Taylor Janelle - Tylko z toba.pdf

(1025 KB) Pobierz
150575125 UNPDF
Janelle Taylor TYLKO Z TOBĄ
Książkę tę dedykuję
dwojgu najmłodszym członkom naszej rodziny i ich rodzicom:
Brandonowi Michaelowi Thurmondowi,
urodzonemu 22 czerwca 1998,
na sześć dni przed moimi urodzinami; cóż za wspaniały prezent!
Jego rodzicom:
naszej córce, Melanie i zięciowi, Jonathanowi
oraz
Jessie Taylor Macintyre, mojej pierwszej wnuczce,
urodzonej 3 kwietnia 1999
i Jej rodzicom:
naszej córce, Angeli i zięciowi, Macowi
Prolog
Listopad
G łosy. Gdzieś w mroku. Niewyraźne głosy.
...całkiem stracił pamięć. Nie mówi...
...może to chwilowe? Nie? Przecież to możliwe?
...dwa razy otworzył oczy i odezwał się. Nie pamięta zupełnie nic. Lekarz mówi, że to się czasem zdarza przy
silnym urazie...
...musi sobie przypomnieć ...musi wyzdrowieć ...O Boże, a co będzie, jeśli nie?
...Nic z tego. Nie będziemy mieli tyle szczęścia...
Pierwszą naprawdę przytomną myślą, jaka przemknęła przez jego mózg, było: umieram! Bolało absolutnie
wszystko. Najpłytszy oddech kaleczył płuca. Żebra, choć miały chronić organy klatki piersiowej, teraz były jego
wrogiem. Bolały wszystkie, co do jednego.
Jego oczy otworzyły się, zanim wydał im polecenie. Pokój wyglądał obco, biały, sterylny. Przez chwilę leżał bez
ruchu, zupełnie ogłupiały. Nie rozpoznawał nawet kobiety, która stała przy oknie, wpatrzona pustym wzrokiem w
mrok za szybą.
Jestem w szpitalu, pomyślał z niedowierzaniem.
Kobieta nagle spojrzała w jego kierunku. Spłoszona, wciągnęła gwałtownie powietrze. On tylko patrzył na nią.
Była jakby... znajoma. Była...
To moja żona.
Za żadne skarby nie mógł przypomnieć sobie jej imienia. Nie potrafił nawet, co zauważył raczej ze zdziwieniem
niż niepokojem, przypomnieć sobie własnego.
- Jarred? - powiedziała z nadzieją.
Jarred Bryant. Trzydzieści osiem lat. Dyrektor Bryant Industries. Syn Jonathana i Noli Bryantów. Wnuk Hugh
Bryanta, łajdaka i kanalii, ale i geniusza, jeśli chodzi o kupno nieruchomości po śmiesznie niskich cenach. Hugh
przekształcał je potem w najbardziej prestiżowe posiadłości na terenie całego Seattle. Sfinansował też kilka
projektów dobroczynnych i prywatny szpital, Bryant Park. To właśnie tu bez wątpienia leżał teraz jego wnuk.
- Jarred? - powtórzyła, marszcząc cienkie brwi.
Nie mógł mówić. Nie mógł się nawet odezwać. Wysiłek był po prostu zbyt wielki, a on nie miał ani dość siły, ani
chęci, by choćby próbować. Kobieta obserwowała go przez długą chwilę, w końcu podeszła bliżej łóżka.
Najbardziej niesamowite, bursztynowe oczy, jakie w życiu widział, pełne były niepokoju. Jej skóra była miękka,
gładka i niemal prowokująca, by jej dotknąć.
Jego żona? Niemożliwe.
Sięgnęła po coś, co leżało poza zasięgiem jego wzroku. Przycisk. Obserwował jej kciuk, gdy naciskała guzik,
bezgłośnie przywołujący pielęgniarkę.
- Słyszysz mnie? - spróbowała. Gdy nie odpowiadał, cofnęła się pół kroku, obejmując swe ramiona obronnym
gestem.
Widział wyraźnie, jak bardzo jest zdenerwowana. Końcem języka zwilżyła wargi. Miała na sobie bladoniebieską
bluzkę i luźne spodnie koloru khaki. Jej kasztanowe włosy, błyszczące i zadbane, podwijały się lekko tuż poniżej
linii podbródka. Ta piękna kobieta była, według niego, doskonała.
Chwilę później do pokoju weszła pielęgniarka. Jej sceptyczny wyraz twarzy mówił, że nie pierwszy raz ma do
czynienia z wybuchami emocji i że według niej cały świat jest pełen nadpobudliwych mięczaków. Rzuciwszy
1
okiem na zdenerwowaną kobietę, spojrzała w jego stronę.
- Obudził się - powiedziała. - To dobrze.
- Zawiadomi pani doktora Alastaira? Czy ja powinnam zadzwonić? Jest tu dzisiaj? - Głos kobiety stał się
ostrzejszy, lecz pielęgniarka pozostała niewzruszona.
- Nie w tej chwili. Ale jestem pewna, że będzie wdzięczny za informację. A dyżur ma dziś doktor Crissman. -
Pochyliła swój wielki biust nad mężczyzną. - Jak się pan ma? Był pan nieprzytomny przez kilka dni. Niedługo
zbada pana lekarz. - Poklepała jego dłoń, rzuciła kobiecie obojętne spojrzenie i wyniosła się.
Jego żona znów podeszła do okna. Ale czy naprawdę była jego żoną? Wydawała się taka chłodna, daleka. Może
to tylko jego pobożne życzenie, żeby ta kobieta była jego.
Ale znał ją. Coś musiało ich łączyć, bo przecież inaczej nie byłoby jej tutaj. Nie mógł tylko przypomnieć sobie jej
imienia. Próbował z całych sił, ale im bardziej się starał, tym większy odczuwał ból. Usłyszał pomruk, dochodzący
skądś poza zasięgiem jego wzroku. Odległy dźwięk, który wypełnił mu głowę i stopniowo się nasilał. Mimo
wysiłków jego oczy zamknęły się, a myśli zaczęły kołysać się łagodnie na miękkich falach.
Aż jęknął, gdy przebudziwszy się po raz drugi, odetchnął głęboko. Ból ponownie eksplodował w jego piersi.
Zamrugał gwałtownie kilka razy. Pokój tonął w półmroku. Kobiety nie było już przy oknie.
Kelsey...
No właśnie. Takie proste. Ale nie był w stanie przypomnieć sobie tego, gdy tu była.
Ona jest moją żoną.
Zorientował się, że lewą rękę ma w gipsie, czuł wyraźnie jej ciężar. Twarz była spuchnięta i gorąca, a kiedy
napiął mięśnie, poczuł kolejny wybuch bólu. Nie czuł się na siłach, by poruszyć nogami, ale fala porażającego
strachu opadła, gdy odkrył, że może zginać palce stóp. Nie był sparaliżowany. A przynajmniej nic na to nie
wskazuje.
Tak czy siak, cokolwiek to było, nieźle się urządził.
Pamiętał jak przez mgłę, że badał go lekarz, ale Jarred błądził wtedy po jakimś mrocznym, nierealnym świecie,
który zdawał się nieskończenie bezpieczniejszy od tego prawdziwego. Kelsey była gdzieś w pobliżu, słyszał jej
głos. Ale ton jej głosu był dziwnie bez wyrazu i Jarred miał uczucie, że wymyka mu się jakaś istotna informacja.
Teraz czuł się bardziej przytomny, ale i ból stał się ostrzejszy. Ostrożnie - och, jak ostrożnie - odwrócił głowę na
poduszce, by wyjrzeć przez okno. Miasto. Światła. Kapryśny, rzadki deszcz uderzał o szyby nierównomiernymi
falami.
Jestem Jarred Bryant.
Otworzył usta i spróbował powiedzieć to na głos, ale wargi miał popękane, a słowa ginęły gdzieś po drodze,
między mózgiem a językiem i strunami głosowymi. Przeszedł go dreszcz. Czyżby nie mógł mówić?
Spróbował jeszcze raz. Tym razem z jego gardła wyrwało się gniewne „uh”. Już lepiej. Wyglądało na to, że
wszystko da się zrobić, choć może chwilowo niezbyt sprawnie.
Ale ten wysiłek kosztował drogo. Czuł, jak znów ogarnia go ogromne wyczerpanie. Jednak tym razem nie chciał
mu się poddać. Nie wolno mu zasnąć. Musi być przytomny i gotów na wszystko.
Gotów na co?, zastanowił się. Uznał w końcu, że ten niepokój bierze się gdzieś z głębi podświadomości. Ale ta
myśl zatrzymała się zaledwie na chwilkę w jego mózgu i znikła, a Jarred znów pogrążył się w głębokim śnie.
Gdy obudził się po raz trzeci, czuł, jakby wypływał z głębin czarnej studni. Walczył, szarpał się, wytężał
wszystkie siły, aż przebił się na powierzchnię i zobaczył ją. Swoją żonę. Kelsey Bennet Bryant. Stała w nogach
łóżka, wpatrując się w niego z mieszanymi uczuciami, które, jak przeczuwał, miały coś wspólnego z jego pobytem
w szpitalu.
Odchrząknął. Kobieta wyprostowała się gwałtownie. Zaskoczona, otworzyła usta, bursztynowe oczy rozszerzyły
się. Dziś rano miała na sobie białą jedwabną bluzkę, czarną spódnicę i żakiet. Wyglądała tak, jakby wybierała się
na zjazd bankierów albo pogrzeb. Wciąż nie mógł uwierzyć, że ta piękna kobieta to jego żona. Wolał nie
zastanawiać się nad tym zbyt głęboko, ale czuł, że na nią nie zasługuje.
- Hej - zdołał powiedzieć. Jego głos był szorstki i skrzypiący, jakby długo nie używany.
Cień przemknął po jej twarzy. I nagle Jarred przypomniał sobie, porzucając próżne nadzieje, że ona za nim nie
przepada. Tak naprawdę jej uczucia oscylowały gdzieś między niechęcią i odrazą.
- Nie mów za dużo. Cieszę się, że już możesz - zapewniła go szybko - ale nie forsuj się. Doktor Alastair
dokładnie opisał twój stan. Zalecał przede wszystkim wypoczynek.
- Co się stało? - wychrypiał.
Zmieszała się, gwałtownie wciągnęła powietrze. Jarred czekał na jakieś wyjaśnienie, ale ona nie mogła lub nie
chciała nic powiedzieć. Zamiast tego podeszła do okien i musiał obrócić głowę, by móc śledzić jej ruchy. Na
zewnątrz i budynki, i niebo były jednakowo szare.
- Och, nie ruszaj się - powiedziała, widząc grymas na jego twarzy. - Proszę cię. Ja... zaraz idę. Chciałam tylko
pomyśleć, co dalej. Twoi rodzice zaraz tu będą. To dla nich ogromna ulga. Są już spokojniejsi.
- Moi rodzice? - wymamrotał. Czuł, że wszystko w jego głowie pływa, jakby luźne kawałki obijały się po jej
wnętrzu. Ale może to tylko efekt działania środka przeciwbólowego, który z pewnością podawano mu przez
2
kroplówkę, zamocowaną do prawego nadgarstka.
- Pamiętasz coś? Cokolwiek? - zapytała napiętym głosem, rzucając mu tak spłoszone spojrzenie, że w odpowiedzi
mógł tylko patrzeć na nią.
Narkotyk. To słowo z czymś mu się kojarzyło, ale jakby nie pasowało do sytuacji.
- Czy to był... wypadek samochodowy? - spytał.
Jej ramiona rozluźniły się.
Zawahała się, potem odwróciła w jego stronę, wpatrując się w niego poważnie.
- Doktor prosił, by nie mówić ci, co się stało. Chce, żebyś przypomniał sobie sam - przerwała, po czym zapytała
spiętym głosem: - Wiesz, kim jestem?
...musi sobie przypomnieć ...musi wyzdrowieć ...O Boże, a co będzie, jeśli nie?
...Nic z tego. Nie będziemy mieli tyle szczęścia...
Jarred przełknął ślinę i zaczął się zastanawiać. Skrawki rozmowy, o której może tylko śnił, dźwięczały w jego
mózgu. Czy któryś z tych niewyraźnych głosów należał do niej? Wypełniło go głębokie, pogrążające uczucie,
dziwnie podobne do rozpaczy. Zamknął oczy, odciął się od niej. Jednak każdą myślą biegł ku niej, chciał błagać,
by mu wybaczyła, przytuliła go i zaufała jak dawniej.
- Idzie doktor Alastair - powiedziała z ulgą. Kroki zbliżały się. - Przyjdę jeszcze wieczorem - dodała.
Zniknęła jak duch, pozostawiając po sobie tylko ślad zapachu. Rozpoznał te perfumy, mieszane na zamówienie w
jednej z eleganckich drogerii. Nazywał je „Kelsey”, bo kojarzyły mu się z nią nieodłącznie. Nie lubiła tej
pieszczotliwej nazwy, choć nigdy nie powiedziała tego głośno.
- Dzień dobry.
Jarred otworzył oczy i spojrzał w górę. Stał nad nim szpakowaty, blado uśmiechnięty lekarz o uważnym
spojrzeniu.
- Czy wie pan, kim jestem?
- Lekarzem - odpowiedział Jarred po krótkiej chwili.
- Aha. A pan jest pacjentem. Jestem doktor Alastair.
- Jak długo tu leżę?
- Czwarty dzień.
- Czwarty dzień? - zdumiał się, że minęło aż tyle czasu.
- Co pan pamięta z wypadku?
Czarna dziura. Jarred zmobilizował się, by przypomnieć sobie cokolwiek, lecz wysiłek przyprawił go tylko o ból
głowy. Doktor położył delikatnie rękę na jego ramieniu.
- Nic na siłę. To przyjdzie samo. Pamięta pan swoje nazwisko?
Minęła długa, pełna napięcia chwila. Doktor Alastair przyglądał mu się z zawodową ciekawością. Kelsey
nazwała go po imieniu, ale lekarz nie wiedział o tym. Z jakichś niejasnych dla niego samego powodów Jarred czuł,
że powinien jeszcze poudawać. W ułamku sekundy zdecydował, jaki kurs ma obrać.
- Nie - wyszeptał, rozpoczynając grę.
Rozdział 1
R dzawe liście wirowały jak szalone, drgając ostatnim zrywem nad ziemią, zanim przykleiły się do mokrego,
ciemnego chodnika. Kelsey szła między rosnącymi stertami, nie zauważając, że jej czarne szpilki ślizgają się wśród
liści. Zboczyła z asfaltu i skierowała się w stronę ludzi, zgromadzonych na szczycie niewielkiego pagórka. Ścieżka,
którą szła, była wysypana drobnym, ubitym żwirem. Jego naturalny wygląd pasował do majestatycznych jodeł i
szarych, kamiennych nagrobków, rozsianych na łagodnym stoku wzgórza. Krople deszczu kłuły ją w policzek,
wiatr usiłował wydrzeć czarny parasol ze zziębniętych dłoni.
Listopad w Seattle, a raczej w Silverlake, małym przedmieściu, przycupniętym poza obrębem rozrastającego się
miasta. Samo Seattle było otoczone wodą: zatoka Puget Sound, Jezioro Waszyngtona, Jezioro Unii. Gdyby
spojrzała w lewo, mogłaby dostrzec połyskujące w oddali Jezioro Waszyngtona, długie na dwadzieścia sześć
kilometrów. Na wschodzie i na południu rozciągało się jezioro Samamish, choć nie mogła go stąd zobaczyć.
Gdyby była w stanie myśleć, mogłaby wyobrazić sobie jego rozmiary.
Ale nie była w stanie myśleć. Jakby gdzieś w głębi jej mózgu powstała potężna luka. A może wyłączył się cały
jej system nerwowy. Z wyjątkiem tej części, która pozwoliła jej iść we właściwym kierunku i powiedzieć kierowcy
taksówki, że chce jechać na cmentarz.
Cmentarz.
Miał też inną nazwę. Coś bardziej stosownego dla zmysłów porażonych tragedią. Ale Kelsey zawsze nazywała to
miejsce po prostu cmentarzem. Wraz z przyjaciółmi z pierwszej klasy ogólniaka przekradali się tutaj i skakali po
grobach, aż coś, westchnienie wiatru czy szept liści, sprawiało, że dostawali gęsiej skórki i wrzeszcząc
wniebogłosy uciekali do bezpiecznych domów.
Jednak dzisiaj nie czuła obecności duchów, jedynie dławiący gardło smutek, który wypełniał jej piersi i sprawiał
niemal fizyczny ból. Najchętniej osunęłaby się na rozmokłą ziemię. Chance nie żył i nie było sposobu, by go
odzyskać. Odszedł. Na zawsze.
3
I Jarred był temu winien.
W ułamku sekundy gniew rozpalił zmartwiałe nerwy jej mózgu. Jarred Bryant. Jej mąż. Człowiek
odpowiedzialny za śmierć Chance’a.
Chwyciła mocniej zakrzywioną rączkę parasola i zacisnęła stanowczo usta. Od kiedy usłyszała o katastrofie
samolotu tylko jedno trzymało ją przy zdrowych zmysłach. Postanowiła rozwieść się z Jarredem i zostawić za sobą
to pozbawione miłości małżeństwo. Powinna zrobić to już lata temu. Ale śmierć Chance’a była dla niej impulsem,
tak bardzo potrzebnym, by uwolnić się od Jarreda.
- Kelsey...
Martena Rowden wyciągnęła drżącą dłoń. Matka Chance’a. Kobieta, która była przy Kelsey przez długie lata,
gdy dorastała, gdy dziecięca przyjaźń z Chance’em przeradzała się w coś więcej. Martena zawsze zajmowała
ważne miejsce w jej życiu. Przygarnęła Kelsey po tym, jak zmarli jej rodzice: matka na raka piersi, a ojciec z
powodu samotności i utraty woli życia.
Rodzice Chance’a pomogli Kelsey pozbierać się, gdy w wieku szesnastu lat została sama, zagubiona i
zdezorientowana. Zaufała ich miłości i wsparciu, tak jak zaufała Chance’owi. I choć po ukończeniu średniej szkoły
ona i Chance oddalili się od siebie, Kelsey zawsze uważała się za adoptowaną Rowdenównę. Byli jej rodziną.
Aż zjawił się Jarred Bryant.
- Tak mi żal - mówiła teraz Marlena z oczami pełnymi łez.
- Och, Marleno... - Kelsey objęła ją. Rozpacz, powstrzymywana przez te długie okropne dni, ogarnęła ją teraz,
wypełniając każdy zakamarek duszy. Kelsey miała ochotę krzyczeć z bólu. To była wina Jarreda! To on siedział za
sterami, tylko jego można winić za to, że samolot spadł do rzeki Columbia, to jego wina.
- My... my ostatnio nie widywaliśmy Chance’a zbyt często - powiedziała Martena, odsuwając się od Kelsey, by
wyjąć chusteczkę z torebki. - Miał jakieś kłopoty. Wiesz przecież...
- Tak, wiem.
- Zawracaliśmy ci głowę, pewnie za często. Ale Chance nie bardzo sobie radził. - Nowa fala łez wezbrała w jej
oczach. Przycisnęła chusteczkę do ust, jej twarz ściągnęła się z bólu.
- Wiem, wiem.
Kelsey nie miała siły rozmawiać o tym teraz. Chance od lat brał narkotyki. Nie był chyba uzależniony, tak
przynajmniej wolała myśleć. Jednak narkotyki rządziły jego życiem od dawna, aż stał się obcy dla wszystkich,
może nawet dla siebie samego.
- Nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby nie ty.
- Wy byliście przy mnie zawsze - łagodnie przypomniała Kelsey, obejmując ją ponownie. Martena była dla niej
raczej przyjaciółką niż kobietą starszą o całe pokolenie. Nawet gdy Kelsey chodziła do szkoły, Marlena traktowała
ją jak osobę równą wiekiem i Kelsey dobrze się z tym czuła. Oczywiście ostatnio nie były sobie już tak bliskie. To
małżeństwo Kelsey wymusiło tę zmianę. Ale Rowdenowie nie przestali być jej rodziną. Teraz, gdy ich jedyne
dziecko straciło życie zaledwie na kilka miesięcy przed trzydziestymi urodzinami, Marlena i Robert mieli już tylko
Kelsey.
A ona miała tylko ich.
Twarz Marteny wydawała się biała i krucha jak chińska porcelana. Kelsey objęła ją mocno i wyczuła dreszcz,
wstrząsający jej szczupłym ciałem. Nad jej ramieniem dostrzegła ojca Chance’a, Roberta Rowdena. Choroba
Parkinsona skazała go na wózek inwalidzki. Uśmiechnęła się smutno do mężczyzny, który od śmierci syna jakby
postarzał się o dwadzieścia lat.
- Chciałabym znów go mieć przy sobie - wyszlochała Marlena.
- Ja też - głos Kelsey był zdławiony i ochrypły.
- Co my teraz zrobimy?
- Będę przy tobie.
Delikatnie uwolniła się z objęć Marteny, uścisnęła Roberta, po czym zajęła miejsce wśród uczestników
nabożeństwa. Było ich niewielu. Chance miał tylko kilkoro prawdziwych przyjaciół, większość z nich losy roz-
rzuciły po całym świecie. Reszta znajomych mieszkała w Silverlake i pamiętała Chance’a jeszcze ze szkoły
średniej. Nazywali go chłopcem ze świetlaną przyszłością. Znali również Kelsey. Podchodzili teraz kolejno, by
zamienić parę słów. W głębi duszy wiedziała jednak, co tak naprawdę myślą. Była żoną człowieka, który zabił
Chance’a Rowdena.
Poczuła, że zaczyna ją boleć głowa, ale nie chciała poddać się słabości. Nie mieszkała z Jarredem już od trzech
lat, ich małżeńskie problemy zaczęły się jeszcze wcześniej. Jednak zgodnie z prawem ciągle była żoną tego
człowieka. Teraz czuła na barkach przerażający ciężar żalu i poczucia winy i nie potrafiła się z niego do końca
otrząsnąć. Zastanawiała się, dlaczego wcześniej nie zrobiła nic, by uzyskać rozwód, by się uwolnić.
I co, u licha, Chance robił w samolocie z Jarredem?
Oczami duszy ujrzała nagle Jarreda w szpitalnym łóżku, jego opatrunki, niespokojny oddech, posiniaczone
policzki i podbródek, opuchnięte, pokaleczone palce. Wbrew woli ogarnęła ją fala współczucia. Wyglądał tak... tak
żałośnie, że miała ochotę go pocieszyć!
4
Nie do wiary, pocieszyć Jarreda Bryanta!
Wzięła głęboki oddech i otrząsnęła się z tych myśli. To był pogrzeb Chance’a. Nie chciała myśleć teraz o
Jarredzie.
Dłoń Marteny odnalazła jej dłoń, Kelsey uścisnęła ją ciepło. Stały obok siebie jak dwie strażniczki i czekały.
Udział w pogrzebie to było stanowczo zbyt wiele dla tych, którzy najbliżej znali Chance’a. Ostatnie słowa pastora
Kelsey słyszała jak przez mgłę, otępiała i bezwolna, gdy ciało Chance’a na zawsze powierzano ziemi. Spojrzała
ponad linią czarnych parasoli, otaczających świeżo wykopany grób i orzechową trumnę. Kolejna myśl o Jarredzie
mimo woli wkradła się jednak w jej umysł. Przeraził ją wczoraj, gdy tak po prostu otworzył oczy, a dzisiejsza roz-
mowa z nim była zupełnie absurdalna i budziła niepokojące uczucie déjà vu. Rozmawiał z nią tak... chętnie. Już
sam dźwięk jego głosu przyspieszył bicie jej serca i sprawił, że dostała gęsiej skórki. Uświadomiła sobie, że wcale
nie będzie jej łatwo wymazać go z pamięci.
Kolejny przebłysk wspomnień. Jej pierwsze spotkanie z Jarredem Bryantem. Była oszołomiona jego bogactwem,
pozycją społeczną i urodą. Jak jeleń, schwytany w światła samochodu, patrzyła z osłupieniem, gdy przepychał się
w jej stronę przez zatłoczoną salę, aż stanęli twarzą twarz po raz pierwszy.
- Zdaje się, że pracujesz dla Trevora - powiedział, zamiast się przedstawić.
- Tak.
- Projektowanie wnętrz?
- Tak.
- Jeśli w ogóle masz na niego jakikolwiek wpływ, czy możesz go namówić, żeby przestał stawiać te kartony na
mleko i zaśmiecać nimi nabrzeże?
Rozbawił ją wtedy. Całe jej zdumienie, spowodowane tym spotkaniem, znikło natychmiast. Wybuchnęła
dźwięcznym śmiechem. Trevor Taggart, jeden z najbardziej wpływowych inwestorów i jednocześnie szef Kelsey,
był znany z braku gustu. Lubował się w ultranowoczesnych budynkach. Towarzystwo Historyczne, urząd miasta
Seattle i inni staczali z nim prawdziwe bitwy przynajmniej raz na dwa lata. Kelsey zastanawiała się czasem,
dlaczego właściwie pracuje dla Trevora, ale on naprawdę święcie wierzył, że jego pomysły są dobre. Zdumiewało
go i sprawiało mu przykrość, gdy wszyscy obrzucali go błotem.
- Te kartony na mleko nie są takie złe - odpowiedziała, myśląc o najnowszym projekcie Trevora, którego częścią
był szereg jednakowych budynków o białej elewacji. - Nie martw się. Będą ładniutkie.
- Naprawdę? - Jarred uniósł brwi. Jako szef Bryant Industries był bezpośrednim rywalem Trevora, lecz jego
budynki, niezależnie od stylu, były zawsze projektowane ze smakiem.
- Powinieneś zobaczyć wnętrza. Są naprawdę fantastyczne.
- Twoja robota?
Zarumieniła się zawstydzona.
- Miałam na myśli rozkład.
- Chciałbym je obejrzeć.
Wyciągnęła dłoń.
- Zadzwoń kiedyś. Ktoś na pewno chętnie cię oprowadzi.
- Wolałbym raczej, żebyś to była ty, a nie Taggart.
Kelsey wzruszyła ramionami.
- To się da zrobić...
I tak zaczęło się jej życie u boku Jarreda Bryanta. Zabawne. Krótko po tym, jak ona i Jarred związali się na
poważnie, w jej drzwiach zjawił się Chance. Błagał, by nie wychodziła za Jarreda, jeszcze zanim Jarred zdążył się
oświadczyć. Śmiała się z jego obaw, nie wierząc, że Jarred może mieć tak poważne zamiary. Potem poczuła się
wzruszona, gdy Chance otworzył przed nią serce i wyznał nagle, że ją kocha. Oczywiście nie chciała go słuchać,
bo po pierwsze była coraz bardziej zakochana w Jarredzie, a po drugie wiedziała, że problemy Chance’a wcale się
nie skończyły. Odsunął je tylko na jakiś czas. A poza tym nie kochała go. Nie w taki sposób. Byli przyjaciółmi i
przyszywanym rodzeństwem i nigdy nie potrafiłaby spojrzeć na niego inaczej.
Kelsey była oczarowana nadzwyczajną męską urodą Jarreda, jego siłą przebicia, ukradkowymi uśmiechami i
orientacją w sprawach zawodowych. Przesłonił jej cały świat. Straciła dla niego głowę tak szybko, tak całkowicie,
że dopiero po długim czasie zrozumiała, jaki popełniła błąd. Zupełnie go nie znała. Nie wiedziała wtedy nic o jego
lisiej duszy i pustym, żałosnym sercu. Z czasem poznała prawdę i była to bolesna lekcja.
Skrzywiła się na to wspomnienie i wróciła do rzeczywistości. Stała nad grobem Chance’a. Opuszczano właśnie
trumnę. Zgromadzeni rzucali róże na jej wieko. Zostawiła Marlenę i powlokła się z powrotem, sam na sam ze
swoim własnym bólem.
Zadziwiające, że widziała się z Chance’em w sobotę, dzień przed tym fatalnym lotem. Przyszedł wieczorem do
jej mieszkania. Wyglądał okropnie, jak chodzący szkielet. Załamał się, zaczął płakać i wyznał, że wszystko mu się
wali. Mówił, że jest skończony. Teraz słowa te sprawiły, że włosy na głowie Kelsey uniosły się. Przeszedł ją
dreszcz.
Nakarmiła go i zrobiła mu kawę, ale przez cały czas coś chodziło mu po głowie. Coś, czego nie mógł z siebie
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin