Janelle Taylor NIE WRACAJ DO DOMU
Prolog
Robert Gray wsunął obrączkę do kieszeni, wciągnął brzuch i zlustrował wzrokiem kobiety siedzące przy małych okrągłych stolikach w jego ulubionym klubie nocnym Chumley. Nieźle, pomyślał, gapiąc się na rudowłosą piękność w mini i obcisłej bluzeczce. Dziewczyna przysiadła na wysokim barowym stołku, pochyliła się nad kontuarem, eksponując imponujący biust, wąską talię i biodra, koło których żaden facet nie przeszedłby obojętnie. Skinęła na barmana. Postawi jej parę tanich drinków, zaproponuje, że odwiezie do domu, pokaże Zakątek Zakochanych, będzie pieprzył do utraty tchu, a za niecałą godzinę wróci do Chumleya. Szybko doprowadzi się do ładu w męskiej toalecie i będzie gotów do powtórki.
Podczas sobotnich wypadów z chłopakami Robert lubił kochać się z co najmniej dwoma kociakami. Co prawda kumple porzucili ten sport już kilka lat temu, wybrali stałe związki, ale Robert nie miał nic przeciwko temu, by samotnie polować w Center City. I dobrze, ma mniejszą konkurencję. Dopóki jego żona jest przekonana, że co sobota wychodzi z kumplami, ogląda mecz albo gra w bilard, nie przeszkadzała mu samotność. Zaraz po przyjściu do domu brał prysznic, tłumacząc się, że śmierdzi dymem papierosowym. Jego żonę rozczulała taka troskliwość, zwłaszcza że Robbie, ich dwuletni synek, miał astmę.
Koleżanka rudej poszła do łazienki i Robert ruszył do ataku. Wystarczył klasyczny tekst, by po chwili zalotnie pochylała się w jego stronę. Dwa mocne drinki później co chwila zakładała nogę na nogę, nieomylny znak, że zaraz ją zaliczy.
I wtedy coś poszło nie tak między przyjaciółką rudej i jej wielbicielem.
Ruda szybko włożyła żakiet. Wstała. Szykowała się do wyjścia. Robert nie mógł oderwać wzroku od jej biustu. Rany, co on by z nią zrobił...
- Ej, piękna, zostań - poprosił najbardziej uwodzicielskim głosem. - Dopiero dziewiąta. Odwiozę cię do domu.
Ruda zachichotała i zerknęła na przyjaciółkę, wyraźnie zazdrosną.
- Niestety, muszę już iść. Dzięki za drinki. Jesteś kochany.
I już jej nie było. A z nią wyszło jego osiem dolców w cudownie płaskim brzuchu. Suka.
Robert wrócił do baru i zamówił whisky. Daj sobie z nią spokój, stary, powiedział sobie w duchu. Przeczesał palcami gęste ciemne włosy. W lokalu było mnóstwo pięknych kobiet i niejedna lustrowała go wzrokiem. Miał trzydzieści osiem lat i zwracał uwagę kobiet po dwudziestce. Przyciągał je urodą, pieniędzmi, pewnością siebie i doświadczeniem. Czasami, jeśli były tego warte, podrywał też trzydziestolatki, ale stanowiły za małe wyzwanie. Wolne kobiety po trzydziestce były zdesperowane i rozpaczliwie czepiały się każdego faceta, który okazał im odrobinę zainteresowania.
Podniósł whisky i rozejrzał się po klubie.
Rany.
O rany.
W progu stała najpiękniejsza dupa, jaką kiedykolwiek widział.
Dwadzieścia parę lat. Długie, jedwabiste jasne włosy. Jasne, samie oczy. Czerwona szminka. Mała czarna - bardzo mała. Piękne piersi.
Usiadła niedaleko baru. Robert nie mógł oderwać od niej oczu. Taka laska na pewno się z kimś umówiła, myślał. Zauważył, że nie ma obrączki. Jednak dziesięć minut później nadal siedziała sama, sączyła drinka i wcale nie patrzyła na drzwi. Pewnie się pokłóciła z chłopakiem. Pewnie przychylnym okiem spojrzy na innego faceta. Pewnie nie odtrąci zalotów takiego casanowy.
Robert dopił whisky, wsunął do ust miętusa, wciągnął brzuch i podszedł do blondynki. Dziesięć sekund później już koło niej siedział. Po kilku minutach sączyła drinka, którego jej postawił.
Miała na imię Candy. Dwadzieścia pięć lat. Sekretarka. Zodiakalny Baran. Powiedziała mu jeszcze dużo innych rzeczy o sobie, ale połowy nie słuchał, bo zastanawiał się, czy wolałby mieć ją na sobie czy pod.
Gdy przysunął się bliżej, mruknęła, że podoba jej się zapach jego wody po goleniu... odebrał to jako zaproszenie, żeby przysunąć się jeszcze bardziej. Otoczył ją ramieniem. Uśmiechnęła się i upiła łyk drinka. Zachichotała. Założyła nogę na nogę. I zaraz zdjęła.
- Zrobiłbym wszystko za całusa - szepnął jej do ucha.
Uśmiechnęła się skromnie, a potem zamknęła oczy i uniosła ku niemu twarz. Myślał, że rozporek mu pęknie. Miał ochotę zedrzeć z niej ubranie, rzucić ją na stół i zrobić to tu i teraz.
Zadowolił się drugim, czułym pocałunkiem w usta, bez języka, niech zobaczy, jaki z niego dżentelmen. Delikatnie dmuchnął jej w ucho i...
Nagle czyjeś silne ramiona ściągnęły go ze stołka. Chciał się uwolnić, ale napastnik trzymał mocno.
- Co jest...
- Nie mieści mi się w głowie, że obmacujesz się publicznie. Co ty wyprawiasz?
Słysząc aż za dobrze znany głos brata, Robert się uspokoił.
- Daj mi spokój, Matt - warknął i znowu spróbował się uwolnić. Nic z tego. Choć młodszy o cztery lata, Matthew Gray był o parę centymetrów wyższy i bardzo silny, i z łatwością zaciągnął Roberta w kąt przy szafie grającej.
Robert zerknął na Candy. Mieszała drinka, jakby nic się nie stało. Ta to wie, co znaczy nie wtrącać nosa w cudze sprawy. Inna przyglądałaby się im ciekawie, licząc, że po walce wynagrodzi zwycięzcę.
- Co ty wyprawiasz, Robert? - syknął Matthew. - W domu czeka na ciebie żona i dziecko. Masz szczęście, że nie powiem Laurie, że ją zdradzasz - dodał.
Cholerny wścibski braciszek. Odkąd pamiętał, Matt wtrącał się w jego życie. Miał już tego dosyć.
- Chcesz jej złamać serce? Chcesz, żeby twój bratanek dorastał w rozbitej rodzinie?
Odwal się, braciszku. Pilnuj swojego nosa.
Matthew przyglądał mu się przez chwilę, pokręcił głową i pchnął na szafę grającą.
- Człowieku, to twoje życie. Proszę bardzo, spieprz wszystko. Na nic innego nie zasługujesz. Nie zasługujesz na żonę i dziecko.
W końcu sobie poszedł.
Drań. Robert przewrócił oczami, poprawił koszulę i wrócił do stolika.
- Przepraszam za tę scenę, skarbie - powiedział do Candy. - Napijmy się jeszcze i zaczniemy od tego momentu, w którym przerwał nam mój świątobliwy braciszek.
Candy zerknęła na zegarek i narzuciła sweter na ramiona.
- Chciałabym, ale... na mnie już czas. - Uśmiechnęła się sztucznie.
O nie, nie pozwoli, by umknął mu taki okaz. Taka laska jest warta dwóch innych.
- Skarbie, a może skoczymy winne, przytulniejsze miejsce, gdzie nam nie przeszkodzi żaden cholerny krewniak? - Uśmiechnął się i przysunął bliżej, żeby szepnąć jej prosto do ucha: - Tu niedaleko jest zaciszny motel, mają tam bar i dansing...
Candy wstała i sięgnęła po torebkę.
- Naprawdę muszę już iść. Jutro mam ciężki dzień. Dzięki za drinka, skarbie.
Cholera, cholera, cholera. A miało pójść jak po maśle. Wstał, uśmiechnął się z trudem.
- Candy, jestem tu co sobota. Zobaczymy się za tydzień?
- Och, nie wiem.
- Może dasz mi swój numer telefonu?
Zawahała się, ale po chwili nabazgrała numer na serwetce i wyszła, kręcąc cudownym tyłeczkiem. Złożył serwetkę i schował do kieszeni. Dobrze, zadzwoni do niej w tygodniu i dokończy, co dzisiaj zaczął.
Wrócił do baru, zamówił kolejną whisky. Pił i wyobrażał sobie, co będzie wyprawiał z Candy, kiedy się znowu spotkają. W połowie szczególnie namiętnej wizji nagle poczuł, że ktoś go obserwuje. Oby to była jakaś cycata laska, pomodlił się w myślach i rozejrzał dookoła.
Nie, chyba nikt nie zwrócił na niego uwagi, nawet te trzy kobiety o przeciętnej urodzie. Wszystkie trzy z trudem mieściły się na barowych stołkach; z takim wyglądem powinny go błagać, by choć popatrzył na nie. Zmarnowana sobota. Dwa razy mu nie wyszło, do tego kłótnia z bratem... Nie miał ochoty próbować po raz trzeci, nawet z takimi pewniakami jak te trzy. Wystarczyłyby dwa drinki, by je mieć.
Rzucił plik banknotów na kontuar i wstał. Zachwiał się. Chyba niepotrzebnie pił tę ostatnią whisky. Gdy otworzył drzwi, duszne czerwcowe powietrze uderzyło go w twarz.
- Ej, ludzie - zawołał przez ramię. - Chodźcie na dwór. Nikogo tu nie ma i można ta... tańczyć i się bzy... bzy... - Potknął się o własne nogi, wyprostował, znieruchomiał, rozejrzał po pełnym parkingu. Który jest mój, zastanawiał się. A, ten.
Potoczył się w stronę samochodu. Odeśpi pijaństwo w klimatyzowanym wnętrzu, nim ruszy w drogę. Jutro drugie urodziny synka, nie chciał, żeby Laurie zrobiła mu awanturę, że wraca pijany albo z rozbitym samochodem.
Znowu poczuł na sobie czyjś wzrok, znowu miał dziwne wrażenie, że ktoś go obserwuje. Odwrócił się. Nikogo nie zauważył. Chyba był bardziej pijany, niż myślał.
Kroki, przebiegło mu przez głowę. Bełkotał nawet w myślach. Słyszę kroki.
Pochylił się, szukał kluczyków w kieszeni i wtedy poczuł uderzenie.
Ktoś pchnął go nożem w plecy.
I jeszcze raz. I jeszcze.
Robert osunął się na kolana. Wyciągnął ręce, żeby złagodzić upadek. Ciepła, lepka krew leciała mu z ust, spływała na koszulę za pięćdziesiąt dolarów. Cholera, krew się trudno spiera. Laurie się wścieknie.
Usłyszał kroki na parkingu i chciał zawołać o pomoc, ale nie mógł wydobyć głosu. Zresztą są chyba tuż za nim?
Nadstawił ucha. Tak, ktoś jest tuż za nim. Szepcze coś. Recytuje? Choć się starał, nie mógł rozróżnić słów.
Chciał się odwrócić, zobaczyć kto to, ale znowu poczuł pchnięcie noża w plecy, i znowu, tym razem niżej, i jeszcze niżej.
Upadł twarzą na gorący asfalt. Po chwili poczuł, jak czyjaś ręka wsuwa się do jego kieszeni, szuka czegoś. Portfela?
Nie. Obrączki.
Cholera. Nie obrączkę, draniu. Laurie dostanie szału, jeśli wrócę bez niej. Przez miesiąc nie wpuści mnie do łóżka.
Zamknął oczy. Nagle ogarnęło go zmęczenie. Podobnie czuł się tuż przed zaśnięciem, kiedy to marzył o nagiej Pameli Andersen czy Nicole Kidman.
Ktoś wsunął mu obrączkę na palec. Dobrze, pomyślał. Dzięki. Laurie się piekli, kiedy wracam z obrączką w kieszeni. Nie zawsze łykała wytłumaczenie, że od piwa puchną mu palce.
Jego ciało ogarnęło przyjemne ciepło. Było mu coraz lżej. Nóż raz po raz zanurzał się w jego plecach, a Robert wreszcie usłyszał, co szepcze osoba za nim:
- Zdrada nie popłaca.
Rozdział 1
Błagam, nie zapraszaj mnie na randkę, myślała gorączkowo Mia Andersen. Obserwowała, jak Norman Newman idzie w jej stronę z bukietem przywiędłego bzu i obwisłym brzuchem. Błagam, błagam, nie. Chyba w końcu zrozumiałeś?
Mia cofnęła się do klasy i tęsknym wzrokiem obrzuciła fontannę z pitną wodą po drugiej stronie korytarza. Było bardzo gorąco, nawet jak na koniec czerwca - prawie trzydzieści stopni i wysoka wilgotność powietrza, a w jej klasie oczywiście zepsuł się wentylator. Jednak nie ulegnie pokusie, bo łyk zimnej wody oznacza, że setki uczniów będą świadkami, jak Norman po raz kolejny daremnie usiłuje się z nią umówić.
A właściwie co on tu robi? W piątkowe popołudnie, kwadrans po trzeciej, w ostatni dzień szkoły? Może też przyszedł się pożegnać. Norman wykorzystał cały zaległy urlop w ciągu ostatnich dwóch tygodni, musiał się opiekować matką. Była po ciężkim wylewie i nie miała nikogo poza Normanem. Koledzy z pokoju nauczycielskiego wystawili za niego stopnie, sklasyfikowali uczniów i wypełnili wszystkie dokumenty.
Zapach bzu był coraz bliżej. Co ją podkusiło, żeby kiedyś zwierzyć się uczniom, że bez to jej ulubione kwiaty? Cała szkoła wiedziała, że pan Newman, uznany zresztą w nieoficjalnym głosowaniu, skonfiskowanym przez wicedyrektorkę na dużej przerwie, za Najbardziej Roztargnionego Nauczyciela Roku, kocha się w pani Andersen, której w tym samym głosowaniu przyznano tytuł Najbardziej Lubianej i, o wstydzie, Najładniejszej Nauczycielki.
Najładniejsza. Mia pokręciła głową. Gdyby ktokolwiek, w tym Norman, zobaczył ją pięć lat temu, zanim zaczęła uczyć w Bayswater, uznałby, że jest Nauczycielką, Która Najbardziej Potrzebuje Porady Stylisty. Zwyciężyłaby w kategorii Najbardziej Myszowate Włosy. Najzwyklejsze Piwne Oczy. Najbardziej Bezpłciowe Stroje. I tak dalej.
Jakkolwiek by było, wszystkie te zaszczytne tytuły otrzymała od własnego męża, zanim, by mu się bardziej podobać, przeszła prawdziwą metamorfozę. Zanim zdobyła tytuł Najładniejszej Nauczycielki cztery lata z rzędu.
Tak, pomyślała, przeglądając się w szybie. Długie jasne włosy. Jasnobrązowe łagodne oczy podkreślone dyskretnym makijażem. Dopasowana sukienka i modne sandałki. Wiszące kolczyki i dobrany pierścionek. Jest ładna.
I nieprawdziwa.
Ale dzisiaj wieczorem po raz ostatni, tym razem już na dobre, zetrze makijaż, zmyje z włosów odcień popielaty blond firmy Clairol i na nowo stanie się skromną brunetką z kucykiem. Wróci do ulubionych ubrań - długich, wygodnych bawełnianych spódnic i skromnych bluzeczek. Założy nawet perły po mamie. I będzie taka jak kiedyś. Taka, jaką była, zanim w jej życiu pojawił się David Andersen.
- Twoja siostra nie nosi pereł, prawda? - pytał, ilekroć choćby spojrzała na perły. - Są za poważne, nie uważasz?
Pięć lat temu brakowało jej pewności siebie, by powiedzieć, że nie, wcale tak nie uważa. Wręcz przeciwnie, perły po mamie to jej największy skarb, jeśli nie liczyć cudownych wspomnień. Po prostu przestała je zakładać. Brakowało jej także odwagi, by powiedzieć Davidowi, że jeśli chce, żeby się ubierała jak Margot, jej bliźniaczka, to może ożenił się z niewłaściwą siostrą?
Pięć lat, ba, nawet rok temu brakowało jej pewności siebie, by powiedzieć Davidowi Andersenowi, że może iść do diabła. I drogo za to zapłaciła.
- Dzień dobry, Mia. Nie za gorąco ci tutaj?
Norman Newman. Czaił się na progu z bukietem zwiędłego bzu i puszką mrożonej herbaty.
Przynajmniej wyrwie się z tych przykrych rozważań. Były mąż to ostatni człowiek, o którym chciała rozmyślać.
Tylko że Norman to niewiele ciekawszy obiekt. Mii było przykro, że nie myśli o nim cieplej, ale nie widziała w Normanie uroczo roztargnionego nauczyciela chemii. Choć nie przeszłoby jej to przez gardło, uważała, że Newman jej się po prostu naprzykrza. Pół roku temu rozeszła się wieść, że Mia się rozwiodła, i zaraz zaczął zapraszać ją na randki. Odmawiała mu za każdym razem, ale nie rezygnował i co poniedziałek rano zapraszał na sobotę. Najpierw powiedziała grzecznie, że to bardzo miło z jego strony, ale najpierw musi dojść do siebie po rozwodzie i trochę potrwa, zanim w ogóle pomyśli o nowym związku, co zresztą było prawdą. Wobec tego Norman zapytał o przyszłość. Odparła, że także wtedy nie ma na co liczyć. A jednak co poniedziałek usiłował się z nią gdzieś umówić. Czatował na nią w pokoju nauczycielskim, w stołówce, na parkingu, na korytarzu, wszędzie. Zawsze pytał, czy nie miałaby ochoty iść z nim w sobotę na kolację i może do kina.
Sprawił, że czuła się przy nim tak samo jak przy byłym mężu. Miała wrażenie, że jej pragnienia, myśli, słowa nie mają znaczenia. Jego zadurzenie, zamiast jej pochlebiać, drażniło. Z ulgą powitała jego nieobecność w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
Norman uśmiechnął się, demonstrując przy tym nowiutkie klamry na zębach.
- Miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać na osobności, ale...
- Przepraszamy za spóźnienie, pani Andersen. Musiałyśmy się ze wszystkimi pożegnać!
Co za ulga. Bliźniaczki Harleyów, Amy i Anne, wpadły do klasy za Normanem i pobiegły do pierwszej ławki. To w ich stylu, zostać za karę w szkole ostatniego dnia przed wakacjami.
Mia zerknęła na zegarek.
- Dzień dobry, dziewczynki. Zaraz się wami zajmę.
Ponownie skupiła uwagę na Normanie.
- Dzień dobry, rzeczywiście, bardzo dziś gorąco. Muszę się zająć tymi łobuziakami. Nie chcę tu siedzieć ani chwili dłużej, niż to konieczne, zwłaszcza w tym upale. - Poprawiła kartkę na już posprzątanym biurku. - Jak zdrowie mamy? - zapytała z uprzejmości.
Norman zmarszczył brwi. Zerknął na dziewczynki, ale zaraz jego oczy wróciły do Mii.
- Powoli wraca do zdrowia, bardzo dziękuję. - Odchrząknął, ściszył głos. - Pomyślałem, że może napijemy się kawy, żeby uczcić ostatni dzień szkoły. Chciałem cię o coś zapytać.
Mia nie miała wątpliwości o co: czy umówi się z nim na sobotę?
- Dziękuję, ale na razie mam pełne ręce roboty, zresztą w najbliższych tygodniach będę bardzo zajęta, więc...
Norman spochmurniał.
- W takim razie może zapytam od razu.
Amy Harley stłumiła chichot.
- Zastanawiałem się - zaczął Norman i ponownie odchrząknął. - Zastanawiałem się, czy miałabyś czas w tę sobotę i zechciała zjeść ze mną kolację. Naprawdę musimy o czymś porozmawiać, i to nie na terenie szkoły.
Amy parsknęła śmiechem. Mia zganiła ją wzrokiem i spojrzała na Normana, czerwonego z przejęcia.
Nie podobało się jej, że musi odrzucić jego awanse w obecności uczennic, ale nie dał jej innego wyboru. Sam się o to prosił.
- Bardzo mi przykro, niestety nie mogę. W lecie będę bardzo zajęta i wątpię, żebym znalazła wolną chwilę.
Zmrużył oczy, spochmurniał.
- Trudno. - Przeczesał palcami kręcone włosy. - Może zadzwonię do ciebie. Jesienią nie wracam do szkoły. Mama mnie potrzebuje. - Niezgrabnie wręczył jej bez i wyszedł z puszką herbaty mrożonej w garści.
Nie wraca jesienią do szkoły! Mia starała się nie okazywać radości, w końcu jego sytuacja nie jest zabawna, ale nie zdołała opanować uśmiechu.
Zanim Amy zdążyła coś powiedzieć, przerwała jej w pół słowa:
- Ani słowa, panno Harley. Kara zaczęła się pięć minut temu, rozumiemy się?
Amy się uśmiechnęła i z teatralną przesadą zamknęła buzię. Anne zerknęła na Mię i znowu wbiła wzrok w splecione dłonie.
Mia odetchnęła głęboko.
- No dobrze, dziewczynki. Za karę napiszecie wypracowanie, na temat: Dlaczego zawsze trzeba uważać na lekcjach, nawet ostatniego dnia przed wakacjami. Na pięć stron.
Amy jęknęła, a Anne natychmiast otworzyła zeszyt i zaczęła pisać.
- Dasz mi kartkę? - Amy rozżalona wstała, podeszła do siostry, wzięła arkusz papieru. Wróciła na swoje miejsce i zamiast w kartkę, wbiła wzrok w okno, gdzie grupa chłopców bez koszulek grała w piłkę.
Mia pokręciła głową. Godzina z bliźniaczkami to jak dwie z innymi dziećmi. Dwunastolatki posyłały sobie liściki podczas jej lekcji, i to mimo dwukrotnych ostrzeżeń. Co więcej, tego dnia Mia miała wątpliwą przyjemność dyżuru na stołówce i widziała, jak Amy wrzuca siostrze za koszulę zieloną galaretkę. Anne, wściekła jak rzadko, odwdzięczyła się, ciskając ziemniaczane purée na kolana Amy, i zaraz przy ich stoliku rozgorzała regularna bitwa na jedzenie. I teraz obie dziewczynki i Mia muszą zostać w szkole o godzinę dłużej. Dobrze chociaż, że nie musi sprawdzać ich wypracowań, tylko potem odwiezie je do domu, bo nie zdążą na szkolny autobus.
Amy usiłowała zwrócić na siebie uwagę siostry, ale nie nauczycielki, co było o tyle trudne, że siedziały tak blisko. Mia z trudem powstrzymała uśmiech, widząc, jak Anne zerka na nią nerwowo, chcąc się przekonać, czy na nie patrzy.
Jasnowłose bliźniaczki o anielskich buźkach bardzo jej przypominały ją samą i Margot, jej siostrę bliźniaczkę. Amy Harley była nieposłuszna, niesforna i pełna uroku, więc często wychodziła cało z opałów, w które sama się pakowała. Anne była ostrożna, szczera i nieśmiała, więc często to na nią spadała odpowiedzialność za psoty Amy. Mia patrzyła z czułością na skupioną dziewczynkę, która z wystawionym językiem z zapałem pisała wypracowanie. Amy gapiła się na koszykarzy. Zapewne w swojej pracy omówi przede wszystkim wygląd chłopców.
Jako dwunastolatka Mia była zbyt nieśmiała, by zerkać na chłopców, na których widok jej żołądek wyprawiał dziwne rzeczy. I mimo, że były z Margot identyczne, jeśli nie liczyć kosmetyków, ciuchów, fryzur, mężczyźni nigdy nie szaleli za nią tak, jak za Margot.
Nie rozumiem Mii, słyszała ciągle w szkole, ukryta za filarem albo w łazience. Dlaczego wygląda tak, jak wygląda, skoro mogłaby być jak Margot? Wystarczy, żeby kupowała takie same ciuchy i kosmetyki i podobnie się czesała, a będzie najładniejszą dziewczyną w szkole. Dlaczego woli być taka nijaka i zwykła?
Były mąż Mii spytał o to samo po pierwszym spotkaniu z Margot.
...
gpz