Iwan Turgieniew - Schadzka.pdf

(77 KB) Pobierz
Iwan Turgieniew
SCHADZKA
Jesienią, tak jakoś w połowie września, siedziałem raz w brzozowym lasku. Od samego rana
popadywał drobny deszczyk, a na zmianę, od czasu do czasu rozbłyskiwały ciepłe promienie
słońca; pogoda była kapryśna. Niebo to całe powlekało się lekkimi białymi obłokami, to raptem, na
mgnienie oka, przejaśniało się gdzieniegdzie i wówczas spośród rozsuniętych chmur ukazywał się
lazur jasny, łagodny, jak przecudne oko. Siedziałem, rozglądałem się dokoła i nasłuchiwałem.
Liście z cicha szumiały mi nad głową; po samym ich szmerze można było odgadnąć, jaką mamy
porę roku. Nie było to wesołe, roześmiane drżenie wiosny ani łagodny szelest i przeciągły rozhowor
lata, nie był to lękliwy i chłodny szept późnej jesieni, lecz prawie nieuchwytne, senne szemranie...
Lekki powiew ledwo-ledwo przeciągał po wierzchołkach drzew. Gęstwina wilgotna od deszczu
wciąż się zmieniała, zależnie od tego, czy słońce świeciło, czy zakrywało się chmurą; to
rozpromieniała się, jakby wszystko się w niej nagle uśmiechnęło; cienkie pnie niezbyt gęstych
brzóz nabierały niespodzianie łagodnego połysku białego jedwabiu, leżąc na ziemi drobne liście
mieniły się i rozjarzały dukatowym złotem, a przed mymi oczami wysokie paprocie, przystrojone
już w swą jesienną barwę przejrzałych winogron, przeświecały plącząc i krzyżując bez końca swe
pierzaste łodygi; to znów wszystko jakby nagle błękitniało: jaskrawe kolory gasły w jednej chwili,
brzozy stały białe, pozbawione blasku, jak świeżo spadły śnieg, którego jeszcze nie dotknął chłodny
rozigrany promień zimowego słońca, i znów ukradkiem, podstępnie, zaczynał mżyć i szemrać po
lesie drobniutki deszcz. Liście na brzozach były jeszcze prawie wszystkie zielone, chociaż znacznie
już po- bladły; gdzieniegdzie tylko stała samotna młodziutka brzózka, cała purpurowa albo cała
złota, i trzeba było widzieć, jakim ogniem płonęła w słońcu, którego promienie ni stąd, ni zowąd
wdzierały się, ślizgając i mieniąc pstrokacizną barw, poprzez gęstą siatkę cienkich gałązek świeżo
obmytych roziskrzonym deszczem. Ani jeden ptak się nie odezwał, wszystkie pochowały się gdzieś
i umilkły, z rzadka tylko jak stalowy dzwonek dzwonił drwiący głos sikorki. Zanim zatrzymałem
się w tym brzeźniaku, przeszedłem z psem przez wysoki lasek osinowy. Przyznam się, że nie
bardzo lubię to drzewo — osinę — jej bladoliliowy pień i szarozielone, metalicznie połyskujące
liście, które podnosi jak można najwyżej i rozkłada w powietrzu niby drgający wachlarz; nie lubię
wiecznego kołysania się jej okrągłych, potarganych liści, niezgrabnie poprzyczepianych do długich
szypułek. Bywa piękna tylko w pewne letnie wieczory, kiedy góruje samotna ponad niskimi
krzakami skupiając na sobie krwawe promienie zachodzącego słońca, błyszczy i dygoce, od korzeni
aż do wierzchołka skąpana w jednolitym złotawym szkarłacie, albo kiedy w jasny, wietrzny dzień
na tle błękitnego nieba faluje cała szumiąc i szeleszcząc, a każdy jej liść, wprawiony w ruch, jak
gdyby chciał się oderwać i ulecieć w dal. W ogóle jednak nie lubię tego drzewa i dlatego nie
zatrzymując się w osinowym lasku, dotarłem do brzeźniaka, schroniłem się pod drzewem, którego
gałęzie zaczynały się dość nisko nad ziemią, a więc mogły ochronić mnie przed deszczem, i
nacieszywszy się otaczającym mnie widokiem, zasnąłem tym beztroskim i słodkim snem, znanym
tylko myśliwemu.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo spałem, ale kiedy otworzyłem oczy, w całym lesie było
pełno słońca i wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, poprzez radośnie szumiące korony drzew przeglądało
i skrzyło się jaskrawobłękitne niebo; chmury schowały się rozpędzone swawolnym wiatrem;
wypogodziło się, a w powietrzu stał ów szczególny suchy chłód, który krzepiąc serce prawie
zawsze zapowiada cichy i jasny wieczór po słotnym dniu. Zamierzałem wstać i znów spróbować
szczęścia, kiedy nagle wzrok mój zatrzymał się na nieruchomej ludzkiej postaci. Przyjrzałem się:
była to młoda wiejska dziewczyna. Siedziała o jakie dwadzieścia kroków ode mnie, spuściła głowę,
obie ręce opadły jej na kolana, w jednej z na pół otwartych dłoni leżał duży pęk polnych kwiatów,
który przy każdym jej oddechu poruszał się z wolna na kraciastej spódnicy. Czysta, biała koszula,
zmarszczona przy szyi i dłoniach, układała się w miękkie, łagodne fałdy dokoła jej kibici; na szyi
miała dwa rzędy dużych, żółtych paciorków opadających aż na piersi. Była wcale niebrzydka. Gęste
jasne włosy, prześlicznego popielatozłotago koloru, wysuwały się dwoma gładko przyczesanymi,
półkolistymi promieniami spod wąskiej czerwonej przepaski nasuniętej prawie na samo czoło, białe
jak kość słoniowa; twarz jej była lekko opalona, tą złotawą opalenizną właściwą tylko bardzo
delikatnej skórze. Nie mogłem dojrzeć jej oczu — nie podniosła ich ani razu; widziałem za to
wyraźnie jej cienkie, wysoko zarysowane brwi i długie rzęsy. Rzęsy te były wilgotne, a na jednym
policzku błyszczał w słońcu zaschnięty ślad łzy, która zatrzymywała się tuż nad z lekka pobladłymi
wargami. Główka jej była bardzo ładna, nie szpecił jej nawet trochę za gruby i okrągły nos. Podobał
mi się zwłaszcza wyraz jej twarzy: taki był szczery i łagodny, tak smutny i tak pełen dziecinnego
zdziwienia nad tym smutkiem. Widocznie czekała na kogoś; w lesie coś lekko zatrzeszczało,
podniosła zaraz głowę i obejrzała się; w przezroczystym cieniu zalśniły przelotnie przede mną jej
oczy: duże, jasne i lękliwe jak oczy łani. Przez chwilę nasłuchiwała nie spuszczając szeroko
otwartych oczu z miejsca, skąd dobiegł ów lekki szmer, westchnęła, odwróciła pomału głowę,
schyliła ją jeszcze niżej i zaczęła z wolna przebierać kwiaty. Powieki jej zaczerwieniły się, usta
zadrżały smutnie i nowa łza wypłynęła spod gęstych rzęs zatrzymując się i lśniąc promieniście na
policzku. Upłynęło tak sporo czasu, biedna dziewczyna nie poruszała się, z rzadka tylko tęsknie
rozkładała ręce i nasłuchiwała, wciąż nasłuchiwała... Znów coś zaszeleściło w lesie — drgnęła...
Szelest nie ustawał, słychać go było coraz wyraźniej, zbliżał się, rozległy się wreszcie energiczne
szybkie kroki. Wyprostowała się i jakby zdjął ją lęk: jej skupione spojrzenie zadrżało, w oczach
zapalił się błysk oczekiwania. Wkrótce poprzez gąszcz mignęła postać mężczyzny. Dziewczyna
spojrzała, zaczerwieniła się gwałtownie, uśmiechnęła się szczęśliwym, radosnym uśmiechem,
chciała wstać i zaraz jakby przygasła, zmieszała się i wtedy dopiero podniosła niespokojne, niemal
błagalne spojrzenie na przybysza, gdy ten stanął już przy niej.
Przyglądałem mu się ciekawie z mojej kryjówki. Muszę przyznać, że nie zrobił na mnie
sympatycznego wrażenia. Był to, sądząc z pozorów, rozbałamucony lokaj młodego, bogatego pana.
Ubranie jego zdradzało pretensje do dobrego smaku i elegancką nonszalancję: miał na sobie zapięte
pod szyję króciutkie brązowe palto — prawdopodobnie po panu, różowy krawacik z liliowymi
koniuszkami i nasunięty aż na brwi czarny aksamitny kaszkiet ze złotym galonem; okrągły
kołnierzyk białej koszuli niemiłosiernie podpierał mu uszy i wrzynał się w policzki,
wykrochmalone zaś mankiety zakrywały całą rękę aż do czerwonych, krzywych palców,
ozdobionych złotymi i srebrnymi pierścionkami z turkusową niezabudką. Twarz jego, rumiana,
świeża, bezczelna, należała do tego typu twarzy, które — o ile mogłem zauważyć — prawie zawsze
drażnią mężczyzn, lecz niestety, bardzo często podobają się kobietom. Starał się widocznie nadać
swym dość pospolitym rysom wyraz pogardy i znudzenia; nieustannie mrużył i tak już malutkie,
mlecznoszare oczki, marszczył brwi, opuszczał kąciki ust, udawał ziewanie i z niedbałą, choć
niezbyt zręczną nonszalancją to przyczesywał palcami rudawe, junacko zafryzowane baczki, to
skubał żółte włoski sterczące na górnej wardze — słowem, pozował nieznośnie. Zaczął pozować,
gdy tylko zobaczył czekającą na niego młodą chłopkę; podszedł do niej z wolna, kołyszącym się
krokiem, przystanął, wzruszył ramionami, wsunął obie ręce w kieszenie palta i ledwo
zaszczyciwszy biedną dziewczynę przelotnym i obojętnym spojrzeniem, usiadł na ziemi.
— A co — zaczął nie przestając patrzeć gdzieś w bok, poruszać nogą i ziewać — dawno tu
jesteś?
Dziewczyna nie od razu mogła mu odpowiedzieć.
— Dawno, Wiktorze Aleksandryczu — przemówiła wreszcie prawie niedosłyszalnym
głosem.
— A! (Zdjął kaszkiet, dumnie pogładził ręką gęste, mocno zafryzowane włosy, zaczynające
rosnąć prawie nad samymi brwiami, i z godnością rozejrzawszy się dokoła, troskliwie zakrył znów
swą szacowną głowę.) A ja ze wszystkim zapomniałem. W dodatku, widzisz, deszczyk! (Znowu
ziewnął.) Roboty moc — człowiek wszystkiego nie dopatrzy, a ten jeszcze beszta. Jutro
wyjeżdżamy...
— Jutro? — wyszeptała dziewczyna i utkwiła w niego przerażone oczy.
— Jutro... No, no, proszę — podchwycił z pośpiechem, zirytowany, widząc, że zatrzęsła się
cała i powoli spuściła głowę — proszę cię nie płacz, Akulino. Wiesz, że tego nie cierpię. (I
zmarszczył swój zadarty nos.) Bo sobie pójdę... Któż to widział tak zaraz beczeć!
— No już nie będę, nie będę — szybko powiedziała Akulina, z trudem połykając łzy. —
Więc pan jutro wyjeżdża? — dodała po krótkim milczeniu. — Kiedy to Bóg da, że się znów
zobaczymy, Wiktorze Aleksandryczu?
— Zobaczymy się, zobaczymy, jak nie na przyszły rok, to później. Pan, zdaje się, chce
wstąpić na służbę w Petersburgu — ciągnął dalej, wymawiając słowa od niechcenia i przez nos — a
może i za granicę pojedziemy.
— Zapomni pan mnie, Wiktorze Aleksandryczu — odezwała się Akulina smutno.
— Nie, dlaczego? Nie zapomnę, tylko bądź mądra, nie wariuj, słuchaj ojca... A ja cię nie
zapomnę — nie-e. (Przeciągnął się spokojnie i znów ziewnął.)
— Niech mnie pan nie zapomni, Wiktorze Aleksandryczu — mówiła dalej błagalnym
głosem. — Już ja przecie tak pana kochałam, wszystko dla pana... Pan powiada, żebym ojca
słuchała, Wiktorze Aleksandryczu... Ale jakże ja mogę ojca słuchać...
— Bo co? (Wykrztusił te słowa jakby z żołądka, leżąc na plecach z rękami założonymi pod
głowę.)
— No przecie, Wiktorze Aleksandryczu — pan sam wie...
Zamilkła. Wiktor bawił się stalowym łańcuszkiem od zegarka.
— Niegłupia z ciebie dziewczyna, Akulino — odezwał się wreszcie — i dlatego nie pleć
bzdur. Ja chcę twego dobra, rozumiesz mnie? Prawda, nie jesteś głupia, nie całkiem, że tak powiem,
chłopka, i twoja matka także nie zawsze chłopką była. Wszystko jedno, jesteś bez edukacji, więc
powinnaś słuchać, jak ci się co mówi.
— Boję się, Wiktorze Aleksandryczu.
— I-i, głupstwo, moja kochana: jest się też czego bać. Co ty tam masz? — dodał
przysuwając się bliżej — kwiaty?
— Kwiaty — odpowiedziała Akulina z przygnębieniem. — Narwałam jarzębinki polnej —
mówiła dalej, ożywiając się trochę — to dobre dla cieląt. A to dwuząb przeciwko skrofułom. I
niech pan popatrzy, jaki cudny kwiatek, takiego cudnego kwiatka jak żyję nie widziałam. A to
niezapominajka, a to fiołek... A to dla pana — dodała wydostając spod żółtej jarzębinki niewielki
pęczek szafirowych bławatków związanych cienką trawką — chce pan?
Wiktor leniwie wyciągnął rękę, wziął bławatki, powąchał niedbale i zaczął obracać je w
palcach spoglądając w górę z powagą i w zamyśleniu.
Akulina patrzyła na niego... W jej smutnym wzroku było tyle tkliwego przywiązania, pełnej
zachwytu pokory i miłości. I bała się go, i nie śmiała płakać, i żegnała się z nim, po raz ostatni
upajając się jego widokiem; on zaś leżał rozwalony jak sułtan i ze wspaniałomyślną cierpliwością i
pobłażaniem przyjmował jej uwielbienie. Przyznaję, że z oburzeniem przyglądałem się jego
czerwonej twarzy, na której poprzez udane lekceważenie i obojętność przebijała zadowolona,
nasycona miłość własna. Akulina była tak ładna w tej chwili: serce jej ufnie, gorąco otwierało się
przed nim, rwało się, lgnęło do niego, a on... on tymczasem upuścił bławatki na trawę, wyciągnął z
bocznej kieszeni palta okrągłe szkiełko w brązowej oprawie i zaczął wciskać je sobie w oko; ale
choć na wszelkie sposoby starał się je utrzymać zmarszczoną brwią, podniesionym policzkiem, a
nawet nosem, szkiełko wciąż wylatywało i wpadało mu do ręki.
— Co to takiego? — zapytała wreszcie zdumiona Akulina.
— Lornetka.
— I po co to?
— Żeby lepiej widzieć.
— Niech pan pokaże.
Wiktor skrzywił się, ale dał jej szkiełko.
— Tylko uważaj, nie stłucz.
— Nie stłukę, broń Boże. (Podniosła nieśmiało szkiełko do oka.) Nic nie widzę —
przyznała naiwnie.
— Przymruż oko, przymrużże oko — odpowiedział tonem surowego mentora. (Zmrużyła
oko, przed którym trzymała szkiełko.) — Ależ nie to, nie to oko, głupia! Tamto! — wykrzyknął
Wiktor nie dając dziewczynie naprawić błędu, zabrał jej szkiełko.
Akulina zaczerwieniła się, uśmiechnęła leciutko i odwróciła się.
— Widać to nie dla mnie — rzekła po chwili.
— Wiadomo!
Biedaczka pomilczała trochę i westchnęła głęboko. Wiktor wytarł szkiełko połą palta i
włożył je z powrotem do kieszeni.
— Tak, tak — powiedział wreszcie — z początku ciężko ci będzie, to prawda. (Poklepał ją
pobłażliwie po ramieniu, ona delikatnie zdjęła z ramienia jego rękę i pocałowała ją nieśmiało.)
— No tak, tak, z ciebie naprawdę dobra dziewczyna — ciągnął dalej z zarozumiałym
uśmiechem — ale co robić? Powiedz sama! nie możemy tu z panem pozostać; niedługo zacznie się
zima, a zimą na wsi — wiesz przecie — po prostu obrzydliwie. Co innego w Petersburgu! Tam są
po prostu takie cuda, jakich sobie ty, głupia, nawet we śnie wyobrazić nie możesz. Jakie domy,
ulice, a towarzystwo, jenteligencja, po prostu na podziw!... (Akulina słuchała go z wytężoną uwagą,
otworzywszy usta jak dziecko.) Zresztą — dodał przekręcając się na ziemi — po co ja ci to
wszystko mówię. Przecie ty i tak tego nie zrozumiesz.
— Co znowu, Wiktorze Aleksandryczu? Zrozumiałam, wszystko zrozumiałam.
— Patrzcie państwo! Akulina spuściła głowę.
— Przedtem inaczej pan do mnie mówił, Wiktorze Aleksandryczu — powiedziała nie
podnosząc oczu.
— Przedtem?... przedtem! Widzicie ją! Przedtem! — mruknął jakby z oburzeniem.
Zamilkli oboje.
— Czas na mnie jednak — odezwał się Wiktor i oparł się już na łokciu.
— Niech pan zaczeka jeszcze troszkę — przemówiła Akulina błagalnym głosem.
— Na co mam czekać?... Przecie się już z tobą pożegnałem.
— Niech pan poczeka — powtórzyła Akulina. Wiktor położył się znowu i zaczął
pogwizdywać.
Akulina wciąż nie spuszczała z niego oczu. Zauważyłem, że powoli wzbierało w niej
wzburzenie: wargi jej drżały, blade policzki pokrył lekki rumieniec.
— Wiktorze Aleksandryczu — przemówiła wreszcie rwącym się głosem — to grzech... to
grzech, Wiktorze Aleksandryczu, jak mi Bóg miły!
— Jaki grzech? — zapytał ściągając brwi; podniósł się z lekka i obrócił głowę w jej stronę.
— Grzech, Wiktorze Aleksandryczu. Żeby mi pan choć dobre słowo powiedział na
pożegnanie; chociaż jedno słówko, mnie, nieszczęsnej sierocie...
— Więc cóż ja ci powiem?
— Nie wiem, pan to lepiej wie, Wiktorze Aleksandryczu. Wyjeżdża pan, i żeby choć
słówko... Czy ja na to zasłużyłam?
— Jakaś ty dziwna! Cóż ja mogę?
— Choćby słówko...
— Wciąż w kółko to samo powtarzasz — rzekł ze złością i wstał.
— Niech się pan nie gniewa, Wiktorze Aleksandryczu — dodała z pośpiechem, ledwo
powstrzymując łzy.
— Ja się nie gniewam, tylko ty jesteś głupia. Czego chcesz? Przecie nie mogę się z tobą
żenić! Przecie nie mogę! Więc czego chcesz, czego? (Utkwił w nią nieruchomy wzrok, jakby
czekając odpowiedzi, i rozcapierzył palce.)
— Ja nic... nic nie chcę — odpowiedziała jąkając się i ledwo się ośmieliła wyciągnąć do
niego drżące dłonie — żeby tak choć jedno słówko na pożegnanie...
I łzy popłynęły z jej oczu.
— No, tego tylko brakowało, zaczęła płakać — obojętnie powiedział Wiktor nasuwając
kaszkiet na oczy.
— Ja nic nie chcę — łkając mówiła dalej Akulina i zakryła twarz rękami — ale jakże ja
teraz będę żyć w rodzinie, jak ja będę żyć? I co ze mną będzie, co się stanie ze mną nieszczęsną? Za
mąż mnie wy- dadzą, sierotą, za tego, co mi niemiły... Biedna moja głowa!
— Pleć sobie, pleć — mruknął półgłosem, przestępując z nogi na nogą.
— A on, żeby choć słówko, choć jedno słówko... Kto wie, Akulino, a nuż, może...
Nagły, rozdzierający piersi szloch nie dał jej dokończyć — rzuciła się twarzą na trawę i
zaczęła gorzko płakać... Całe jej ciało przebiegał spazmatyczny dreszcz, wstrząsało łkanie... Długo
hamowana rozpacz trysnęła teraz jak wezbrany potok. Wiktor postał nad nią, postał, wzruszył
Zgłoś jeśli naruszono regulamin