Dixie Browning
Willy mogła wymyślić tuzin powodów, dla których powinna wstać i wziąć się do roboty, a tylko dwa, dla których mogła jeszcze zostać w hamaku. Ubiegłej nocy przypływ zabrał jej znowu trochę piasku, w zlewie na pierwszym piętrze leżały talerze z dwóch dni. fotografie lotnicze, za które tyle zapłaciła, rozrzucone na stoliku do kawy i czekały na przejrzenie - czekały już tak prawie od tygodnia.
Z drugiej jednak strony, jak często w samym środku sierpnia można ochłodzić się na północno - wschodnim wietrze? A poza tym musiała pilnować samolotu, prawda?
Zerknęła ukosem na stado wron, które przysiadły na rosnącym nieopodal dębie, aby dalej prowadzić swoją kłótnię.
Czy rzeczywiście dosłyszała dźwięk nadlatującego samolotu?
- Zamknijcie się, dobrze?
Wrony zerwały się gniewnie, urażone tak rzadko okazywaną przez Willy irytacją. To był samolot. I wcale nie samolot inspekcyjny.
Willy niechętnie spuściła swe smukłe, piegowate nogi z szerokiego hamaka. No cóż, jeszcze jeden dzień, jeszcze jeden dolar.
W tym przypadku jednak chodziło o czas dłuższy niż jeden dzień i o zdecydowanie poważniejszą sumę niż jeden dolar. Kluczyki miała w samochodzie, a buty stały na ganku. Założyła je po drodze. Gdyby przylatywali ludzie z Audubona, nie zawracałaby sobie głowy butami, ale tym razem spodziewała się jednego z tych tajemniczych typów z Departamentu Stanu. Mógł to być każdy - od członka gabinetu poczynając, kończąc zaś na jakimś osobistym sekretarzu senatora. Nigdy tego nie wiedziała i nigdy nie pytała. Kiedy jej lokatorem był jakiś facet z Waszyngtonu, starała się wyglądać szacownie, przynajmniej przez kilka pierwszych dni.
Bainbridge Scott odczekał, aż lekki samolot zatrzyma się całkowicie, zanim rozpiął pasy i sięgnął po laskę. Miał za sobą koszmarny dzień, w czasie którego musiał wypisać się ze szpitala, wykonać ostatnie telefony, wymknąć się natrętnemu reporterowi i zamknąć na lato mieszkanie.
No i musiał dotrzeć aż tutaj. Podróż zorganizowano mu od początku do końca - musiał jedynie wrzucić trochę swoich rzeczy do torby. Poleciał samolotem wojskowym aż do Langley i ta część drogi nie była wcale zła, ale potem został wpakowany do czteroosobowej Cessny 172. Ból w nodze doprowadzał go do szaleństwa.
Do diabła, niepotrzebnie dał się namówić Thatcherowi na ten wyjazd. Równie dobrze mógł parę miesięcy rekonwalescencji spędzić w Aleksandrii. Albo pozostać w szpitalu. Łóżko było wygodne, jedzenie znośne. Teraz, kiedy przestał być użyteczny, nie mógł oczekiwać od Departamentu ingerencji za każdym razem, kiedy jakiś natrętny młody dziennikarz spróbuje zarobić dolara, roztrząsając pod innym kątem wczorajsze nowości.
Dobra, żadnych reporterów, telefonów ani rozmów w ciągu całych dwóch miesięcy. Tylko dużo wypoczywać, codziennie spacerować milę albo więcej i próbować doprowadzić do porządku nerwy. Departament Spraw Wewnętrznych miał w różnych miejscach wiele ustronnych kryjówek do dyspozycji rozmaitych szych, potrzebujących krótkiego wypoczynku. Scotta trudno było jednak uznać za taką szychę, a i okres pobytu musiał być nieco dłuższy. Thatcher, przez którego kontaktował się z IAA, musiał uruchomić rozmaite sprężyny, żeby wynająć mu dom, załatwić transport i wszelkie niezbędne udogodnienia. Teraz Scott musiał jedynie pozbyć się skurczów w nodze i zapomnieć, że cokolwiek słyszał o ideologicznej przepychance w Ameryce Środkowej.
- Czy ktoś ma na pana czekać? - Pilot postawił podniszczoną, skórzaną walizkę na asfalcie.
- Agent, od którego będę wynajmował dom. - Bain wziął teczkę i spróbował unieść się z fotela. Mięśnie uda schwycił gwałtowny skurcz. Zaklął krótko, widząc jak duża odległość dzieli go od ziemi.
- Spokojnie, kolego, pomogę - pilot wyciągnął rękę, odebrał bagaż, a wtedy Bain zdołał wydostać się na zewnątrz.
- Dzięki - mruknął, rzucając w stronę pilota spojrzenie, w którym mieszały się ból, złość i zakłopotanie. Lotnik dostrzegł w niemal młodzieńczej twarzy oczy starego człowieka i to potwierdziło jego przypuszczenia. Bain uśmiechnął się do niego chłodno, a potem odwrócił, słysząc dźwięk nadjeżdżającego pojazdu.
- Oto pański środek lokomocji - stwierdził lakonicznie pilot. - Gdybym się nie obawiał, że palnę głupstwo, mógłbym przysiąc, że to przerobiony mercedes.
Bain, opierając się mocno na lasce przyjrzał się krótkiemu samochodzikowi plażowemu na grubych, balonowych oponach, który zatrzymał się koło pasa startowego. Choć zabiegi wykonane za pomocą palnika acetylenowego zatarły oryginalne linie karoserii, to jednak było w tym aucie coś, co zdradzało bardzo szacowny rodowód.
Kiedy kierowca ruszył spokojnym krokiem w ich stronę, uwaga obu mężczyzn natychmiast przeniosła się z pojazdu na osobę, która go prowadziła. Była to bardzo piegowata młoda kobieta o sennych, zielonych oczach, rozjaśnionych słońcem blond włosach i figurze sprawiającej, że bawełniana spódniczka i podkoszulek wyglądały, jakby pochodziły od Fredericksa z Hollywoodu.
Ale nie tylko jej wygląd spowodował, że przymrużyli z podziwu oczy. Fascynujący był również jej sposób chodzenia - leniwy i rozluźniony. Dzięki temu proste zadanie przejścia od punktu A do punktu B przekształcało się w idealnie zharmonizowaną symfonię ruchu.
- Rany boskie, nawet przeguby na łożyskach kulkowych nie byłyby w stanie pracować tak bezbłędnie jak jej nogi - westchnął z podziwem pilot.
Wykonawczyni tej subtelnej kadencji rytmów bez najmniejszego zakłopotania zatrzymała się tuż przed nimi.
- Pan Scott? - zapytała. - Jestem Willy Faulkner, pańska gospodyni. Mam nadzieję, że miał pan dobrą podróż.
- Witam, panno Faulkner - odparł krótko Bain. Było mu gorąco, czuł się zmęczony i obolały, koszula lepiła mu się do ciała i nie miał najmniejszej ochoty na wymianę uprzejmości.
W czasie gdy Bain i jego gospodyni stali, patrząc na siebie badawczym wzrokiem, pilot zaniósł obie torby do samochodu. Uśmiechając się pod nosem, wspiął się do Cessny i zasalutował im niedbale na pożegnanie. Nie zauważyli tego.
- Powodzenia, kolego - zawołał. .
Bain odwrócił się gwałtownie i skierował w stronę wozu, kulejąc o wiele bardziej, niż mu się to zdarzało w ciągu minionych tygodni. Powiedziano mu, że w miejscu zamieszkania będzie miał własny środek transportu, ale jeżeli to miał być egzemplarz okazowy, to wygodniej będzie kuśtykać na piechotę albo nie ruszać się wcale.
Zerknął podejrzliwie na kobietę, która twierdziła, że jest jego gospodynią, poszukując najmniejszego choćby objawu współczucia. „Nie znalazł go i poczuł zupełnie bezsensowny przypływ irytacji. Do diabła, czy nic jej to nie obchodzi? A może nawet nie zauważyła, że utyka jak trzynogi bawół? Wprawdzie po pobycie w szpitalu miał już dosyć kobiet, które wciąż się nad nim roztkliwiały, ale to wcale nie oznaczało, że nie mogłaby choć odrobinę zainteresować się jego stanem. Przecież nie jest jeszcze starcem, jest w kwiecie wieku, na litość boską!
- Będziemy w domu za pięć minut - Willy poinformowała swego pasażera, zapinając pas bezpieczeństwa.
Po drugiej stronie skrzyżowania drogi z lotniska z szosą znajdował się niewielki sklepik. Na parkingu przed nim stały najrozmaitsze pojazdy, z których sterczały wędki albo deski surfingowe. Bain obrzucił zawistnym spojrzeniem zdrowych osobników stojących przed sklepem. Byli to przeważnie surferzy. Ich muskularne ciała i wypłowiałe od słońca włosy sprawiły, że poczuł się, jakby miał nie trzydzieści siedem lat, lecz przynajmniej dwa razy tyle.
- Hej, chłopcy - zawołała przez szosę Willy, zmieniając biegi i zakręcając. - Potrzebuję paru worków piasku.
- Nie ma sprawy, Willy - odparł chór nierównych głosów.
- Będziemy, jak się ściemni - zawołał chłopak o dziecięcej buzi i ramionach chyba na metr szerokich.
- Dziękuję, Maurice.
Skierowali się na północ. Bain podziwiał jej umiejętność przyspieszania bez narażania jego niepewnej równowagi. Minęły już dwa miesiące od chwili, kiedy przewieziono go samolotem do szpitala w Stanach, dwa miesiące rozmaitych operacji i zabiegów. Wciąż jednak czul koszmarny lęk, że przy wstawaniu mógłby upaść prosto na twarz.
- O ile wiem, w umowie o wynajem domu przewidziany jest również środek transportu?
- Jeep z napędem na cztery koła. - Willy miała ochotę kopnąć się w kostkę, gdy tylko to powiedziała. Spojrzała na niego przepraszająco, zastanawiając się jednocześnie, co u licha będzie mogła zaoferować człowiekowi z chorą nogą. Miała dwa samochody, ale żaden z nich nie był wyposażony w automatyczną skrzynię biegów. - Mogę zresztą pana wozić - zaproponowała.
Bain przełknął przekleństwo cisnące się na usta i rzucił:
- Mniejsza o to. I tak powinienem dużo chodzić. Thatcher pewnie dlatego urządził wszystko w taki sposób, żeby mnie zmusić do spacerów.
Willy skręciła na piaszczystą drogę prowadzącą pod drzewami, w stronę dwóch domów stojących samotnie na siedemdziesięciu pięciu akrach ziemi. Obydwa należały do niej, mieszkała w jednym, a wynajmowała drugi. Dwa razy do roku umieszczała ogłoszenia w biuletynie obserwatorów ptaków. Dzięki przyjacielowi jej zmarłego męża, Franklinowi Smithowi, urzędnikowi państwowemu niższego szczebla, znajdowała się na wyselekcjonowanej liście osób dostarczających umeblowane mieszkania dla rządowych dygnitarzy, którzy potrzebowali tygodnia albo dwóch samotności.
O tym człowieku nigdy dotąd nie słyszała, Bainbridge Scott? Nazwisko nic jej nie mówiło, Ale to i tak było bez znaczenia. Nie słyszała o połowie osób, które Frank jej przysyłał. Powiedziano jej tylko, że Scott jest osobą prywatną, wyświadczył rządowi pewne usługi, został ranny i potrzebuje miejsca na paromiesięczny pobyt.
- Nie będę udzielać schronienia żadnym zbiegom, prawda, Frank? - spytała go.
- Scott nie jest zbiegiem, kochanie. Jest kimś, kogo można by nazwać dobrze poinformowanym źródłem. Właśnie skończono jego przesłuchania, wszystkie sieci od ABC do XYZ zrobiły z nim wywiady i teraz potrzebuje miejsca bez telefonów, gazet i kłopotów. Co ty na to?
Wyglądało to dość prosto. Wyłączyła telefon z gniazdka i zaniosła do swojego domu. Jeżeli zechce dzwonić, wystarczy, że ją poprosi. Podjechała najbliżej jak mogła do piętrowego domku o ścianach wyłożonych cyprysowym drzewem i wyłączyła silnik.
- Niech pan posłucha - rzekła z wahaniem i odwróciła się, aby popatrzeć na siedzącego obok niej mężczyznę. - To trochę niezręczna sytuacja dla nas obojga. Nie wiedziałam... Frank nic mi nie wspominał, że pan...
- Jest kaleką?
Część sympatii Willy ulotniła się.
- Przechodzi rekonwalescencję po kontuzji nogi - poprawiła go. Nie cierpiała użalania się nad samym sobą i mogłaby przysiąc, że siedzący obok niej mężczyzna podziela te uczucia. Ale wygląd może czasem mylić.
- W porządku, panno Faulkner, nie owijajmy sprawy w bawełnę. Lekarze są zdania, że moja noga powinna już do tej pory całkowicie wydobrzeć, ale z jakiegoś powodu mam trudności ze zmuszeniem jej do normalnego funkcjonowania. A więc wszelkiego rodzaju niedogodności są tymczasowe i nie potrzebuję żadnych tkliwych eufemizmów. Kiedy noga mi dokucza, chodzę o lasce. I niech pani nie robi takiej zakłopotanej miny. Jak dotąd daję sobie radę z wchodzeniem na schody i nie potrzebuję, by ktokolwiek załamywał nade mną. ręce. Czy wyraziłem się jasno, panno Faulkner?
- Jasno, panie Scott. A przy okazji, jestem panią Faulkner. Jeżeli jest pan gotów, pokażę teraz dom i zostawię pana samego. Smith prosił, o usunięcie telefonu, ale jeżeli pan woli, mogę go przynieść.
- Nie, dziękuję.
- Doskonałe. Włączyłam go do gniazdka na dole, żeby zdążyć odebrać. Nie jestem dość szybka i nie dobiegnę w porę do aparatu na piętrze.
O, do diabła! Wcale nie miała zamiaru być nietaktowna.
Chodziło o to, że jej domek również był dwupiętrowy. Mieszkała na piętrze, na dole zaś znajdowały się spartańskie pokoje gościnne, a telefon miał zwyczaj dzwonić zawsze, kiedy była nad brzegiem morza.
- Zaopatrzyłam pana w podstawowe produkty. Jeżeli przygotuje mi pan listę, mogę jutro zrobić zakupy. Nie znałam pańskich gustów i dlatego sama wybrałam. Świece i latarka znajdują się w szufladzie po lewej stronie, a lampę na stole napełniłam naftą. Elektryczność wyłączają nam tu dość często. A jeśli woli pan spać na kanapie, to da się ją rozłożyć na całą szerokość. Mogę panu posiać...
- Dziękuję, pani Faulkner - oznajmił stanowczo Bain. Zmęczenie głębokimi liniami pobruździło jego smagłe, zapadnięte policzki, a szare oczy pociemniały od bólu.
Zaniepokojona Willy wahała się, czy może zostawić go w takim stanie, ale najwidoczniej miał już dość jej towarzystwa.
- Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował - powiedziała - wystarczy zawołać mnie przez okno. Usłyszę, chyba że będzie bardzo silny wiatr.
- Pani Faulkner, bardzo dziękuję, ale n i e będę pani potrzebował. - Bain potarł grzbiet swego orlego nosa dwoma palcami. - Gdyby było inaczej, bardzo wątpię, czy byłbym w stanie zawołać przez okno. Innymi słowy, pani Faulkner, mam nadzieję, że dam sobie radę sam. Jeszcze raz dziękuję za przywiezienie. O ile wiem, należność została zapłacona z góry do piętnastego września, prawda? A więc, jeśli to już wszystko, żegnam panią.
Mówiąc te słowa prowadził ją w stronę drzwi. Willy, wycofując się na frontowy ganek, z zakłopotaniem uświadomiła sobie kilka rzeczy związanych z tym mężczyzną. Mimo posępnego wyrazu twarzy, dość agresywnego sposobu bycia i paskudnego humoru był wyjątkowo przystojny. Używał mydła o sosnowym zapachu, a nie wody kolońskiej, najprawdopodobniej golił się dwa razy dziennie i nosił koszulę chyba rozmiar siedemnaście, dopasowaną do jego wąskiej talii.
- Do widzenia, pani Faulkner - oznajmił stanowczo Bain i Willy uświadomiła sobie, że się na niego gapi.
Odwróciła się, zbiegła po trzech drewnianych stopniach i wsiadła do samochodu plażowego. Ponad sto metrów, dzielących oba domy pokonała na drugim biegu, coraz wyraźniej uświadamiając sobie, że Bainbridge Scott w ciągu dwudziestu minut wywarł na niej większe wrażenie niż jakikolwiek mężczyzna w ostatnich latach.
Nie mogła określić istoty tego uczucia i dręczyło ją to. Jego paskudny nastrój z całą pewnością zniweczył cień rodzącej się sympatii.
- Boże, ależ ten facet jest wredny. Mam nadzieję, że potknie się o swoją laskę i stłucze głowę - mruknęła, wyłączając silnik. Żałowała, że samochód nie ma drzwi, którymi mogłaby trzasnąć.
Zanim weszła do środka, by zająć się obiadem, jej uraza prawie zniknęła. Ten człowiek cierpiał, wskazywały na to bruzdy tworzące się wokół jego ust. Dość atrakcyjnych ust, przyznała, zastanawiając się, czy kiedykolwiek gości na nich uśmiech.
Willy zanurzyła łyżkę w zupie, którą gotowała. Dmuchała delikatnie, aż stała się wystarczająco chłodna by ją spróbować. Mmmmm, bez wyrazu. Czegoś jej brakowało.
Przekroiła cytrynę i wycisnęła połówkę do garnka.
- I może kropelkę oliwy - mruknęła pod nosem, wędrując na bosaka do spiżarni.
- Spot, nie masz za grosz rozumu, żeby wiedzieć, że tu jest gorąco? - Otworzyła szerzej drzwi spiżarni i popchnęła irlandzkiego setera czubkiem bosego palca.
- Idź na werandę, za chwilę przyniosę ci trochę zupy rybnej.
Pies spojrzał na nią z wyrzutem i ruszył z miejsca. Potem powędrował do najchłodniejszego miejsca w całym domu - wychodzącej w stronę cieśniny werandy na drugim piętrze.
Godzinę później Willy delektowała się swoim dziełem i zastanawiała, czy jej lokator znalazł sobie coś do jedzenia. Zaopatrzyła go w jajka, mleko, kawę, chleb i parę puszek zupy. Zazwyczaj jej goście przyjeżdżali tu we dwoje i sami załatwiali swoje sprawunki oraz codzienne czynności domowe. Niekiedy jednak prosili ją, aby postarała się o pokojówkę, ale ponieważ praca ta była sporadyczna, początkowo miała kłopoty ze znalezieniem kobiety, która mogłaby na każde wezwanie podjąć te obowiązki.
Problem okazał się zadziwiająco łatwy do rozwiązania. Chłopcy, którzy spędzali na wyspie lato, zajmując się surfingiem, bardzo chętnie podjęli się takich prac, jak mycie naczyń, słanie łóżek, drobne sprzątanie i generalne porządki w przerwach między przyjazdami poszczególnych lokatorów. W okolicy nie było zbyt wiele zajęć, za które dostawaliby gotówkę, a tak mieli jeszcze dość czasu na uprawianie swojej pasji, czyli surfingu. Płaciła im stałą tygodniówkę, którą mogli podzielić według uznania, i niekiedy częstowała przygotowanym naprędce obiadem.
- Gdyby zachowywał się choć odrobinę przyzwoiciej, Spot, mógłby zjeść z nami obiad. Mam nadzieję, że smakuje mu rosół z puszki.
Chłopcy przyjechali jeszcze przed zmrokiem. Przygłuszony ryk ich hondy w kolorze wyblakłej czerwieni zburzył spokój letniego wieczoru.
- Pół tuzina powinno wystarczyć - zawołała z ganku Willy. - Muszę mieć również coś, co mogłabym wepchnąć obok worków, żeby nie zmył ich przypływ. Czy macie jakiś pomysł?
- Żadnego zgodnego z prawem - krzyknął w odpowiedzi Maurice. Napiął mięśnie ciężarowca i schylił się, żeby otworzyć jeden z worków do obroku wyżebranych przez Willy u miejscowego właściciela stajni. - Mogę wpaść na wysypisko i poszukać tam jakiegoś złomu albo tarcicy.
- Dziękuję. Buddy, weź tę drugą łopatę - ma lepszą rączkę.
Patrzyła, jak 'trzech chłopców w wieku od siedemnastu do dwudziestu jeden lat napełniło piaskiem i zawiązało sześć worków. Zarzucili je sobie na ramiona i na bosaka poszli przez zarośla do miejsca, w którym brzeg zaczął się osypywać.
Początkowo ubytek był niewielki. Willy wrzuciła tam pokruszone betonowe płyty i miała nadzieję, że to pomoże, W czasie następnych miesięcy próby latania wyrwy przekształciły się w regularną wojnę z erozją. Oczywiście mogła wezwać fachowca i po uzyskaniu niezbędnych zezwoleń zlecić mu zabezpieczenie całej linii brzegowej. Uznała jednak tę sprawę za wyzwanie rzucone jej osobiście. Być może życiowa pustka, której doświadczała w ostatnich kilku latach, podziałała na nie znaną jej dotąd cząstkę własnej osobowości. Była zdecydowana powstrzymać swoją erozję i zrobić to po swojemu. Bez ekspertów i zezwoleń. Miała pieniądze, ale zabezpieczenie dwustu metrów wybrzeża po sto dwadzieścia dolarów za metr mogło poważnie nadwerężyć jej budżet.
Willy występowała przeciwko połączonym siłom przyrody i rządu. Jej przeciwnicy mieli do dyspozycji zwiad lotniczy. Ale Willy miała czas i wystarczająco dużo sprytu, który zresztą doskonali! się wraz ze wzrastającymi trudnościami. Wiedziała dokładnie, co na terenach podmokłych i graniczących z wodą można, a czego nie można. Prawo było prawem i musiało być stosowane bezstronnie. Napawało ją jednak goryczą, że piasek, który prawnie do niej należał, mógł być jej skradziony przez przypływ, a mimo to nie miała prawa go odzyskać.
Kieł na pewno dopełniłby wszystkich formalności i wynajął całą armię ekspertów. Polegał na ich doświadczeniu, Willy zaś lubiła wyzwania. Z nieco smutnym uśmiechem przypomniała sobie, jakie zaciekłe boje toczyli niekiedy o podobne sprawy. Późniejsze pojednania były cudowne.
- Och, Spot, czasami tak mi go brakuje, że miałabym ochotę umrzeć - westchnęła ciężko, a potem wstała i wzięła psią miskę. Łzy zamgliły na chwilę jej wzrok, otarła je ze zniecierpliwieniem. Dlaczego tak ją to zabolało? Przecież minęły już ponad cztery lata. W końcu już się z tym pogodziła i ułożyła sobie jakoś życie. Sprzedała dom, zakupiony przed zatonięciem ich jachtu w czasie niespodziewanego sztormu koło Virginia Capes. Kieł zdołał uratować małżeństwo w średnim wieku, płynące z nim z Maine do Oregon Inlet, ale sam utonął.
Krążąc po sypialni, po raz pierwszy od wstania z łóżka, spojrzała w lustro. Nachyliła twarz do światła, szukając oznak starzenia się i znalazła ich zaskakująco niewiele. Wszędzie wszechwładnie panowały piegi skrywające wszelkie drobne zmarszczki. Było zbyt gorąco i wilgotno, by się malować, od czasu do czasu używała jednak szminki i dobrego środka nawilżającego. Zawahała się na moment z dłonią wyciągniętą do szminki, ale w końcu tylko parsknęła szyderczo. Zamiast tego wzięła do ręki fotografię przedstawiającą Kiela przy sterze ich jachtu.
Czasami odnosiła wrażenie, że jej małżeństwo zdarzyło się w innym życiu. Ile razy człowiek żyje? Przeżyła jedno życie na Florydzie, które skończyło się późniejszą ucieczką na północ w poszukiwaniu nowego początku. Potem krótki, cudowny czas spędzony z Kielem. A teraz co? Czy oczekują ją lata gospodarowania i romantycznych prób walki z erozją? Lata rozmów z ptakami i zwierzętami, ciągłego poszukiwania motywacji do pracy?
Willy niepokoiło nawiedzające ją ostatnio niejasne uczucie niezadowolenia. Zastanawiała się, czy teraz rzeczywiście przypomina sobie twarz Kiela, czy jest to jedynie niewyraźny obraz utrwalony na fotografii. Coraz trudniej było jej przypomnieć sobie brzmienie jego głębokiego głosu i to, co czuła, kiedy się kochali.
Pod wpływem impulsu, którego nawet nie próbowała zrozumieć, wsunęła fotografię do górnej szuflady. Kochała Kiela rozpaczliwie. Zawsze go kochała, ale niekiedy zdawało się jej, jakby... czekała na to, co przyniesie przyszłość.
Na przykład ten szmat ziemi, który kupili, by go zagospodarować. Wybudowała dwa domy i nagle zwolniła tempo. Jeszcze tylko je umeblowała. Potem ogarnęła ją całkowita apatia. Potrafiła spędzać czas, śniąc na jawie w hamaku albo zajmując się swoją ławicą ostryg, walcząc codziennie z erozją, spacerując całymi milami - latem po brzegu od strony cieśniny, a po plaży nad oceanem kiedy ostre, surowe zimy przepędzały turystów.
Odruchowo wzięła szczotkę i przesuwała nią po włosach długich do ramion, aż rozczesała wszystkie poplątane kosmyki. Następnie wsunęła na stopy gumowe japonki, wyszła przez rzadko używane frontowe drzwi i poczekała na Spota. Połączy sprawę, którą miała załatwić z wieczornym spacerem Spota.
- Panie Scott, czy jest pan w domu? To ja, Willy - zawołała z dziedzińca. Wyciągnęła rękę, urwała pachnący liść mirtu i wsunęła go za obrożę psa. Ktoś jej kiedyś powiedział, że to podobno odpędza pchły.
Drzwi otworzyły się i Bain poirytowanym głosem zapytał, czego jeszcze sobie życzy.
- Czy żądam zbyt wiele, pani Faulkner, gdy proszę, żeby pozostawiono mnie w spokoju?
Ku zaskoczeniu Willy, Spot rzucił się na stojącego w wejściu mężczyznę z takim entuzjazmem, że omal go nie przewrócił.
- Do diabła, może by pani zawołała to swoje zwierzę?
- Spot! Wracaj, wracaj tutaj. Spot, do nogi, kochanie - wołała pieszczotliwie Willy, zastanawiając się, co wstąpiło w selera. Zazwyczaj był niewiarygodnie leniwy, a biegał tylko wtedy, gdy miał na to wyraźną ochotę. - Bardzo pana przepraszam... Spot, czy możesz łaskawie przestać oblizywać tego pana? Panie Scott, obiecuję panu... Spot!
Pies przemknął obok rozzłoszczonego mężczyzny i objął w posiadanie najwygodniejsze miejsce w całym domu, niską, miękką sofę, znajdującą się bezpośrednio pod zawieszonym na suficie wentylatorem.
- Proszę go stąd zabrać - powiedział stanowczo Baki. Na jego humor źle wpłyną) i harmider wywołany przez bandę, która ją odwiedziła wcześniej tego wieczoru, i przygotowany właśnie posiłek. Wodnisty rosół i rozgotowany makaron nie odpowiadał jego wyobrażeniom o znośnym jedzeniu. A teraz, kiedy było mu gorąco, czuł się zmęczony i umierał z głodu, jego cierpliwość się kończyła.
Willy próbowała ściągnąć za obrożę leciwego psa z sofy. Spot szeroko, niezgrabnie rozstawił długie Sapy, wbił je głęboko w narzutę i nie dawał się ruszyć z miejsca.
- Jeżeli nie potrafi pani panować nad swoim zwierzęciem, nie zasługuje pani na to, by je posiadać - oznajmił pouczającym tonem Bain.
- Uwielbia tę sofę z powodu pierza - mruknęła Willy, wyciągając rękę, żeby podtrzymać przewracającą się lampę.
- Chyba nie chce mi pani wmówić, że poduszki są wypchane przepiórczym puchem - powiedział ironicznym tonem Bain, opierając się o dębowy słup podtrzymujący balkon piętro wyżej.
Willy rzuciła mu zniecierpliwione spojrzenie i wreszcie zdołała ruszyć psa z sofy.
- Nie ja je wypychałam, wiec nie wiem, ale obiecuję, że Spot nie będzie już panu przeszkadzać, nawet jeśli będę musiała na nim siedzieć.
- Mam nadzieję, że nie uzna mnie pani za impertynenta, pani Faulkner, jeżeli zapytam, dlaczego u diabła nazwała pani irlandzkiego setera Spot? Czy uważa to pani za zabawne?
Spot, słysząc swoje imię, skręcił w stronę Baina i wsunął nos w zwisającą luźno dłoń. Dopiero teraz Willy uświadomiła sobie, że stojący przed nią mężczyzna jest nagi do pasa i bosy.
Dłoń mimowolnie pogłaskała psi pysk i Willy ochłonęła na tyle, aby próbować bronić wyboru imienia.
- Wcale nie chcieliśmy być zabawni - odparła sztywno. - Było to jedyne imię, na jakie reagował. Chciałam nazwać go Kelly, a mój mąż - Callahan. Nasz sąsiad miał jednak pointera, który wabił się Spot. Za każdym razem kiedy go wołał, nasz uparciuch niemal przewracał płot.
Bain pociągnął za jedwabiste uszy i ten prosty gest w nieoczekiwany sposób przyniósł mu ulgę. Fakt, że są na tym świecie istoty, którym jest wszystko jedno, ile nóg ma człowiek i jak bardzo jest ambitny, napawał otuchą.
- Lubisz rosół z kluskami, Spot? - mruknął i uśmiechnął się na widok powiewającego ogona w kształcie, pióropusza. - No to chodź ze mną, będziesz mógł skończyć moją kolację.
...
gosiadabrowska