Nemours Pierre - Moja pierwsza biała klientka.pdf

(975 KB) Pobierz
849639308.004.png
Pierre
Nemours
Moja pierwsza
biała klientka
Przełożył
Mieczysław Derbień
Krajowa Agencja Wydawnicza
849639308.005.png 849639308.006.png 849639308.007.png
Tytuł oryginału francuskiego Ma première cliente blanche
Fotograficzny projekt okładki
Jan i Waldyna Fleischmann
Układ typograficzny okładki i karty tytułowej
Teresa Cichowicz-Porada
Redaktor Krystyna Tybora
Redaktor techniczny
Alina Szubert
Korektor
Teresa Malinowska
©Editions Fleuve Noir, Paryż 1972
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
RSW „PRASA‒KSIĄŻKA‒RUCH”
WARSZAWA 1977
Wydanie pierwsze
Nakład: 1/100 000 egz.
Objętość: ark. wyd. 8,64, ark. druk. 8,89
Papier druk. mat. ki: V, 70 g, BI
Oddano do składu 2 kwietnia 1976 r.
Podpisano do druku w lutym 1977 r.
Druk ukończono w kwietniu 1977 r.
Rzeszowskie Zakłady Graficzne,
Rzeszów
ul. Marchlewskiego 19
Nr prod. XII-5/438/75.
Zam. 1246/76 F-21
Cena zł 30 ‒
849639308.001.png
LUIZA
Elektryczny zegar z ruchomymi klapkami ‒
takie nowoczesne urządzenie, które zamias poruszać dwoma wska-
zówkami wyrzuca cztery cyfry ‒ wskazywał godzinę szesnastą pięt-
naście. Nie miałem żadnych powodów, aby wątpić w jej prawdzi-
wość, bo w końcu mechanizmy te mimo dziwne formy (do której
można się było w ciągu dwunastu lat już jakoś przyzwyczaić) działa-
ją tak, jak normalne zegary.
Jest to oczywiście drobiazg i nie wspominałbym o nim, gdyby nie
był jeszcze jednym następstwem minionej wojny. Przedtem w Ame-
ryce liczono zawsze godziny do dwunastej; dodawano tylko dwie
literki: a.m., co określało czas przed południem oraz p.m. dla ozna-
czenia wieczora. Naturalnie, gdy trzeba było walczyć w różnych
zakątkach świata od wybrzeży Normandii aż po Okinawę, na ziemi
w powietrzu, na wodzie i pod wodą, należało do prowadzić to
wszystko do jakiegoś porządku, znormalizować. I w ten sposób
przyzwyczajono się liczyć minuty i godziny od 00,01 do 23,59. Mo-
że te i naprawdę lepiej?
3
849639308.002.png
Była więc godzina szesnasta minut piętnaście, a pogoda taka, jak-
by Pan Bóg rozpalił naraz wszystkie możliwe ogniska. Oślepiające
słońce na czystym niebie, oślepiające szczególnie tu, na trzydziestym
drugim piętrze, na które ‒ bez względu na to, co się mówi ‒ ucieka
się choćby przed zanieczyszczeniem atmosfery.
Kalendarz informował, że mamy siódmego października. Ale jest
to tak zwane indiańskie lato. Tu u nas nazywa się ten okres „Indżun
Summer”, przy czym słowo „Indian” pisze się fonetycznie, gdyż my,
Amerykanie, jesteśmy z ortografią zazwyczaj na bakier. O indiań-
skim lecie mówi się wówczas, kiedy późna jesień jest piękna, kiedy
zaczynają się złocić klony, brzozy i topole, a słońce nie straciło jesz-
cze nic ze swego wyżu i ziemia wydaje ten wspaniały zapach końca
lata.
To wszystko, o czym tu mówię, jest trochę fantazją, gdyż miesz-
kam w mieście, a na wsi bywam bardzo rzadko. Ale wystarczy, że
zamknę oczy, by od razu pojawiły się przede mną chmary dziewcząt,
opalających się w słońcu i złocących się jak owe wysmukłe topole, o
których wspominałem; oczywiście jawią mi się one na kalifornij-
skich plażach albo na wytwornych basenach Colorado Springs czy
Nevady, a nie tutaj, w środku lądu.
Tutaj, w Springville, także są dziewczyny i baseny, ale jest ich
znacznie mniej. Nie jest to bowiem miejsce przeznaczone do spędza-
nia wakacji, lecz miasto, w którym się ciężko haruje, bo kiedy się nie
haruje, to można zanudzić się w nim na śmierć.
Trudno jednak skarżyć się na coś w taki właśnie dzień jak dzisiej-
szy, w to przepiękne popołudnie indiańskiego lata, kiedy nawet cie-
niutka warstwa kurzu, leżąca na grubych teczkach akt i poważnych
4
849639308.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin