku. Dziś na przykład z trudem namó­
wiłam go, by poszedł na basen.
Holmes zamrugał z powagą. Kristin westchnęła.
-Czasem ci zazdroszczę, że jesteś tylko kotem
i twoje jedyne problemy, to jak zwiać przed Sherlo-
ckiem. Bez prawdziwych zmartwień. Bez zdrady ze
strony jedynej osoby, której ufało się bez zastrzeżeń...
Usłyszała leciutki szmer i podniosła oczy. Ujrzała
mężczyznę, który stojąc na ganku patrzył na nią przez
siatkę w drzwiach. Zdrętwiała. Jak długo tam już był,
wysłuchując, jak wyżalą się kotu ze swych najbardziej
osobistych problemów? Zmobilizowała resztki god­
ności i podeszła do drzwi.
- Czym mogę służyć? - spytała oficjalnie.
- To zależy. - Nieznajomy miał głęboki głos i sym­
patyczny uśmiech. -Przepraszam, że przerwałem sesję
terapeutyczną z kotem.
Kristin zaczerwieniła się. Rzeczywiście, cóż za ob­
razek musieli przedstawiać. Ona, rozciągnięta na ka­
napie, i Holmes, zasiadający na krześle obok. Sytua­
cja typowa dla pacjentki i psychoterapeuty!
Uważniej przyjrzała się przybyszowi. Z całą pew­
nością nigdy jeszcze go nie widziała. Ale przecież była
w Danfield dopiero od dwóch tygodni.
- Głośne sformułowanie własnych problemów jest
bardzo użyteczne - rzekła. - Wydają się wtedy
łatwiejsze do rozwiązania. Poza tym Holmes jest
o wiele tańszy od terapeuty. I nigdy nie udziela
niewłaściwych rad.
To chyba dało nieznajomemu do myślenia.
-To bardzo ważne - odparł poważnie. - Nie
ma nic gorszego niż zwierzak, który daje nieprze­
myślane rady.
Kristin nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
- A więc, co mogę dla pana zrobić?
Mężczyzna popatrzył na nią pytająco przez siatkę.
- Szukam pani doktor Kristin Mabry.
Wiedziała, że w tym momencie nie wygląda na
poważnego weterynarza: w wystrzępionych szortach,
z oklapniętymi od upału jasnymi włosami i boso.
Otworzyła jednak drzwi i wyszła na ganek, starając
się zachowywać w pełni profesjonalnie.
- To ja - oznajmiła.
- Andrew 0'Donnell - mocno uścisnął jej rękę.
Ponownie obrzuciła go wzrokiem. Regularne rysy,
szare oczy, kruczoczarne włosy, słowem - bardzo
atrakcyjny mężczyzna. Od chwili rozwodu Kristin
starała się nie zwracać uwagi na wygląd mężczyzn.
Czemu zrobiła to teraz?
Przybysz ubrany był nieobowiązująco w dżinsową
koszulę, z kieszonki wystawało kilka piór i ołówków.
Krawat sygnalizował pewną nonszalancję właściciela:
luźno zawiązany i w śmiałe wzory. Do tego wąskie,
czarne dżinsy i kowbojskie buty. Składało się to na
całość bardzo sexy...
- A więc, panie 0'Donnell?
- Jestem ochotnikiem.
- Ochotnikiem? Nie rozumiem.
- Z całą pewnością chodzi o panią.
Wydobył z kieszeni koszuli plik kart wizytowych
i szybko je przerzucił.
- Proszę bardzo. Czarno na białym. Ochotnik dla
doktor Kristin Mabry - spojrzał na nią z lekkim
uśmieszkiem. - To ja, nowy tatuś dla pani synka.
Kristin sceptycznie potrząsnęła głową. W ubiegłym
tygodniu rzeczywiście dowiedziała się, że Centrum
Społeczne w Danfield mobilizuje miejscowych biznes­
menów, aby spędzali nieco czasu z dziećmi, które
wychowują się bez ojców. Program nazywał się „Za­
stępczy tata". Kristin natychmiast wpisała się na listę
zainteresowanych. Randy potrzebował kontaktu
z kimś, kto mógłby pełnić dlań rolę męskiego wzorca.
Jako że Kristin nie miała najmniejszego zamiaru
spotykać się z nikim przez dłuższy czas - na przykład
przez najbliższe sto lat - uważała, że powinna po­
starać się o kogoś, kto wypełni lukę w życiu jej syna.
- Panie 0'Donnell, mojemu synkowi rzeczywiście
jest potrzebny zastępczy ojciec. Ale powiedziano mi,
że będę mogła przejrzeć kartotekę, przeprowadzić
wstępne rozmowy...
Andrew wetknął wizytówki z powrotem do kie­
szeni.
- Być może nie wyjaśniłem do końca całej sytuacji,
doktor Mabry. Nie ma mowy o dokonywaniu wybo­
ru. Zostałem do tej funkcji wyznaczony przez sąd.
- Teraz to już naprawdę nic nie rozumiem!
- Przecież to bardzo wygodne -rzekł sardonicznie.
- System prawny w Danfield wszystko za panią
załatwił. Zastępczy tata dla pani synka. Podpisano,
zapieczętowano, doręczono.
- Bzdura - rzekła twardo Kristin. - Przecież po­
wiedziano mi, że będę mogła wybrać...
-Tym niemniej Wysoki Sąd w osobie Loraine
Thaxter wcisnął mnie to zadanie. Mam przepracować
społecznie czterdzieści godzin z pani chłopcem.
-Nie, panie 0'Donnell, zacznijmy od początku.
Proszę wytłumaczyć mi dokładnie, o co tu chodzi.
- Naprawdę, nie ma sensu wchodzić w szczegóły.
Proszę mi wierzyć, że nie da się tego uniknąć. Już
próbowałem.
-Fascynujące - stwierdziła Kristin. - Ochotnik,
który usiłuje się wykręcić ze swego zadania.
Spojrzał na nią stropiony.
- Kiedy ja nawet lubię dzieci. Tylko że to akurat
dla mnie nie najlepszy moment. Usiłuję przeprowa­
dzić bardzo ważną transakcję.
- Transakcję, rozumiem. - Andrew 0'Donnell nie
sprawiał wrażenia typowego biznesmena. - A czym
pan się zajmuje?
- Jestem właścicielem firmy produkującej zegarki
wysokiej klasy. Produkuje sieje ręcznie, jak za czasów
mojego prapradziadka.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin