Zabójstwo Rogera Ackroyda.rtf

(2090 KB) Pobierz
Agatha

Agatha

Christie

 

Zabójstwo

Rogera Ackroyda

 

I

Doktor Sheppard przy śniadaniu

 

Pani Ferrars zmarła w czwartek, w nocy z szesnastego na siedemnasty września. Po mnie posłano w piątek, siedem­nastego, o godzinie ósmej rano. Nic już nie mogłem poradzić, Pani Ferrars nie żyła od kilku godzin.

   Do domu wróciłem parę minut po dziewiątej i własnym kluczem otworzyłem drzwi z zatrzasku. Świadomie zwleka­łem dość długo w przedpokoju, wieszając kapelusz i lekki płaszcz, który roztropność kazała mi włożyć przed wyj­ściem w chłodny, jesienny poranek. Prawdę powiedziaw­szy, byłem wytrącony z równowagi i zaniepokojony. Nie mam zamiaru twierdzić, że w owej chwili już przewidywa­łem rozwój wypadków następnych tygodni. Ani mi to przez myśl nie przeszło. Prawdopodobnie jednak instynkt ostrze­gał mnie przed niezwykłymi wydarzeniami, jakie miały na­stąpić.

   Ze stołowego, dokąd wchodziło się z hallu w lewo, dobie­gało mnie szczękanie filiżanek i suchy, urywany kaszel mo­jej siostry Karoliny.

- Czy to ty, James?! - zawołała.

   Zbędne pytanie, gdyż nikt inny nie mógł przyjść. Praw­dę powiedziawszy, właśnie z powodu Karoliny tak się ocią­gałem. Mottem ichneumonów, jak powiada Kipling, jest hasło: „Idź i węsz". Jeśli Karolina kiedykolwiek przyjmie herb, powinien nim być właśnie ichneumon, stojący na tyl­nych łapach. Z motta można by opuścić nawet pierwszą część, Karolina bowiem potrafi wywęszyć wszystko bez cho­dzenia, siedząc skromniutko w domu. Nie wiem, jak jej się to udaje, ale tak jest. Podejrzewam, iż służące i chłopcy od sklepikarzy tworzą jej służbę wywiadowczą. Kiedy Karolina wychodzi z domu, to nie po to, by zbierać plotki, ale by je rozsiewać. I jest w tym zdumiewająco wprawna.

   Ostatnia z jej wyżej wymienionych cech była właśnie przyczyną mojego niepokoju. Wiedziałem, że cokolwiek po­wiem Karolinie o śmierci pani Ferrars, stanie się to publiczną tajemnicą całego miasteczka w ciągu półtorej godziny. Jako lekarz muszę pamiętać o zachowywaniu dyskrecji. Dla­tego też przyjąłem zasadę nieinformowania mojej siostry właściwie o niczym. Ona i tak dowiaduje się o wszystkim, ale ja mam spokojne sumienie, że nie ode mnie.

   Minął już rok od śmierci męża pani Ferrars i Karolina twierdzi uparcie - bez najmniejszych ku temu podstaw - że żona go otruła.

Pogardliwie traktuje moją niezmienną odpowiedź, że pan Ferrars zmarł na wrzód żołądka i w wyniku chroniczne­go nadużywania napojów wyskokowych. Objawy śmierci z powodu pęknięcia wrzodu i otrucia arszenikiem są, i z tym się zgadzam, dosyć podobne, ale w tym wypadku Karolina opiera swoje oskarżenie na czymś zupełnie innym.

- Wystarczy tylko spojrzeć na panią Ferrars - słyszałem wielokrotnie.

   Pani Ferrars, osoba nie pierwszej młodości, była jednak przystojną kobietą, a stroje, choć skromne, leżały na niej świetnie. Wiele kobiet ubiera się w Paryżu i to wcale nie musi być powodem trucia mężów.

Kiedy tak stałem niezdecydowany w hallu i wszystkie te myśli przebiegały mi przez głowę, usłyszałem ponownie głos Karoliny, tym razem zabarwiony ostrzejszą nutą:

- Cóż ty tam robisz, James? Dlaczego nie usiądziesz do śniadania?

- Już idę, moja droga - powiedziałem pośpiesznie. - Wie­szałem płaszcz.

- Przez ten czas mógłbyś powiesić z pół tuzina płaszczy! - Karolina miała rację. Mógłbym.

   Wszedłem do jadalni, jak zwykle cmoknąłem Karolinę w policzek i zasiadłem do jajek na bekonie. Bekon był już nieco zimny.

- Wezwano cię dziś wcześnie - zauważyła Karolina.

- Aha - odparłem. - Do King's Paddock. Pani Ferrars... - Wiem - powiedziała.

- Skąd wiesz? - zapytałem.

- Powiedziała mi Annie.

Annie jest pokojówką. Miła dziewczyna, ale straszna ga­duła.

Nastąpiła chwila ciszy. W dalszym ciągu jadłem jajka na bekonie. Koniuszek nosa mojej siostry, długi i cienki, drgał lekko, co zdarza się zawsze, kiedy Karolina jest czegoś cie­kawa albo czymś podniecona.

- No i co? - spytała.

- Źle. Nic już nie mogłem poradzić. Zmarła we śnie.

- Wiem - powiedziała po raz drugi Karolina.

Tym razem już mnie to rozzłościło.

.- Nie możesz wiedzieć! - warknąłem. - Ja sam nic nie wiedziałem, póki tam nie poszedłem. I do chwili obecnej nie wspominałem o tym żywej duszy. Jeśli ci to powiedziała Annie, jest chyba jasnowidząca.

- Nie Annie, tylko mleczarz. Usłyszał od kucharki Ferrar­sów.

Jak już mówiłem, Karolina nie potrzebuje wychodzić z domu, by o wszystkim wiedzieć. Siedzi w kuchni i wiado­mości same do niej przychodzą.

- Na co umarła? Atak serca? - pytała dalej.

- A co, mleczarz ci nie powiedział? - rzuciłem zjadliwie. Zjadliwość jest bezcelowa w stosunku do Karoliny. Przyj­muje ją ona poważnie i poważnie odpowiada.

- Nie wiedział - wyjaśniła.

     Wcześniej czy później Karolina i tak by się dowiedziała. Tym razem nie sprawiało mi różnicy, że dowie się ode mnie.

- Wzięła nadmierną dawkę weronalu. Ostatnio zażywała go na bezsenność. Po prostu się omyliła. Pewnie...

- Bzdura! - odparła natychmiast Karolina. - Ona na­umyślnie zażyła tyle. Nie przekonasz mnie.

Jakie to dziwne, że kiedy człowiek nosi w sercu jakąś wła­sną tajemną teorię, do której właściwie nie chce się przy­znać, a usłyszy ją z ust kogoś innego, z pasją jej zaprzecza. Dlatego też i ja wybuchnąłem oburzony:

- Znowu zaczynasz! - krzyknąłem. - Wyciągasz bez­sensowne wnioski bez najmniejszych ku temu podstaw! Po cóż pani Ferrars miałaby popełnić samobójstwo? Wdowa, jeszcze dość młoda, w świetnej sytuacji materialnej, cie­sząca się dobrym zdrowiem, bez żadnych kłopotów. Ab­surd!

- Wcale nie. Chyba i ty zauważyłeś, jak ona się przez te ostatnie pół roku zmieniła. Wyglądała okropnie, jakby ją zmora trapiła. I sam przed chwilą przyznałeś, że źle sypiała.

- A więc jakaż jest twoja diagnoza? - spytałem cierpko. - Pewno nieszczęśliwa miłość?

Karolina potrząsnęła głową.

- Wyrzuty sumienia - powiedziała z satysfakcją. - Wyrzuty sumienia?

- Tak. Nie chciałeś mi nigdy wierzyć, kiedy ci mówiłam, że otruła męża. Teraz jestem tego bardziej pewna niż kie­dykolwiek.

- To trochę nielogiczne - zaoponowałem. - Jeśli kobieta potrafi popełnić morderstwo, to starcza jej chyba zimnej krwi, by cieszyć się owocami zbrodni, i nie ulega tak sentymentalnym słabościom jak żal za grzechy.

Karolina znowu potrząsnęła głową.

- Prawdopodobnie są takie kobiety, ale pani Ferrars do nich nie należała. Była kłębkiem nerwów. Jakiś przemożny impuls kazał jej uwolnić się od męża, bo nie była istotą zdolną cierpieć zbyt długo. A nie ulega chyba wątpliwości, że żo­na takiego człowieka jak Ashley Ferrars musiała wiele cier­pieć...

Skinąłem głową.

- Ale od tego czasu prześladowało ją wspomnienie popeł­nionej zbrodni. Bardzo jej współczuję.

Nie przypominałem sobie, aby za życia pani Ferrars Ka­rolina kiedykolwiek jej współczuła. Teraz, kiedy pani Fer­rars znalazła się tam, gdzie prawdopodobnie nie nosi się pa­ryskich modeli, moja siostra była gotowa pławić się w tak subtelnych uczuciach jak litość i zrozumienie.

Odparłem stanowczo, że podobne domysły są bzdurne. Sprzeciwiałem się im tym bardziej, że w głębi duszy zgadza­łem się co najmniej z ich częścią. Ale czyż mogłem się zgo­dzić, by Karolina dochodziła prawdy jedynie metodą na­tchnionego zgadywania? Nie miałem zamiaru tego pochwa­lać. Rozgada wszystko po całym miasteczku, a ludzie będą myśleli, że czyni to na podstawie lekarskiej diagnozy brata. Życie jest ciężkie!

- Bzdura! - powtórzyła Karolina w odpowiedzi na moje protesty. - Zobaczysz! Stawiam dziesięć do jednego, że pani Ferrars pozostawiła list, w którym wszystko wyznaje.

- Nie zostawiła żadnego listu - odparłem ostro, nie dostrzegając pułapki, w jaką wpadam.

- Oo! - wykrzyknęła Karolina. - A więc dowiadywałeś się? Wiesz, James, wydaje mi się, że w głębi duszy myślisz to samo co ja. Jesteś stary krętacz.

- Zawsze trzeba brać pod uwagę możliwość samobójstwa - odparłem ostrożnie.

- Czy będzie dochodzenie sądowe?

- Może będzie. To zależy. Jeśli stwierdzę, że jestem całkowicie przekonany, iż zażycie nadmiernej dawki weronalu nastąpiło przypadkowo, być może, obejdzie się bez dochodzenia.

- A czy jesteś całkowicie przekonany? - spytała przebiegle.

Wstałem od stołu bez słowa.

 

II

Śmietanka King's Abbot

 

Nim opowiem dalej, co Karolina usłyszała ode mnie i co ja usłyszałem od Karoliny, muszę w ogólnych zarysach opisać lokalne stosunki. Nasze miasteczko, King's Abbot, nie różni się chyba niczym od innych małych miasteczek. Najbliższym większym ośrodkiem jest oddalone o dziewięć mil Cranchester. Mamy duży dworzec kolejowy, mały urząd pocztowy i dwa konkurujące ze sobą sklepy towarów mieszanych. Energiczni młodzi ludzie są raczej skłonni wcześnie opuszczać rodzinne strony, pozostaje nam natomiast mnóstwo starych panien i oficerów w stanie spoczynku. Nasze rozrywki i pasje dają się streścić w jednym słowie - plotki.

W całym miasteczku są tylko dwa domy, na których koncentruje się cała uwaga. Jeden to King's Paddock, pozostawiony pani Ferrars przez męża, drugi, Fernly Park, należy do Rogera Ackroyda. Ackroyd zawsze budził moje głębokie zainteresowanie, będąc człowiekiem znacznie lepiej imitującym ziemianina, niż potrafił to czynić jakikolwiek ziemianin. Przypominał mi wysportowanych dżentelmenów o czerwonych twarzach, którzy zawsze zjawiali się na początku pierwszego aktu staromodnej komedii muzycznej, na tle dekoracji przedstawiającej miejscowe pastwisko, i śpiewali piosenkę o wyjeździe do Londynu. Obecnie mamy tylko rewie i ziemianie nie są już modni w świecie muzycznych rozrywek.

Oczywiście Ackroyd nie jest prawdziwym ziemianinem. Jest natomiast świetnie prosperującym fabrykantem - jeśli się nie mylę - kół do wagonów. Ma lat prawie pięćdziesiąt, purpurową twarz i miłe obejście. Zawarł sojusz z miejscowym proboszczem, wspomaga hojnie budżet parafii (chociaż krążą pogłoski, że w wydatkach na dom jest skąpy), po­piera mecze krykieta, kluby młodzieży oraz organizacje inwalidów wojennych. Jednym słowem, jest główną osobą na­szego sennego miasteczka.

Kiedy Roger Ackroyd miał lat dwadzieścia jeden, zako­chał się, a następnie ożenił się z piękną kobietą, pięć czy sześć lat od niego starszą. Nazywała się Paton, była wdową i miała dziecko. Losy tego małżeństwa były krótkie i smut­ne. Mówiąc bez ogródek, pani Ackroyd okazała się alkoho­liczką. W cztery lata po ślubie udało się jej wreszcie zapić na śmierć.

Ackroyd nie okazywał później chęci rzucenia się w nową małżeńską przygodę. Syn z pierwszego małżeństwa pani Ack­royd miał lat siedem, kiedy matka jego zmarła. Teraz ma lat dwadzieścia pięć. Ackroyd zawsze uważał go za własnego sy­na i w tym duchu wychował. Chłopak jest rozpuszczony - wieczne źródło zmartwień i kłopotów ojczyma. Niemniej wszyscy w King's Abbot lubimy Ralfa Patona. Przede wszystkim jest wyjątkowo przystojny.

Jak już powiedziałem, bardzo chętnie plotkujemy w na­szym miasteczku. Wszyscy też zdążyliśmy zauważyć, że Ack­royd i pani Ferrars żyją w wielkiej przyjaźni. Po śmierci pa­na Ferrarsa przyjaźń ta stała się jeszcze bardziej widoczna. Często widywano ich razem i przypuszczano, że po okresie żałoby pani Ferrars zostanie panią Ackroyd. Uważano to za rzecz najzupełniej słuszną: żona Rogera Ackroyda zmarła - co nie było tajemnicą - od nadużywania alkoholu. Ashley Ferrars już wiele lat przed śmiercią był pijakiem. Dlaczego te dwie ofiary alkoholu nie miałyby wynagrodzić sobie wza­jemnie tego wszystkiego, co niegdyś wycierpiały od po­przednich małżonków?

Ferrarsowie sprowadzili się do King's Abbot dopiero przed rokiem, natomiast Ackroyda otaczała aura plotek już od wielu lat. W czasie gdy Ralf Paton wyrastał na mężczy­znę, gospodarstwem Ackroyda zarządzała kolejno cała sfora gospodyń, a każda była przyjmowana przez Karolinę i jej współplotkarzy z wielką podejrzliwością. Nie przesadzę, je­śli powiem, że przynajmniej od piętnastu lat całe miastecz­ko żyło w oczekiwaniu, kiedy Ackroyd poślubi jedną ze swo­ich gospodyń. Ostatnia z nich, wzbudzająca postrach panna Russell, rządziła niezachwianie już od pięciu lat, dwa razy dłużej niż którakolwiek z jej poprzedniczek. Powszechnie uważano, że gdyby nie pojawienie się pani Ferrars, Ackroyd tym razem by nie umknął. To właśnie - i jeszcze jeden czyn­nik, a mianowicie nieprzewidziany przyjazd z Kanady i za­mieszkanie w Fernly Park szwagierki Rogera Ackroyda, pa­ni Cecilowej Ackroyd, wdowy po niezbyt zamożnym jego młodszym bracie, i jej córki Flory - przyczyniło się, zgodnie z opinią Karoliny, do osłabienia wpływów panny Russell.

Nie wiem dokładnie, na czym polega „osłabienie wpły­wów" - brzmi to przygnębiająco i nieprzyjemnie - ale wiem, że panna Russell chodzi po miasteczku z zaciśniętymi ustami i z czymś, co mogę określić jedynie jako kwaśny uśmiech, i wyraża najwyższą sympatię dla „biednej pani Ackroyd, ży­jącej z jałmużny szwagra". „Darowany chleb jest gorzki, nieprawdaż? Ja byłabym bardzo nieszczęśliwa, gdybym nie mogła zapracować na życie!".

Nie mam pojęcia, co pani Ackroyd myślała o całej tej sprawie, kiedy znalazła się ona na tapecie, ale bez wątpie­nia było dla niej korzystniejsze, by Ackroyd nie żenił się powtórnie. Niemniej była zawsze miła - a nawet czarująca - dla pani Ferrars. Karolina twierdzi, że to niczego nie do­wodzi.

Oto czym zajmowaliśmy się w King's Abbot przez ostat­nie kilka lat. Obgadywaliśmy Ackroyda i jego sprawy na wszelkie możliwe sposoby. A potem pani Ferrars wskoczyła na swoje miejsce w gotowy już obraz lokalnych stosunków.

Obecnie w kalejdoskopie nastąpiła zmiana obrazu. Zo­staliśmy oderwani od lekkich rozmów na temat ewentual­nych prezentów ślubnych i rzuceni w sam środek tragedii.

Rozmyślając o tych i innych sprawach, wyruszyłem na obchód pacjentów. Tego dnia nie czekały mnie żadne intere­sujące przypadki - może to i lepiej, gdyż myślami ciągle wracałem do tajemnicy śmierci pani Ferrars. Czy sama ode­brała sobie życie? Przecież gdyby to uczyniła, znaleziono by jakiś list wyjaśniający tragedię. Z doświadczenia wiem, że kobiety, jeśli już zdecydują się popełnić samobójstwo, prze­ważnie pragną wyznać, co je doprowadziło do tak drama­tycznego rozwiązania. Kobiety zawsze dążą do sławy, nawet pośmiertnej.

Kiedy widziałem się z nią po raz ostatni? Chyba nie dalej jak tydzień temu. Jej zachowanie było dość normalne, przyjmując, no... uwzględniając sytuację.

Nagle jednak przypomniałem sobie, że widziałem ją, chociaż z nią nie rozmawiałem, jeszcze wczoraj. Szła w to­warzystwie Ralfa Patona. Zdziwiłem się nawet, bo nie mia­łem pojęcia, że ten młody człowiek przebywa w King's Ab­bot. Słyszałem o jakimś nieporozumieniu między nim a ojczymem. Nikt go tu nie widział od prawie sześciu miesięcy. Pani Ferrars i Ralf Paton szli, pochyliwszy ku sobie głowy, a pani Ferrars żywo coś opowiadała.

Prawdę mówiąc, już wtedy miałem jakieś przeczucie te­go, co potem nastąpiło. Nie było to na razie nic określonego, jedynie mętna świadomość nieoczekiwanych wypadków. Odniosłem niemiłe wrażenie z owego najwidoczniej ważne­go tete-a-tete Ralfa Patona i pani Ferrars.

Jeszcze o tym rozmyślałem, kiedy stanąłem oko w oko z Rogerem Ackroydem.

- Sheppard! - wykrzyknął. - Właśnie pana szukałem. Co za straszny wypadek!

- Już pan słyszał?

Skinął głową. Widziałem, że odczuł ten cios bardzo bole­śnie. Jego duże, czerwone policzki jakby się zapadły; spra­wiał wrażenie cienia własnej tryskającej zwykle zdrowiem osoby.

- Sprawa przedstawia się gorzej, niż pan to sobie wyobra­ża - powiedział spokojnie. - Doktorze Sheppard, muszę z pa­nem porozmawiać! Może pan wpaść do mnie teraz?

- To niemożliwe. Zostało mi jeszcze trzech chorych, a od dwunastej przyjmuję pacjentów u siebie.

- W takim razie po południu... albo nie, niech pan przyj­dzie do mnie na kolację. O wpół do ósmej. Odpowiada panu?

- Tak. Chyba będę mógł. Ale co się stało? Kłopoty z Ral­fem?

Sam nie wiem, dlaczego spytałem o Ralfa - może dlate­go, że Ralf był tak często przyczyną kłopotów Ackroyda.

- Z Ralfem? - spytał, jakby nie rozumiejąc. - Ależ nie, nie! Ralf jest w Londynie... O psiakrew! Idzie stara panna Ganett! Nie chcę, żeby mnie przyłapała i zaczęła rozmowę na ten straszny temat. Więc do wieczora. Wpół do ósmej!

Skinąłem głową i Ackroyd szybko odszedł. Zacząłem się zastanawiać: Ralf w Londynie? Ale przecież z pewnością wi­działem go w King's Abbot poprzedniego dnia! Musiał wró­cić do Londynu wieczorem albo dziś wcześnie rano. Jednak­że zachowanie Ackroyda dawało mi podstawy do zupełnie innych wniosków. Mówił tak, jakby Ralfa nie było tu od wie­lu miesięcy.

Nie miałem jednak czasu na dalsze rozważania. Panna Ganett już mnie dopadła, żądna informacji. Panna Ganett ma wszystkie cechy mojej siostry, brak jej jedynie owej bezbłędnej intuicji i umiejętności wyciągania ostatecznych wniosków, co nadaje cechę wielkości taktyce Karoliny. Gna­na ciekawością panna Ganett zamieniła się w znak zapy­tania.

Czyż to nie straszny wypadek z tą biedną, drogą panią Ferrars? Wielu znajomych mówi, że od lat była zapamiętałą narkomanką. Jakże to nieładnie ze strony niedobrych ludzi mówić podobne rzeczy! A mimo wszystko, i to jest najgor­sze, w takich fantastycznych przypuszczeniach bywa zwykle ziarenko prawdy. Nie ma dymu bez ognia. Ludzie mówią też, że pan Ackroyd dowiedział się o tym i zerwał zaręczyny - bo podobno oni byli zaręczeni! Ona, panna Ganett, ma na to wiarygodne dowody. Naturalnie ja, jako doktor, na pewno wiem o tym. Lekarze zawsze wiedzą, tylko nigdy nic nie mówią.

Wszystko to wypowiadała, przeszywając mnie ostrym spojrzeniem paciorkowatych oczu. Chciała zobaczyć, jak za­reaguję na jej słowa. Na szczęście doświadczenie nabyte w obcowaniu z Karoliną nauczyło mnie zachowywać obojęt­ność przy tego rodzaju rozmowach i mieć na podorędziu nic nieznaczące odpowiedzi.

Pogratulowałem pannie Ganett, że nie dołączyła się do grona plotkarzy rozpuszczających różne złośliwe pogłoski. Pomyślałem sobie, że raczej zręcznie odparłem atak. Pozo­stawiłem pannę Ganett w rozterce; nim zdołała zebrać no­we siły, poszedłem w swoją drogę.

Wróciłem do domu zamyślony. W poczekalni zastałem już sporą grupkę pacjentów.

Zdawało mi się, że odprawiłem ostatniego, i miałem wła­śnie zamiar spędzić przed obiadem kilka chwil w ogrodzie, kiedy zauważyłem jeszcze jedną osobę. Była to kobieta. Wstała i zbliżyła się do mnie. Spoglądałem na nią nieco zdziwiony.

Sam nie wiem, dlaczego byłem zdziwiony, chyba tylko dlatego, że o ile wiem, panna Russell ma prawdziwie koń­skie zdrowie i nic sobie nie robi ze wszystkich chorób na świecie.

Gospodyni Ackroyda jest wysoką niewiastą, przystojną, ale bardzo nieprzystępną. Spojrzenie ma surowe, usta zaciś­nięte. Gdybym był pokojówką podlegającą jej rozkazom, tobym chyba uciekał gdzie pieprz rośnie na odgłos jej kro­ków.

- Dzień dobry, doktorze Sheppard - powiedziała. - Czy byłby pan łaskaw rzucić okiem na moje kolano?

Rzuciłem na nie okiem, ale mimo to nie stałem się wiele mądrzejszy. Panna Russell opisywała mi mętnie jakieś bole­sne objawy, ale brzmiało to dosyć nieprzekonująco. Gdyby chodziło o kobietę mniejszych cnót, podejrzewałbym, że po prostu kłamie. Nawet i teraz przebiegła mi przez głowę myśl, iż świadomie opisuje ona nieistniejący ból kolana, aby przy okazji dowiedzieć się czegoś o okolicznościach zgonu pani Ferrars. Szybko jednak zorientowałem się, że czynię pannie Russell krzywdę, podejrzewając ją o coś podobne­go. Raz tylko, i to przelotnie, zahaczyła o sprawę tragiczne­go wypadku. Niemniej zwlekała z odejściem i chętnie prze­ciągała rozmowę.

- Dziękuję za lekarstwo, panie doktorze - powiedziała wreszcie. - Chociaż nie wierzę, żeby to bardzo pomogło.

Ja również w to nie wierzyłem, ale zaprotestowałem z obowiązku. W każdym razie nie mogło zaszkodzić, no, a le­karz powinien być lojalny wobec narzędzi swego zawodu.

- Nie wierzę w żadne lekarstwa - oświadczyła panna Russell, wodząc z lekceważeniem oczami po rzędach bute­lek. - Lekarstwa czynią wiele złego. Na przykład niech pan pomyśli o kokainie...

- No, jeśli o to idzie...

- Właśnie, ileż ma ofiar w lepszych sferach...!

   Jestem pewien, że panna Russell dużo lepiej niż ja zna życie wyższych sfer. Nie próbowałem więc polemizować z nią na ten temat.

 

- Niech pan mi powie, doktorze - odezwała się po chwili. - Przypuśćmy, że jest się niewolnikiem narkotyku. Czy są sposoby wyleczenia?

Trudno w paru słowach odpowiedzieć na podobne pyta­nie, wygłosiłem więc mały referat, a panna Russell słucha­ła ze skupioną uwagą. Ciągle jeszcze podejrzewałem, że przyszła dowiedzieć się szczegółów śmierci pani Ferrars.

- Na przykład weronal... - ciągnąłem.

Ale choć dziwne może się to wydawać, panna Russell nie interesowała się weronalem. Przerwała mi i zmieniła temat. Spytała, czy to prawda, że nie można czasami wykryć działa­nia rzadko spotykanych trucizn.

- Ha! Widzę, że czytuje pani powieści kryminalne - od­parłem.

Przyznała, że czytuje.

- Najważniejsze w powieści kryminalnej jest zastosowa­nie rzadkiej, jeśli to możliwe, jakiejś południowoamerykań­skiej trucizny, o której nikt nigdy nie słyszał, czegoś, czego dzikie plemiona tubylców używają do zatruwania strzał. Śmierć jest natychmiastowa, a nauka europejska staje wo­bec niej bezsilna i nie potrafi jej wykryć. O to pani chodzi? - Tak, czy taka trucizna w ogóle istnieje?

Z żalem potrząsnąłem głową.

    - Niestety nie. Naturalnie jest kurara.

Podałem kilka szczegółów dotyczących kurary, ale zain­teresowanie panny Russell znowu osłabło. Spytała tylko, czy mam kurarę w szafie z truciznami, a gdy odpowiedziałem przecząco, straciłem, jak mi się wydaje, bardzo wiele w jej oczach.

Powiedziała wreszcie, że musi już iść, odprowadziłem ją więc do drzwi gabinetu właśnie w chwili, gdy rozległ się gong obiadowy.

Nigdy nie podejrzewałbym gospodyni Ackroyda o zami­łowanie do powieści kryminalnych. Bawi mnie bardzo myśl, że panna Russell wychodzi na przykład ze swego pokoju, by zwymyślać opieszałą pokojówkę, a potem zabiera się ze spo­kojem do „Tajemnicy siódmej śmierci" albo czegoś takiego.

 

 

III

Człowiek, który hoduje dynie

 

W czasie obiadu powiedziałem Karolinie, że na kolację je­stem zaproszony do Fernly Park. Moja siostra nie wyraziła sprzeciwu. Wręcz odwrotnie.

- Wspaniale - powiedziała. - Wszystkiego się dowiesz. Aha, skoro o tym mówimy, co to za kłopoty z Ralfem?

- Z Ralfem?! - zawołałem zdziwiony. - Nie ma żadnych kłopotów.

- No to dlaczego mieszka w gospodzie „Pod Trzema Dzi­kami", a nie w Fernly?

Nawet mi przez głowę nie przeszło, by przeczyć twierdze­niu Karoliny, że Ralf Paton przebywa w miejscowej gospo­dzie. Skoro Karolina tak powiedziała, to tak być musiało.

- Ackroyd coś wspomniał, że Ralf jest w Londynie - od­parłem. Zaskoczony, zapomniałem o cennej zasadzie nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin