Cain Tom - Zabić księżną.doc

(1391 KB) Pobierz
TOM CAIN

TOM CAIN

ZABIĆ KSIĘŻNĄ

Z języka angielskiego przełożyła Monika Wiśniewska

 

Uwaga, autora.

Książka The Accident Man zainspirowana została prawdziwymi wydarzeniami, ogólnoświatową reakcją na nie i otaczającymi je nieustającymi spekulacjami. Tam, gdzie było to istotne, starałem się ściśle trzymać faktów. Niemniej jednak powieść ta stanowi zdecydowanie fikcję literacką. Kategorycznie zaprzeczam temu, bym opisywał rzekomo autentyczny spisek, który jakimś cudem do tej pory pozostawał nieujawniony lub zatuszowany. Dziennikarz śledczy bądź policyjny detektyw próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie: Co się naprawdę wydarzyło?. Jako pisarz starałem się korzystać z własnej wyobraźni, by sformułować odpowiedź na zupełnie inne, hipotetyczne zapytanie: A gdyby...?.

 

Wstęp

 

Nocne powietrze pulsowało gorącem, a morskie fale leniwie obmywały kamienistą plażę.

Na drewnianym molo stał strażnik, ale było dziesięć po dziesiątej, nieba nie rozświetlał księżyc, więc człowiek z kałasznikowem nie widział Samuela Carvera, płynącego pod wodami Adriatyku, nie słyszał, jak ten wynurza się pod molo, nie wykrył jego obecności tuż pod swymi stopami.

Carver płynął powoli i bezgłośnie w stronę brzegu, gdzie woda była najpłytsza. Zdjął maskę, płetwy i kamizelkę wypornościową, do której miał przymocowaną butlę z tlenem. Przypiął maskę i płetwy do haczyków z boku kamizelki, po czym delikatnie zanurzył sprzęt w wodzie, by opadł na dno morza.

Zaczekał, aż usłyszy w oddali dźwięk helikoptera, a dopiero potem przyjął pozycję startową u dołu drabinki, która schodziła do wody na końcu molo. Liczył na ludzką naturę. Kiedy śmigłowiec będzie przelatywał nad jego głową, mężczyzna spojrzy w górę. Każdy by tak zrobił, zwłaszcza gdyby na pokładzie znajdował się jego szef.

Do ud Carver miał przypięte dwa nieprzemakalne woreczki. Kiedy łoskot wirnika osiągnął szczytowe natężenie, otworzył jeden z nich i wyjął klasyczny weterynaryjny pistolet pneumatyczny. Zaczekał, aż nad jego głową pojawią się reflektory lądującego helikoptera. Następnie wziął głęboki oddech, chwycił się drabiny i podciągnął w górę.

Opadł płasko na deski i podniósł głowę, by się przekonać, że strażnik nadal obserwuje Jetrangera Bell 206, który zawisł w powietrzu jakieś czterysta metrów dalej, a następnie opadł w dół, by wylądować na prywatnym lądowisku dla helikopterów. Plecy mężczyzny stanowiły idealny cel dla pocisku ze środkiem usypiającym, który Carver wystrzelił z pistoletu. Podbiegł i złapał strażnika, nim ten zdążył upaść, nie chcąc nikogo alarmować odgłosem upadającego ciała. Usunął pocisk i wrzucił go do wody. Następnie udał się w kierunku posiadłości, szykując się do wykonania zadania.

 

Samuel Carver sprawiał, że złe rzeczy przytrafiały się jeszcze gorszym ludziom. Jego obecnym celem był czterdziestotrzyletni rodowity Albańczyk, który nazywał się Skender Visar. Oficjalną nazwą tego, czym zajmował się Visar, był przemyt ludzi, lecz Carver wolał bardziej tradycyjne określenie jego pracy. Jego zdaniem Albańczyk był handlarzem niewolników.

Visar drogą morską sprowadzał w kontenerach ludzi z Chin, Afryki i dawnych krajów komunistycznych Europy Wschodniej. Mężczyzn wysyłał do pracy w polu i zakładach wyzyskujących siłę roboczą do wykonywania prac, które mieszkańcy Zachodu uważali za uwłaczające ich godności. Kupował kobiety od rodzin tak przeraźliwie biednych, że gotowe były sprzedać własnych przyjaciół i krewnych; następnie biciem zmuszał je do posłuszeństwa, faszerował dragami i bezlitośnie zmuszał do pracy w należących do niego burdelach, barach i salonach masażu, rozrzuconych po całej Europie i Stanach Zjednoczonych. Niewielu niewolników było w stanie przetrwać coś takiego dłużej niż dwa lub trzy lata, ale Visar miał to gdzieś. Przez ten czas stukrotnie zwracał mu się koszt ich kupna, transportu i żałośnie skromnego utrzymania. A tam, skąd pochodzili, pozostało ich jeszcze całe mnóstwo, niezliczone tysiące.

Niewolnictwo stanowiło dynamicznie rozwijającą się gałąź przemysłu przestępczego, a czerpane z niego zyski szybko doganiały profity z nielegalnego handlu bronią i narkotykami. W pewien sposób ten model biznesu był znacznie zmyślniejszy: karabin albo gram kokainy można było sprzedać tylko raz, a seksniewolnicę dziesięć razy w ciągu jednej nocy. Ale łatwe pieniądze niosły ze sobą ostrą rywalizację. Visar żył w stanie permanentnej zawodowej paranoi, nieustannie wypatrując wrogów, czujny wobec każdego potencjalnego zagrożenia swej pozycji, rzeczywistego czy też wyimaginowanego.

Odpoczywał właśnie na swym pięćdziesięciometrowym jachcie, żeglując wraz z rodziną po dalmatyńskim wybrzeżu Chorwacji, kiedy się dowiedział, że jeden z jego starszych asystentów, Ergon Ali, próbował dobić targu z konkurencyjnym bossem. Informacja ta nie była prawdziwa, puszczono ją w obieg wyłącznie po to, by go zwieść, ale odniosła zamierzony skutek.

Visar wysłał czteroosobową ekipę do berlińskiego klubu ze striptizem, który służył jako baza Alego. Stłukli Alego do nieprzytomności kolbą mossberga, wrzucili do bagażnika mercedesa klasy S, naszpikowali heroiną i ruszyli autostradą na południe. Czternaście godzin później dotarli do Splitu, miasta na wybrzeżu Chorwacji, które swego czasu stanowiło ulubione miejsce letniego wypoczynku rzymskich cesarzy. Ludzie Visara ponownie nafaszerowali Alego dragami, by był cicho, następnie udali się mercem na prom, który przetransportował ich na wyspę Hvar. Na promie obok nich stał kamper pełen australijskich studentów podróżujących po Europie. Trzygodzinną przeprawę ludzie Visara spędzili w barze, dorównując Australijczykom w ilości wypitego piwa. Oprócz nich w barze znajdowała się tylko jedna osoba, siedząca w kącie: brodaty mężczyzna w znoszonej panamie na głowie, z lornetką na szyi, sączący herbatę i obojętnie przeglądający podręcznik poświęcony obserwowaniu ptaków.

Kiedy ludzie Visara dotarli do willi, wrzucili Ergona Alego do piwnicy, związanego i zakneblowanego. Nie chcieli marnować czasu swego szefa, więc przez resztę nocy i cały następny dzień bili, razili prądem i na wpół topili człowieka, który jeszcze niedawno był ich przyjacielem. Dopiero doszedłszy do przekonania, że Ali już, już ma się złamać, zadzwonili do Skendera Visara, by go poinformować, że wszystko zostało przygotowane na jego przyjazd. Nim Visar się rozłączył, wirnik jego śmigłowca zaczął się obracać. Wyjeżdżał, by nadać ostateczny szlif przesłuchaniu Ergona Alego. A Samuel Carver, któremu teraz nie w głowie było obserwowanie ptaków, czekał na niego.

 

Carver przykucnął w cieniu na końcu lądowiska. Visar i jego ochroniarz zdążyli już udać się w stronę głównego budynku, gdzie na Ergona Alego czekało jego przeznaczenie. Pilot został kilka minut dłużej, by wszystko powyłączać i sprawdzić, ale w końcu on także się oddalił. Carver zaczekał do chwili, aż zyskał pewność, że jest zupełnie sam, po czym przemknął po lądowisku w stronę milczącej maszyny.

Bell 206 był koniem pociągowym nieboskłonu, wprowadzonym do użytku w 1967 roku. Od tamtej pory niewiele się zmienił. Tył samolotu składał się z długiej belki ogonowej, na której końcu znajdował się wirnik ogonowy i statecznik kierunkowy, wystające nad belką i pod nią niczym przechylone płetwy rekina. Statecznik przytwierdzony był do reszty helikoptera za pomocą czterech śrub, tworzących prostokąt.

Carver założył rękawiczki, sięgnął do drugiego woreczka na udzie, wyjął z niego klucz francuski i odkręcił dwie dolne śruby. Następnie minipiłą przeciął do połowy każdą z nich, znacząco je osłabiając. Delikatnie wkręcił je z powrotem, bardzo uważając, by ich nie przełamać. Następnie odkręcił dwie górne śruby, dokładnie w taki sam sposób jak dolne. Tym razem przeciął je do końca, tuż przy główkach. Wsadził trzony śrub do swego woreczka, po czym użył niewielkich kawałeczków przypominającego kit Blu-Taca, by wsunąć główki śrub z powrotem do statecznika kierunkowego, dokładnie tam, gdzie znajdowały się jeszcze chwilę wcześniej. Uważne oględziny helikoptera ujawniłyby to, co zrobił Carver. Ale dzisiaj zmęczony pilot z całą pewnością jedynie pobieżnie sprawdzi maszynę przed startem.

Carver wykonał całą procedurę jeszcze raz w myślach, chcąc mieć pewność, że uczynił wszystko, co należało, po czym oddalił się w stronę molo. Kiedy strażnik się przebudził, po Samuelu Carverze już dawno nie było śladu.

 

Długo trwało, nim Ergon Ali wreszcie umarł, do samego końca zapewniając o swej niewinności i lojalności. Świtało, kiedy Skender Visar wrócił na pokład helikoptera. Był zmęczony i zatroskany, obawiał się niebezpiecznej, kosztownej wojny gangów i zastanawiał się, kto następny go zdradzi. Pragnął wrócić na swoją łódź. Pilot nie chciał jeszcze bardziej go rozdrażniać, więc pospiesznie wykonał procedury startowe i jak najszybciej oderwał Bella od ziemi.

Znajdowali się osiem kilometrów od brzegu, gdy zaczęły się wibracje. Instynkt pilota nakazywał mu zawrócić, wiedział jednak, że Visar by na to nie pozwolił, przyspieszył więc, by czym prędzej dotrzeć do celu podróży.

Gdy helikopter przyspieszył, powietrze jeszcze szybciej zaczęło omiatać statecznik kierunkowy, przechylając go na boki. Gdyby wszystkie cztery śruby przytwierdzające tkwiły mocno na swoim miejscu, utrzymałyby statecznik w pionie i bezruchu. Ale jako że brakowało górnych śrub, osłabione dolne śruby się rozchwiały, w efekcie czego statecznik zaczął się ruszać. I im bardziej pilot przyspieszał, tym mocniej trzepotał statecznik.

Podczas startu helikoptera odstęp pomiędzy statecznikiem a Śmiglem ogonowym wynosił mniej więcej trzydzieści centymetrów. Ale wraz z każdą wibracją odległość ta zmniejszała się... dwadzieścia pięć centymetrów... dziesięć... coraz bliżej, aż statecznik zderzył się z obracającymi się łopatami ze straszliwą siłą, natychmiast blokując śmigło niczym kij od miotły wciśnięty pomiędzy szprychy w kole. Nagłe i gwałtowne wytracenie prędkości oderwało łopatki śmigła od helikoptera, dwie pozostałe śruby statecznika złamały się niczym grissini, po czym całe usterzenie ogonowe runęło do Adriatyku, któremu promienie wschodzącego słońca nadawały niesamowity połysk.

Helikopter zaczął się teraz z coraz większą prędkością obracać wokół własnej osi. Skender Visar, który ze spokojem sprawował nadzór nad śmiercią i upodleniem tak wielu ludzkich istnień, na swój nieuchronnie zbliżający się koniec zareagował iście zwierzęcym skowytem przerażenia. Pilot wyłączył po prostu silnik, pozwalając głównym śmigłom obracać się niczym skrzydłom wiatraka. Na krótką chwilę przywrócony został spokój. Kabina przestała wirować. Visar uśmiechnął się słabo w desperackiej próbie zatuszowania własnego tchórzostwa. Pilot zaczął wysyłać sygnał mayday, wzywając pomocy.

Jetranger Bell 206 poddany autorotacji spada z prędkością dwudziestu ośmiu kilometrów na godzinę. Jeśli za sterami znajduje się doświadczony pilot, szanse na wyjście z tego cało są spore, nawet w przypadku wodowania. Jednak Carver liczył na coś jeszcze. Śmigło ogonowe helikoptera jest zasilane przez wał napędowy, który biegnie od silnika wzdłuż belki ogonowej, ale prąd nie może być przekazany z wału do śmigła bez pomocy skrzyni biegów. Skrzynię tę stanowi ciężki kawał metalu znajdujący się na jednym końcu belki, pełniący rolę przeciwwagi dla kabiny i silnika na drugim końcu. Kiedy więc śmigło oderwało się od helikoptera, wyszarpnęło skrzynię biegów z miejsca, gdzie była umocowana, i pozostawiło ją zwisającą z wału napędowego na otwartym końcu zniszczonej belki ogonowej. Pozostała w takiej pozycji przez dziesięć, może piętnaście sekund, ciągnięta w dół przez siłę grawitacji i smagana wiatrem. Następnie połączenie z wałem napędowym zostało przerwane i skrzynia biegów dołączyła do spadających do morza szczątków maszyny.

Pozbawiony jej wagi Jetranger utracił wszelkie pozory równowagi. W jednej sekundzie pilot spoglądał w niebo; w następnej znajdował się twarzą do morza, zaś helikopter nie był już działającym samolotem, lecz trumną ze szkła i metalu, gwałtownie spadającą w stronę wzburzonej wody. Pilot miał w uszach jedynie szaleńczy pęd powietrza i śmiertelnie przerażony wrzask Skendera Visara.

 

Samuel Carver spał twardo, gdy zginął przemytnik ludzi. Kilka godzin wcześniej dopłynął do wypożyczonej motorówki, którą zacumował tuż za cyplem zatoki, w której usytuowana była willa Visara. Ściągnął piankę, wytarł się i włożył dżinsy oraz luźną bawełnianą koszulę. Następnie wrócił do miasteczka na Hvarze, gdzie się zatrzymał, zacumował motorówkę i zjadł późną kolację w restauracji z widokiem na morze. Zamówił grillowane owoce morza i butelkę schłodzonego posip cara, młodego białego wina z sąsiedniej wyspy Korculi. Zjadł przy stoliku na zewnątrz i przyglądał się przechodzącym dziewczętom. Następnie poszedł spacerkiem do swego hotelu, jakby był zwykłym turystą, po czym udał się do łóżka, życząc po drodze portierowi dobrej nocy.

Nazajutrz posilił się śniadaniem, na które składały się świeże bułeczki i słodka czarna kawa, po czym wymeldował się z hotelu, płacąc gotówką. Wsiadł na prom udający się do włoskiego portu Pescara po drugiej stronie Adriatyku, po prostu kolejny anonimowy pasażer bez samochodu w szczycie sezonu letniego. Kiedy już znalazł się we Włoszech kupił bilet na pociąg do domu - nikt nie wymagał od niego żadnych dokumentów ani dowodu tożsamości, po jego podróży nie pozostał żaden ślad, wszędzie bez pytania akceptowano gotówkę.

Carver podróżował pierwszą klasą. Czytał książkę, której tematem nie było obserwowanie ptaków. Przyłączał się do rozmowy, gdy towarzysze podróży się rozgadali, zatrzymał się po drodze na kilka przyzwoitych posiłków. Robił wszystko, co się dało, byle nie myśleć o tym, co właśnie uczynił.

 

Dziesięć dni później

1

Mężczyzna uśmiechnął się do siebie, wchodząc do wyłożonego orzechem pomieszczenia. Delektował się chłodem klimatyzacji po doskwierającym sierpniowym upale. Przesunął okulary przeciwsłoneczne z nosa na czubek głowy, na przerzedzające się czarne, krótko obcięte włosy. Półmrok także przynosił mu ulgę. Mieszkańcy zimnej, ponurej północy może i byli szczęśliwi, mogąc spędzać letni urlop na przypalaniu mlecznobiałej skóry na szkarłatny wiór, ale on był dzieckiem słońca, szanował więc jego potęgę i w południe szukał cienia.

Miał dla siebie tylko kilka minut. Wkrótce będą go oczekiwać z powrotem na zewnątrz, gdzie służący nakrywali do stołu na lunch pod białą, płócienną markizą, która łopotała na śródziemnomorskim wietrze. Przeszedł przez pokój, czując pod bosymi oliwkowobrązowymi stopami miękką grubość robionego na zamówienie dywanu. Jego dżinsy i T-shirt były proste, lecz bardzo kosztowne, raczej Armani niż Levis. Zegarek to Cartier Pasha. Uznawał takie rzeczy za pewnik. Całe życie spędził wewnątrz kokonu, który pieniądze zapewniają dzieciom bogaczy.

Oprócz wszystkich wiążących się z nim przywilejów, odziedziczone bogactwo niesie jednak ze sobą piętno niezasłużenia. Dla osób z zewnątrz był zwykłym playboyem, pasożytem żerującym na osiągnięciach ojca. Zamierzał to zmienić. Już wkrótce cały świat będzie mówił o jego wyczynach. Przez jego twarz przemknął uśmiech, gdy myślał o tym, co ma się wydarzyć. Wcisnął guzik i szybko wystukał londyński numer.

- Musimy porozmawiać - powiedział do osoby znajdującej się na drugim końcu linii. - Bądź gotowy w poniedziałek. Mam ważną wiadomość, dobrą wiadomość na temat... - Zawahał się, starając się dobrać odpowiednie słowa. Wiedział, że może słuchać tego ktoś jeszcze. - Powiedzmy, że o naszym wspólnym przyjacielu.

Ta próba zachowania dyskrecji okazała się daremna. Rozmowa mężczyzny została wychwycona przez gigantyczne radary rozrzucone po smętnej okolicy Yorkshire na Mentwith Hill, gdzie Echelon, globalny system obserwacyjny, zarządzany przez amerykańską Agencję Bezpieczeństwa Narodowego NSA, każdego dnia przechwytywał niezliczone rozmowy telefoniczne oraz e-maile. Stamtąd sygnał był wysyłany przez satelitę, na orbicie na wysokości trzydziestu tysięcy kilometrów nad ziemią, do centrali NSA w Fort Meade, w Maryland. Superkomputery Cray YMP, zdolne do niemal trzech bilionów operacji na sekundę, przeszukiwały niekończącą się wielojęzyczną paplaninę. Niczym poszukiwacze złota z zalewu informacji wybierały te najcenniejsze. Wyszukiwały kluczowe jednostki, słowa i zwroty, by je zatrzymać do dalszego badania.

Dane gromadzone przez Echelon wysyłano także do British Government Communications Headquarters, powszechnie znanego jako GCHQ, mieszczącego się na przed mieściach Cheltenham w Gloucestershire. Więcej komputerów z potoku słów wychwytywało jeszcze więcej informacji. Ta akurat została przekazana do Ministerstwa Obrony, Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz organów ochrony porządku publicznego i agencji wywiadu.

Fiona Towthorp, atrakcyjna i piegowata kobieta koło czterdziestki, pracowała jako starszy analityk wywiadu w GCHQ. Udało jej się właśnie wyłapać fragment, który jej zdaniem niezmiernie powinien ucieszyć jej przełożonych. Kiedy jednak podniosła słuchawkę telefonu, wystukany przez nią numer nie miał nic wspólnego z Rządem Jej Królewskiej Mości. Linia była zaszyfrowana na poziomie, którego nawet Echelon nie byłby w stanie odkodować. Ta rozmowa nigdy nie zostanie podsłuchana.

- Konsorcjum - odezwał się męski głos.

- Mam wiadomość z wydziału łączności korporacyjnej - powiedziała Towthorp. - To coś, o czym musi się dowiedzieć prezes.

Towthorpa natychmiast z nim połączono.

2

Zjawili się po Carvera rankiem. Jego telefon zadzwonił poprzedniego wieczoru w momencie, gdy wyłączał gazową latarnię, stanowiącą jedyne oświetlenie w skąpo umeblowanej górskiej chacie.

- Carver - rzucił do aparatu, nawet się nie starając ukryć irytacji, gdy jego komórka zaczęła piszczeć, domagając się uwagi.

Głos po drugiej stronie linii nie zawracał sobie głowy formalnościami ani przedstawianiem się. Miał bezbarwny akcent z okolic ujścia Tamizy.

- Gdzie jesteś?

- Na wakacjach, Max. Nie pracuję. Myślę, że wiesz o tym.

- Wiem, co robisz, Carver. Nie wiem tylko gdzie.

- Nie przychodzi ci do głowy, że nie bez kozery ci tego nie powiedziałem?

- Cóż, możliwe, że mam dla ciebie robotę. - Nie.

Max zignorował go.

- Słuchaj, w ciągu dwunastu godzin będę wiedział na pewno. Jeśli tak właśnie będzie, zaufaj mi, wynagrodzimy ci te przerwane wakacje. Trzy miliony dolarów amerykańskich przelanych na to konto, co zwykle. Potem możesz sobie zrobić długą i miłą przerwę.

- Rozumiem - odparł beznamiętnie Carver. - A jeśli odmówię?

- Wtedy radziłbym ci, byś pozostał na wakacjach. I już nie wracał. Wybór należy do ciebie.

Carver nie przejął się zbytnio tą zawoalowaną groźbą. Nie chciał jednak stracić swego głównego klienta. Taką miał pracę. To właśnie robił najlepiej. I bez względu na to, jak często myślał o rzuceniu wszystkiego w diabły, mimo wszystko nie chciał, by konkurencja przejęła jego zadania. Pewnego dnia, możliwe, że całkiem niedługo, będzie gotów do odejścia, ale na swoim warunkach i w wybranej przez siebie chwili.

- Nowa Zelandia - rzekł.

Zaklął pod nosem, gdy wyłączył telefon i odłożył go na drewniany stół stojący obok pryczy ze stali i płótna, na którym miał rozłożony śpiwór.

 

Samuel Carver miał szczupłą posturę zawodowego żołnierza. Ciemnobrązowe włosy były obcięte na krótko. Dwanaście lat w Królewskiej Piechocie Morskiej i jednostce specjalnej Special Boat Service pozostawiło jego twarz pooraną bruzdami i ogorzałą. Zaciekła determinacja widoczna była w mocno zarysowanych ciemnych brwiach przedzielonych samotną głęboką zmarszczką. Mimo to jego szczere zielone oczy sugerowały, że działaniami Carvera zawsze kieruje spokojna, niemal chłodna inteligencja.

Starał się usprawiedliwiać to, co robi, traktując to jako formę zwalczania szkodników, nieprzyjemną, ale konieczną. Po robocie z Visarem jak zawsze poszukał sobie miejsca, gdzie mógł się odprężyć i spróbować oczyścić pamięć z tego, co wiedział, ale do czego nie chciał się przyznać: że każde kolejne zabójstwo, bez względu na to, jak wiele ludzkich istnień ratuje, bez względu na to, z jaką niepodważalną logiką można je usprawiedliwić, powoduje coraz silniejszą korozję jego duszy.

Wylądował na samym końcu świata, w górach Two Thumbs na Wyspie Południowej Nowej Zelandii. Całe wieki temu, kiedy wszystkie kontynenty stanowiły jedną całość, Two Thumbs były częścią tego samego masywu, co peruwiańskie Andy i kalifornijskie Sierry. Od tamtego czasu góry przemieściły się o wiele tysięcy kilometrów, ale poza tym niewiele się zmieniło. Nie było tu nocnych klubów, restauracji ani służby, żadnych gazet ani telewizji, zero wyciągów, instruktorów i oślich łączek. I Carverowi o to właśnie chodziło.

Zjawił się tutaj w poszukiwaniu prawdziwego odosobnienia i życia sprowadzającego się do najprostszych elementów. Pragnął pozbyć się cienia śmierci za pomocą żywiołowej prędkości, potu, pustego nieba, oślepiającego słońca, powietrza i śniegu tak zimnych i czystych jak wódka prosto z zamrażalnika. Od tygodnia się nie golił. Nieczęsto się także mył. Pewnie cuchnął jak cap. Po co się tym przejmować? Dużo czasu minęło, odkąd miał dla kogo ładnie pachnieć.

 

Helikopter nadleciał ze wschodu w pierwszych bladych promieniach słońca, jeszcze zanim zgasła ostatnia gwiazda. Carver widział go w oddali, uwięzionego pomiędzy granatowoczarnym niebem a śniegiem przypominającym cukier puder. Nie musiał się pakować. Wewnątrz kurtki narciarskiej miał przypięty czarny nylonowy pas na pieniądze, a w nim cztery różne paszporty oraz po dwie karty kredytowe do każdego z nich. Trzymał tam także zapasowy telefon i dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce. Złote karty były w porządku, ale Carverowi nie zdarzyło się jeszcze trafić w miejsce, gdzie nie akceptowano by zielonych.

Kiedy pięćdziesiąt metrów dalej wylądował helikopter, w powietrze wzniósł się mały tuman śniegu. Carver przyglądał się maszynie. Chryste, następny Bell. Przed jego oczami pojawił się obraz rozbijającego się Jetrangera, krzyki, niemal namacalne przerażenie. Na chwilę zamknął oczy i w duchu przywołał się do porządku. Następnie poluzował suwak w kurtce i zbliżył się sprężystym krokiem, jednocześnie wypatrując oznak zasadzki.

- Dobry - zawołał nowozelandzki drugi pilot, przekrzykując hałas wirnika. Podał Carverowi rękę i wciągnął go do środka. - Kazali nam albo cię stąd zabrać, albo zabić. Cieszę się, że zakreśliłeś pole A.

Na twarzy drugiego pilota gościł szeroki uśmiech. Oczy miał jednak pozbawione wyrazu.

Carver odpowiedział równie szerokim uśmiechem, podejmując tę grę.

- Ja też się cieszę - odkrzyknął. - Mogłaby się wam jeszcze stać jakaś krzywda.

Wcisnął się na swoje miejsce, zapiął pasy, założył słuchawki i westchnął. A więc to by było na tyle, jeśli chodzi o jego wakacje. Nie zdążył nawet porządnie napić się kawy, a już tkwił po uszy w bagnie. Kciukiem i palcem wskazującym zaczął pocierać czoło. Przez cały tydzień nie robił nic innego, jak tylko jeździł na nartach i spał. Powinien być wypoczęty i pełen energii. Czuł się jednak straszliwie zmęczony.

 

Niecałe dwie godziny później znajdował się na pokładzie nowiutkiego Gulfstreama V, wspinającego się na pułap dwunastu kilometrów. Samolot leciał na północny-wschód z Christchurch i zmierzał do Los Angeles, położonego w odległości mniej więcej jedenastu tysięcy kilometrów. GV był pokonującym największe odległości prywatnym odrzutowcem na świecie i gdy doleci do Kalifornii, pozostanie na pasie kołowania jedynie tak długo, by zatankować i zabrać nową załogę, a następnie wystartuje do Europy.

Na pokładzie znajdował się prysznic. Carver umył się, ogolił i przebrał w miękki, bezkształtny szary dres, który wręczyła mu stewardesa.

- Mam nadzieję, że rozmiar jest właściwy. Podano mi pańskie wymiary... - Uczyniła pauzę. - Ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, czy coś będzie pasować, dopóki człowiek tego nie przymierzy.

Była ładną brunetką z dużymi piwnymi oczami, miękkimi pełnymi ustami i lśniącym kucykiem. Mówiła tak, jak to miały w zwyczaju dziewczęta w Australii i Nowej Zelandii, wznosząc intonację na końcu każdego zdania, przekształcając je w przypochlebne pytanie. Teraz stała przed Carverem, opierając ciężar ciała na jednej nodze, biodra miała przechylone, a ciemnoniebieski materiał jej długiej do kolan spódnicy ciasno opinał uda. Przyglądała mu się badawczo z uśmiechem, który sugerował, że podoba jej się to, co widzi. Albo naprawdę jej się podobał, albo zakres jej obowiązków znacznie wykraczał poza zwyczajowe pchanie wózka. Carver rozważył drugą opcję. Zarówno on, jak i ta dziewczyna pracowali dla ludzi, którzy żywili przekonanie, iż za wszystko można zapłacić. On został kupiony. Przypuszczalnie ją także można było kupić.

- Jak masz na imię? - zapytał.

- Candy - odparła.

Carver po prostu musiał się roześmiać. Ta dziewczyna miała nawet imię striptizerki, pasujące do profesjonalnej uwodzicielki. Ale ona zaczerwieniła się, czym go zaskoczyła.

- Nie, naprawdę. To skrót od Candace.

Dotarło do niego, że nie wziął pod uwagę trzeciej możliwości: że Candy jest miłą dziewczyną, starającą się umilić swój dzień pracy odrobiną delikatnego flirtu. Tak jak to czynili normalni ludzie. Chryste, ostatnimi czasy stał się cynicznym draniem. Kiedy to się zaczęło? Głupie pytanie: dokładnie wiedział kiedy. Potrafił to określić z dokładnością co do minuty. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że ma zęby zaciśnięte tak mocno, że aż o siebie zgrzytają. Nie potrafił wytłumaczyć tego napięcia. Zdecydowanie za wcześnie było na nerwy, poprzedzające zazwyczaj każdą śmiercionośną akcję. To było coś innego - wiadomość od jego podświadomości, której nie umiał rozszyfrować. A może po prostu nie chciał.

Przez kilka ostatnich lat starał się nie zaglądać zbyt głęboko do swego umysłu. Mówił sobie, że to podstawowy pragmatyzm wojskowego. Koncentruj się na tym, co przed tobą, przejmuj się tym, co jesteś w stanie kontrolować, zapomnij o wszystkim innym. Cóż, przed nim znajdowała się teraz dziewczyna i był w stanie kontrolować swe złe nastawienie. On i Candy przez następne dwadzieścia cztery godziny będą tkwić razem w ciśnieniowej metalowej tubie. Mogli więc przynajmniej zachowywać się wobec siebie uprzejmie.

Potrząsnął szybko głową, wyrzucając z niej niepożądane myśli.

- Przepraszam - rzekł. - Trochę mnie poniosło.

- Nie ma sprawy. Czy mogę coś panu przynieść, jakieś śniadanie, kawę?

- Pewnie, byłoby super. Wielkie dzięki.

 

Dziesięć minut później do samolotu przefaksowano szczegółowe informacje na temat obiektu.

 

Temat: Ramzi Hakim Narwaz.

Narodowość: Pakistańczyk (matka Francuzka)

Wiek: 41

Wzrost: 5 stóp 11 cali (182 cm) Waga: 190 funtów (86,4 kg)

 

Obiekt należy do jednej z najzamożniejszych pakistańskich rodzin, kształcił się w szkole Le Rosey, Szwajcaria, obecnie mieszka w Paryżu i jest za pan brat z członkami wyższych szczebli europejskiej socjety. Jest żonaty (żona Yasmina pochodzi z bogatej rodziny libańskiej), ma jednego syna, Yusufa. Pije alkohol, rzadko jednak bez umiaru. Narkotyki czasami w towarzystwie. Dyskretna, lecz regularna pozamałżeńska aktywność seksualna, typowa dla bogatych, ulegających wpływom Zachodu mężczyzn.

 

Ten styl życia to jedynie przykrywka. Obiekt, który jest niezwykle inteligentny i ma kiepskie relacje z własnym ojcem, podczas studiów w London School of Economics został zradykalizowany przez mułłów w różnych meczetach w północnym i wschodnim Londynie. Obiekt stał się aktywnym i coraz bardziej wpływowym graczem w rozrastającej się sieci komórek terrorystycznych islamskich ekstremistów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin