Harrison Kim - Przynieście mi głowę wiedźmy (Rozdział 3 cały).doc

(88 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 3

-         Dobry Boże – jęknęłam – nie pozwól mi zwymiotować. Nie tutaj.

-         Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że kiedy znów je otworzę, światło nie będzie tak kłujące. Siedziałam w moim boksie na dwudziestym czwartym piętrze wieżowca ISB. Do środka wpadały ukośne promienie popołudniowego słońca, które nigdy nie docierały do mnie, ponieważ moje biurko znajdowało się blisko środka labiryntu. Ktoś przyniósł pączki i żołądek buntował mi się od zapachu lukru.

Chciałam wrócić do domu i położyć się spać.

  Wysunęłam górną szufladę i poszukałam w niej amuletu na ból; kiedy się okazało, że wszystkie już zużyłam, jęknęłam. Uderzyłam czołem o krawędź metalowego biurka i popatrzyłam na moje buty do kostek, wystające spod nogawek dżinsów. Ze względu na odejście z pracy ubrałam się konserwatywnie: w czerwoną lnianą koszulę i spodnie.

Przez jakiś czas żadnej obcisłej skóry.

   Poprzedni wieczór był błędem. Potrzebowałam zbyt wielu drinków, by ogłupić się na tyle, żeby oficjalnie oddać moje pozostałe życzenia Ivy i Jenksowi. Naprawdę liczyłam na te ostatnie dwa. Każdy, kto cokolwiek wie o życzeniach, wie także, że nie można ich sobie życzyć więcej. To samo dotyczy życzenia sobie bogactwa. Pieniądze nie pojawiają się tak po prostu. Muszą skądś pochodzić i człowiek zawsze wpada za kradzież, chyba że zażyczy sobie, żeby nie został złapany.

Życzenia to trudna sprawa i dlatego większość Inderlanderów opowiadała się za przydziałem minimum trzech naraz. Jeśli się zastanowić, to nie poszło mi tak źle. Zażyczenie sobie, żebym nie została przyłapana na wypuszczeniu leprekauna, pozwoli mi przynajmniej opuścić ISB z czystym kontem. Jeśli Ivy miała rację i ISB zechce mnie załatwić za zerwanie kontraktu, to agenci będą musieli upozorować wypadek. Ale po co mieliby sobie zadawać tyle trudu?. Groźby śmierci są kosztowne, a oni chcieli się mnie pozbyć z firmy.

  Ivy dostała żeton, żeby mogła zgłosić swoje życzenie później. Wyglądał jak stara moneta z dziurką, więc powiesiła go sobie na fioletowym sznurku na szyi. Natomiast Jenks wykorzystał swoje życzenie od razu w kawiarni i natychmiast pofruną zawiadomić żonę. Też powinnam była wtedy wyjść, ale Ivy chyba chciała zostać. Od dawna nie wychodziłam nigdzie wieczorem i pomyślałam, że może znajdę na dnie kieliszka odwagę, by powiedzieć szefowi, że odchodzę. Nie znalazłam.

  Po pięciu sekundach od rozpoczęcia wyćwiczonej przemowy Denon otworzył szarą kopertę, wyją mój kontrakt, podarł go i powiedział, że mam pół godziny na opuszczenie budynku. Moja odznaka i kajdanki wydane mi przez ISB leżały na jego biurku; zdobiące je niegdyś amulety spoczywały w mojej kieszeni.

   Przez siedem lat w ISB nagromadziłam mnóstwo drobiazgów i nieaktualnych notatek. Drżącymi palcami sięgnęłam po tani, gruby wazonik, który od wielu miesięcy nie zaznał żadnego kwiatu. Trafił do śmieci, podobnie jak kretyn, od którego go dostałam. Miseczka do neutralizacji znalazła się w pudełku u moich nóg. Pokryta skorupą soli niebieska ceramika zazgrzytała na kartonie. Wyschła w zeszłym tygodniu i osad soli pozostały po odparowaniu pokrył się kurzem.

    Obok niej zagrzechotał drewniany kołek z sekwoi. Był za gruby, żeby zrobić z niego różdżkę, ale ja i tak nie byłam do tego wystarczająco dobra. Kupiłam ten kołek na komplet amuletów wykrywających kłamstwa i nigdy się nie zabrałam do zrobienia ich.

Łatwiej było je kupić. Przeciągając się, wzięłam do ręki listę telefonów do dawnych kontaktów. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, wrzuciłam ją do pudełka obok miseczki i przykryłam odtwarzaczem CD ze słuchawkami.

    Miałam do oddania Joyce siedzącej po drugiej stronie przejścia kilka leksykonów, ale podpierający je pojemniczek z solą należał do mojego taty. Odłożyłam go do pudełka, zastanawiając się, co on pomyślałby o moim odejściu.

-         byłby zachwycony – szepnęłam.

  Wyjrzałam nad brzydkimi żółtymi ściankami działowymi. Moi współpracownicy poodwracali wzrok; zmrużyłam oczy. Plotkowali na stojąco w grupkach, udając zajętych. Ich szepty zgrzytały mi w uszach. Odetchnęłam powoli i sięgnęłam po moją czarno-białą fotografie Watsona, Cricka i kobiety stojącej za tym wszystkim, Rosalind uśmiechała się z takim samym skrywanym rozbawieniem, co Mona Lisa. Można by pomyśleć, że wie, co się stanie. Zastanawiałam się, czy była Inderlanderką. Wielu ludzi zadawło sobie to pytanie. Zachowałam to zdjęcie, żeby mi przypominało, jak bieg świata zależy od szczegółów, których nie zauważają inni.

   Przed niemal czterdziestu laty jedna czwarta ludzkości umarła, zarażona zmutowanym wirusem zwanym Aniołem T4. i wbrew częstym twierdzeniom telewizyjnych kaznodziejów nie była to nasza wina. Wszystko zaczęło się od dobrej, staromodnej ludzkiej paranoi i nią się zakończyło.

   W latach pięćdziesiątych Watson, Crick i Franklin w ciągu pół roku rozwiązali wspólnie zagadkę DNA. Sprawa mogłaby się na tym skończyć, lecz przejęli te technologię ówcześni Sowieci. Strach przed wojną sprawiał, że do rozwijającej się gałęzi nauki płyną strumień pieniędzy. Na początku lat sześćdziesiątych mieliśmy insulinę produkowaną przez bakterie.  Potem nastąpił zalew leków wytwarzanych dzięki bioinżynierii, będących produktem ubocznym mroczniejszych badań USA nad bronią biologiczną. Nie polecieliśmy na Księżyc, zwracając naukę do wewnątrz, by się pozabijać, zamiast na zewnątrz. A potem, pod koniec dekady, ktoś popełnił błąd. Kwestia, czy były to Stany Zjednoczone, czy Sowieci, jest dyskusyjna. Gdzieś w zimnych laboratoriach Arktyki wymkną się spod kontroli zabójczy łańcuch DNA. Zostawił wąski ślad śmierci aż do Rio. Sprawę zatuszowano i większość opinii publicznej o niczym nie miała pojęcia. Lecz kiedy naukowcy pisali końcowe wnioski w swoich rejestrach badań i odstawiali je na półkę, wirus mutował.

Włączył się do wyhodowanego dzięki bioinżynierii pomidora poprzez słaby punkt w jego zmodyfikowanym DNA, który badacze uznali za zbyt drobny, żeby się nim przejmować. Pomidor był oficjalnie znany jako pomidor Anioł T4 – taki miał identyfikator laboratoryjny – i stąd się wzięła nazwa wirusa, Anioł.

  Nikt nie wiedział, że wirus używa pomidora jako bezpośredniego nosiciela i rozprzestrzenił się dzięki transportowi lotniczemu. Po szesnastu godzinach było już za późno. Ludność krajów trzeciego świata została zdziesiątkowana w ciągu przerażających trzech tygodni, a Stany Zjednoczone odizolowały się od świata w ciągu czterech. Zmilitaryzowano granice i została wprowadzona rządowa zasada „ Przykro nam, nie możemy pomóc”. Stany Zjednoczone ucierpiały i ludzie umierali, lecz w porównaniu z kostnicą, w jaką zmieniła się reszta świata, wykręciły się sianem.

   Lecz najważniejszym powodem, z jakiego cywilizacja pozostała nienaruszona, było to, że większość inderllandzkich gatunków była odporna na wirusa Anioła. Na czarownice i czarowników, nieumarłych i drobniejsze gatunki jak trolle, pixy i fairy nie miał żadnego wpływu. Łaki, żywe wampiry i leprekauny chorowały na grypę. Natomiast elfy wymarły całkowicie. Uważano, że obróciła się przeciwko nim praktyka tworzenia hybryd z ludźmi dla zwiększenia swej liczebności, co sprawiło, że stały się podatne na wirusa. Kiedy sytuacja się uspokoiła i Anioł T4 został zwalczony, połączona liczebność naszych rozmaitych gatunków zbliżyła się do liczebności ludzi. Szybko wykorzystaliśmy tę szansę. Zmiana, jak zaczęto ją określać, rozpoczęła się w południe od jednego pixy. Skończyła się o północy; ludzie kulili się pod stołem, usiłując pogodzić się z faktem, że od czasów sprzed egipskich piramid żyją obok czarownic, wampirów i łaków.

Pierwsza odruchowa reakcja ludzi zmierzająca do zmiecenia nas z powierzchni ziemi wypaliła się dość szybko po podetknięciu im pod nos faktu, że kiedy świat się walił, to my utrzymywaliśmy cywilizację przy życiu. Gdyby nie my, żniwo śmierci byłoby o wiele większe. Mimo to pierwsze lata po Zmianie to był dom wariatów . bojąc się nas uderzyć, ludzkość zakazała prowadzenia badań medycznych, uznanych za demona będącego sprawcą jej nieszczęść. Laboratoria biologiczne zostały zrównane z ziemią, a bioinżynierowie, którzy uniknęli zarazy, stanęli, przed sądem i ponieśli śmierć, właściwie zamordowani w świetle prawa. Kiedy źródło nowych leków zostało nieumyślnie zniszczone wraz z biotechnologią, nastąpiła druga, subtelniejsza fala śmierci.

   Wkrótce, co było do przewidzenia, ludzkość zaczęła się domagać utworzenia czysto ludzkiej instytucji monitorującej inderlandzką działalność. Powstało Federalne Biuro Inderlandzkie, które przy jednoczesnym rozwiązaniu lokalnych instytucji ochrony porządku publicznego zastąpiło je w całych Stanach. Pozbawieni pracy inderlandzcy policjanci i agenci federalni utworzyli własną policję, ISB.

Rywalizacja między tymi dwiema instytucjami toczy się jeszcze dzisiaj, co zapewnia surową kontrolę nad co bardziej agresywnymi Inderlanderami.

   Znajdowaniem wciąż funkcjonujących nielegalnych biolaboratoriów, w których za odpowiednią opłatą wciąż można dostać czysta insulinę i coś na białaczkę, zajmują się pracownicy czterech pięter głównego budynku FBI w Cincinnati. Prowadzone przez ludzi FBI ma taką samą obsesję na punkcie wyplenienia zakazanej technologii, jak ISB na punkcie wymiecenia z ulic narkotyku zmieniającego umysł, zwanego Siarką.

   A wszystko to zaczęło, kiedy Rosalind Franklin zauważyła, że ktoś przełożył jej ołówek, a ktoś inny znalazł się w miejscu, w którym nie powinno go być, pomyślałam, pocierając palcami bolące skronie. Drobne wskazówki. Delikatne tropy. To one napędzają świat. To dzięki nim jestem taką dobrą agentką. Uśmiechnęłam się do Rosalind, starłam z ramki ślady palców i włożyłam ją do pudełka.

   Za moimi plecami rozległ się wybuch nerwowego śmiechu, a ja otworzyłam szarpnięciem następną szufladę pełną spinaczy i brudnych stickersów. Moja szczotka była dokładnie tam, gdzie ją zawsze zostawiałam; wrzuciłam ją z ulgą do pudełka. Do przygotowania zaklęć ukierunkowanych na daną osobę można było używać jej włosów.

Gdyby Denon zamierzał grozić mi śmiercią, zabrałby ją.

Natrafiłam palcami na ciężki zegarek kieszonkowy taty.

Poza tym nic innego nie należało do mnie, więc z trzaskiem zamknęłam szufladę, po czym zesztywniałam, jako że głowa niemal mi eksplodowała. Wskazówki zegarka znieruchomiały siedem minut przed północą. Tata drażnił się ze mną, że zegarek staną tej nocy, której zostałam poczęta. Garbiąc się na fotelu, wsunęłam go do przedniej kieszeni. Niemal widziałam tatę stojącego w drzwiach kuchni i patrzącego to na zegarek, to na zegar wiszący nad zlewem, zastanawiającego się z uśmiechem na swej pociągłej twarzy, gdzie zniknęły brakujące chwile.

   Umieściłam Pana Rybę – bojownika syjamskiego w okrągłym akwarium, którego dostałam na zeszłorocznym gwiazdkowym przyjęciu w biurze – w miseczce do neutralizacji, mając nadzieję, że przez szczęśliwy traf ani woda, ani ryba się nie wyleją. Dorzuciłam puszkę z karmą. Nagle moją uwagę przyciągną stłumiony huk dochodzący z drugiego końca sali od zamkniętych drzwi Denona.

- nie oddalisz się od tych drzwi nawet na metr, Tamwood – dobiegł jego stłumiony krzyk, uciszając gwar rozmów. Najwyraźniej Ivy właśnie zrezygnowała z posady.  – mam kontrakt. Pracujesz dla mnie, a nie ja dla ciebie! Jeśli odejdziesz, to ... – Za zamkniętymi drzwiami coś się rozsypało. – Cholera jasna... – dodał nieco ciszej. – Ile tego jest?

-         dosyć by opłacić mój kontrakt – odparła zimnym tonem Ivy. – Dosyć dla ciebi i tych sztywniaków w piwnicy. Osiągnęliśmy porozumienie?

-         Tak – odparł tonem pełnej chciwości, nabożnej grozy. – Tak. Zwalniam cię.

Czułam się tak, jakby moja głowa była wypchana chusteczkami higienicznymi. Oparłam ją na splecionych dłoniach. Ivy ma pieniądze? Dlaczego nic nie powiedziała wczoraj wieczorem?

-         Idź się zmień, Denonie- powiedziała Ivy; w całkowitej ciszy jej głos brzmiał bardzo wyraźnie. – Odchodzę. Nie zwolniłeś mnie. Możesz dostać moje pieniądze, ale nie możesz się wkupić do wysoko urodzonych. Jesteś podrzędny i nie zmieni tego żadna suma pieniędzy. Nawet gdybym musiała mieszkać w rynsztoku i żywić się szczurzą krwią, i tak byłbym lepsza od ciebie, a dobija cię to, że już nie będę musiała wykonywać twoich poleceń.

-         Nie myśl, że to ci zapewnia bezpieczeństwo! Wrzasną szef. Niemal widziałam tę pulsującą żyłkę na jego szyi. Wokół niej następują nieszczęśliwe wypadki. Zbliż się za bardzo, a możesz się obudzić martwa.

Drzwi Denona się otworzyły. Ivy wypadła z nich jak burza, trzaskając nimi tak mocno, że zamigotały światła. Miała napiętą twarz i chyba nawet mnie nie zauważyła, mijając w pędzie mój boks. Miała na sobie cienki jedwabny płaszcz do pół łydki. Czułam się na tyle bezpiecznie w moich preferencjach płciowych, by przyznać, że wyglądała w nim doskonale, kiedy tak przemierzała salę morderczym krokiem, a płaszcz za nią powiewał. Na jej bladej twarzy widniały plamy wywołane przez gniew. Promieniowała napięciem tak silnym, że niemal namacalnym.

   Nie folgowała swojej wampirzej naturze; po prostu była wściekła. Mimo to zostawiała za sobą zimny ślad, którego nie mogło dotknąć wlewające się do sali słońce. Na ramieniu miała pustą płócienną torbę, a na szyi ciągle wisiało jej życzenie. Spryciara, pomyślałam. Zachowa je na czarną godzinę. Ivy weszła na schody i kiedy metalowe drzwi przeciwpożarowe uderzyły o ścianę, zamknęłam oczy z bólu głowy.

   Do mojego boksu przyfruną Jenks; brzęczał mi nad głową jak obłąkana ćma, pokazując załatane skrzydełko.

-         Cześć Rache – powiedział, obrzydliwie radosny. – Co jest?

-         Nie tak głośno – szepnęłam. Dałabym wszystko za kubek kawy, ale nie miałam pewności, czy jest to warte pokonania dwudziestu kroków do dzbanka. Jenks miał na sobie cywilne ubranie w krzykliwych, gryzących się kolorach. Fiolet nie bardzo pasuje do żółtego. Nigdy nie będzie pasował. A niech mnie, taśma na jego skrzydełku też była fioletowa. – nigdy nie masz kaca? – wyszeptałam.

Uśmiechną się i usiadł na kubku do ołówków.

-         Nie. Metabolizm pixy jest zbyt szybki. Alkohol szybko się zmienia w cukier. Czyż to nie wspaniałe?

-         Bomba. – starannie owinęłam zdjęcie mamy ze mną w chusteczkę higieniczną i położyłam je obok Rosalind. Zastanawiałam się chwilę, czyby nie powiedzieć mamie, że nie mam pracy, ale z oczywistych powodów postanowiłam tego nie robić. Zaczekam aż znajdę inną. – Czy Ivy dobrze się czuje?. Zapytałam.

-         Tak, nic jej nie będzie. – Jenks przysiadł na donicy z wawrzynem – jest po prostu wkurzona, że wykupienie się z kontraktu i zatarcie śladów kosztowało ją wszystko co miała.

Skinęłam głowa, zadowolona, że chcą mego odejścia. Sytuacja będzie o wiele łatwiejsza, jeśli nie wyznaczą ceny za żadną z naszych głów.

-         wiedziałeś, że ma pieniądze?

Jenks starł kurz z liścia i usiadł. Zrobił wyniosłą minę, co trudno osiągnąć, jeśli się ma zaledwie dziesięć centymetrów wzrostu i jest się ubranym jak wściekły motyl.

-         Jasne... Jest ostatnim żyjącym członkiem jej rodu.

Dałbym jej spokój przez kilka dni. Jest wściekła niczym zmokła osa. Straciła dom na wsi, ziemię, akcje, wszystko. Został tylko miejski dom nad rzeką, a ma go jej matka.

  Powoli oparłam się wygodniej, rozpakowałam ostatni kawałek gumy cynamonowej i włożyłam ją do ust. Jenks z hałasem wylądował w moim pudełku i zaczął w nim grzebać.

-         Ach, tak – mruknął. – Ivy powiedziała, że już coś wynajęła. Mam adres.

-         Wyjdź z moich rzeczy

Pstryknęłam w jego stronę palcem i Jenks wrócił do wawrzynu; staną na najwyższej gałązce, by obserwować rozplotkowane biuro. Pochyliłam się, by zrobić porządek w dolnej szufladzie i skronie zapulsowały mi bólem. Dlaczego Ivy dała Denonowi wszystko co miała? Czemu nie wykorzestała swego życzenia?

-         unieś głowę – powiedział Jenks, zsuwając się w głąb rośliny, by ukryć się w liściach. – Nadchodzi.

Wyprostowałam się i zobaczyłam Denona w połowie drogi do mojego biurka. Francis, wazeliniarz i biurowy donosiciel, oderwał się od grupki ludzi i ruszył za nim. Oczy mojego byłego szefa patrzyły na mnie ponad przepierzeniem. Zakrztusiłam się i niechcący połknęłam gumę.

   Mówiąc po prostu, szef wyglądał jak zawodowy zapaśnik z doktoratem z obycia towarzyskiego – rosły mężczyzna o twardych mięśniach i idealnej mahoniowej skórze, który w poprzednim życiu był chyba głazem. I podobnie jak Ivy, Denon był żywym wampirem. W przeciwieństwie do niej, urodził się jako żywy człowiek, a potem został zmieniony. Dlatego był niskiej krwi i należał do odległej, drugiej klasy w wampirzym świecie.

Mimo to należało się liczyć z potęgą Denona, który ciężko pracował, by przezwyciężyć swe nikczemne początki.

Jego nadmierne umięśnienie było nie tylko ładne - utrzymywało go przy życiu podczas przebywania z silniejszymi, adoptowanymi krewniakami. Miał ten wiecznie młody wygląd kogoś, kto regularnie żeruje na prawdziwych nieumarłych. Tylko nieumarli mogą zmieniać ludzi w wampiry, a sądząc po jego zdrowym wyglądzie . Denon musiał być ich faworytem. Połowa piętra chciała zostać jego zabawką w łóżku. Drugą połowę śmiertelnie przerażał. Ja się szczyciłam że należę do tej drugiej.

Drżącymi rękami ujęłam wczorajszy kubek po kawie i udałam, ze z niego piję. Kiedy Denon szedł. Jego ręce pracowały jak tłoki. Żółta koszulka polo, którą miał na sobie, kontrastowała z czarnymi spodniami, starannie wyprasowanymi, co podkreślało muskulaturę jego nóg i idealną talię. Ludzie schodzili mu z drogi. Kilkoro opuściło piętro. Niech Bóg ma mnie w opiece, jeśli zmarnowałam moje jedyne życzenie i zostanę złapana.

Oparł się na ponadmetrowe plastikowe przepierzenie, które zatrzeszczało pod jego ciężarem. Skupiłam wzrok na dziurkach pozostawionych przez pinezki na ściankach o fakturze grubej tkaniny. Skóra na moich rękach mrowiła, jakby Denon mnie dotykał. Jego obecność omywała mnie falami, napierając na ścianki mojego boksu, aż miałam wrażenie, że szef znajduje się też za mną. Serce biło mi coraz szybciej; skupiłam się na Francisie.

Gnojek przysiadł na biurku Joyce i rozpinał guzik swojej niebieskiej marynarki. Uśmiechnął się ukazując idealne zęby z pięknymi koronami. Podciągną rękawy marynarki, odsłaniając chude przedramiona. Trójkątną twarz okalały mu sięgające uszu włosy, które stale odrzucał z oczu. Uważał, że nadaje mu to chłopięcego uroku. Ja uważałam, że wygląda przez to, jakby właśnie się obudził.

Mimo że była dopiero trzecia po południu, twarz ocieniała mu gęsta szczecina.

Miała podniesiony kołnierzyk hawajskiej koszuli. Po biurze krążył żart, że stara się wyglądać jak Sonny Crockett, ale miał na to za dużego zeza i za długi nos. Żałosne.

-         Wiem, co się dzieje, Morgan – zaczął Denon.

Miał gardłowy, niski głos, jaki wolno było mieć tylko czarnym i wampirom. To jakaś zasada. Niski i słodki. Łagodny. Brzmiąca w nim obietnica sprawiła, że ścierpła mi skóra i ogarnęła mnie fala strachu.

-         Słucham?- zapytałam, zadowolona, że głos mi się nie załamał.

Ośmielona, spojrzałam mu w oczy. Oddychałam szybko, w napięciu. Usiłował uaktywnić swoją aurę o trzeciej po południu. Cholera.

   Pochylił się nad przepierzeniem, opierając na nim ręce. Na napiętych bicepsach Denona nabrzmiały żyły. Zjeżyły mi się włoski na karku; zmagałam się z chęcią spojrzenia za siebie.

-         Wszyscy myślą że odchodzisz z powodu kiepskich zleceń, które ci dawałem- powiedział, niemal pieszcząc każde słowo – Maja rację.

Wyprostował się zatrzeszczał plastik, a ja drgnęłam. Piwna barwa jego oczu całkowicie zniknęła pod rozszerzającymi się źrenicami. Cholera do kwadratu.

-         Starałem się ciebie pozbyć przez ostatnie dwa lata – oznajmił. – Wcale nie masz pecha. –Uśmiechnął się, pokazując mi swoje ludzkie zęby. – Masz mnie. Niedbałe wsparcie, przekręcone wiadomości, przecieki do twoich zdobyczy. Ale kiedy w końcu udaje mi się doprowadzić do twego odejścia, zabierasz ze sobą moją najlepszą agentkę. –Jego spojrzenie nabrało intensywności. Zmusiłam się do rozwarcia dłoni, co zauważył. – Niedobrze, Morgan.

To nie ja, pomyślałam, kiedy nagle sobie to uświadomiłam, mój niepokój nieco zelżał. To nie byłam ja. Te wszystkie błędy to nie byłam ja. Ale wtedy Denon przesunął się do przerwy między ściankami, stanowiącej moje drzwi.

   Znalazłam się na nogach, przyciśnięta do biurka, w klekocie metalu i plastiku. Zaszeleściły papiery, z biurka spadła mysz i zaczęła się huśtać na przewodzie. Oczy Denona były czarne. Serce waliło mi młotem.

-         Nie lubię cię, Morgan – powiedział, owiewając mnie lepkim oddechem. – Nigdy cię nie lubiłem. Twoje metody są zbyt swobodne i niechlujne, tak jak twojego ojca. To, że nie zdołałaś przyszpilić tej kobiety-leprekauna, przechodzi wszelkie wyobrażenia.

Jego spojrzenie było teraz nieobecne, a ja stwierdziłam że wstrzymuję oddech – oczy zaszły mu mgłą i miałam wrażenie, że Denon lada moment zrozumie, o co chodzi. Proszę, niech to zadziała, pomyślałam rozpaczliwie. Czy moje życzenie mogłoby zadziałać? Denon pochylił się niżej, a ja wbiłam sobie paznokcie w dłoń, żeby się nie odsunąć, zmusiłam się do oddychania.

-         Przechodzi wszelkie wyobrażenia  - powtórzył, jakby usiłował dociec prawdy.

Po chwili pokręcił głową z udawaną konsternacją.

Cofną się a ja odetchnęłam. Zarwał kontakt wzrokowy, przenosząc spojrzenie na moją szyję, gdzie było widać, mój szalejący puls. Uniosłam dłoń, by zasłonić to miejsce, a Denon uśmiechną się, jakby zobaczył ukochaną. Na swej pięknej szyi miał tylko jedną bliznę. Zadałam sobie pytanie, gdzie się znajdują pozostałe.

-         Kiedy trafisz na ulicę – szepną- rozpocznie się sezon polowań.

Całkowite zaskoczenie i niepokój utworzyły mdlącą mieszankę. Zamierzał wyznaczyć cenę z moją głowę.

-         Nie możesz.... – wyjąkałam. – Chciałeś żebym odeszła.

Nie poruszył się, lecz jego bezruch tylko spotęgował mój strach. Powoli odetchną, jego wargi wydęły się i poczerwieniały, a ja szeroko rozwarłam oczy.

-         Ktoś za to zginie, - Rachel – szepną, a moje imię wymówił tak, że po twarzy rozlało mi się zimno. – Nie mogę zabić Tamwood. Więc ty będziesz jej dziewczynką do bicia. – Spojrzał na mnie. – Gratulacje.

Odpłyną od boksu, a ja opuściłam dłoń, którą zasłaniałam szyję. Nie był tak gładki jak Ivy. To była różnica między osobami wysokiej i niskiej krwi – tymi, którzy urodzili się jako wampiry i ludźmi zamienionymi w wampiry. Kiedy wszedł między boksy, z jego oczu znikną groźny wyraz. Wyją z tylnej kieszeni kopertę i rzucił ją na moje biurko.

-         Ciesz się swoją ostatnią wypłatą, Morgan – powiedział głośno, bardziej do wszystkich innych niż do mnie.

Odwrócił się i odszedł.

-         Ale chciałeś żebym odeszła... szepnęłam, kiedy zniknął w windzie.

Drzwi się zamknęły; rozjaśniła się czerwona strzałka skierowana w dół. Musiał powiedzieć swojemu szefowi. Denon na pewno żartował. Nie wyznaczyłby ceny za moją moją głowę za coś tak głupiego, jak odejście Ivy razem ze mną prawda?

-         Powodzenia, Rachel.

Na dźwięk tego nosowego głosu poderwałam głowę. Zapomniałam o Francisie. Zsunął się z biurka Joyce i oparł o moje przepierzenie. Po tym, jak widziałam to w wykonaniu Denona, efekt był śmieszny. Powoli usiadłam na moim kręconym fotelu.

-         Pół roku czekałem, żebyś się zdenerwowała na tyle, by odejść – powiedział Francis. – Powinienem był wiedzieć, że wystarczy, żebyś się upiła.

Fala gniewu zmiotła resztki mojego strachu; wróciłam do pakowania. Miałam zimne palce i usiłowałam je rozetrzeć. Jenks wychyną z ukrycia i w milczeniu pofrunął na czubek rośliny.

   Odsunąwszy jednym palcem mój czek, Francis przysiadł na moim biurku. Jedną nogę oparł na podłodze.

-         To trwało o wiele dłużej, niż się spodziewałem – powiedział szyderczo. –Albo jesteś naprawdę uparta, albo głupia. Tak czy owak, naprawdę to jesteś martwa.

Pociągnął nosem.

Zamknęłam z trzaskiem szufladę, niemal przytrzaskując sobie palce.

-         Co usiłujesz przez to powiedzieć, Francisie?

-         Mam na imię Frank – powiedział, starając się zrobić wyniosłą minę, ale osiągnął tylko taki efekt, że wyglądał jakby miał katar. – Nie zawracaj sobie głowy kasowaniem swych plików komputerowych. Są moje, tak jak i twoje biurko.

Zerknęłam na mój monitor i jego wygaszacz z dużą żabą z wytrzeszczonymi ślepiami. Co pewien czas zjadała muchę z twarzy Francisa.

-         Od kiedy ci sztywniacy na dole pozwalają prowadzić sprawę czarodziejowi? – zapytałam, pijąc do jego klasyfikacji.

Francis nie był na tyle dobry, by zostać czarownikiem. Potrafił rzucić zaklęcie, lecz nie miał dość umiejętności, by je stworzyć. Ja miałam. Chociaż amulety zwykle kupowałam. To było łatwiejsze i zapewne bezpieczniejsze dla mnie i obiektu moich zakusów. To nie moja wina, że tysiące lat hołdowania stereotypom ugruntowało obraz kobiet jako czarownic, a mężczyzn czarodziejów.

   Najwyraźniej właśnie o to chciał mnie zapytać.

-         Nie tylko ty potrafisz gotować, moja Rachel. W zeszłym tygodniu dostałem licencję – Pochylił się, wyjął z mojego pudełka ołówek i z powrotem umieścił go w kubeczku na ołówki. – Już dawno temu mogłem zostać czarownikiem. Po prostu nie chciałem brudzić sobie rąk uczeniem się, jak tworzyć zaklęcia. Nie powinienem był czekać tak długo. To zbyt łatwe.

Wyjęłam ołówek z kubeczka i włożyłam go sobie do tylnej kieszeni.

-         Cóż, świetnie.

Francis awansował na czarownika? – pomyślałam. Musieli obniżyć standardy.

-         Ano – powiedział Francis, czyszcząc sobie paznokcie jednym z moich ulubionych srebrnych sztyletów. – Dostałem twoje biurko, twoje sprawy, nawet twój samochód służbowy.

Wyrwałam mu nóż z ręki i wrzuciłam do pudełka.

-         nie mam samochodu służbowego.

-         Ja mam. Poprawił kołnierzyk koszuli w palmy, najwyraźniej z siebie zadowolony. Przysięgłam sobie trzymać język za zębami, żeby nie dać mu kolejnej okazji do przechwalania się. – Tak – powiedział z przesadnie głośnym westchnieniem. – Będę go potrzebował. Denon polecił mi przeprowadzić w poniedziałek rozmowę z radnym Trentonem Kalamackiem. – Zachichotał. – Kiedy ty knociłaś swoje marne zleconko, ja prowadziłem akcję, która skończyła się nakryciem dwóch kilogramów Siarki.

-         Też mi sukces – powiedziałam, pragnąc go udusić

-         Nie chodzi o ilość. – Odrzucił włosy z oczu. – Tylko o to, kto ją miał.

To mnie zainteresowało. Nazwisko Trenta w powiązaniu z siarką?

-         Kto? – Zapytałam.

Francis zsunął się z mojego biurka i potknął o moje puszyste różowe kapcie. Odzyskał równowagę, wycelował we mnie palec i spojrzał wzdłuż niego, jakby to był pistolet.

-         Pilnuj się, Morgan.

Tego było już za wiele. Skrzywiłam się i błyskawicznie podcięłam go nogą. Padł na ziemie z miłym dla mego ucha wrzaskiem. Ledwie dotkną podłogi, wbiłam mu kolano w grzbiet okryty paskudną poliestrową marynarką. Klepnęłam się po biodrze, na próżno szukając tam kajdanek.

Nad nami polatywał z radosnymi okrzykami Jenks. Po początkowym szmerze niepokoju w biurze zapadła cisza. Nikt nie chciał się wtrącać. Nikt nawet na mnie nie patrzył.

-         Nie mam nic do stracenia, ciacho – warknęłam pochylając się tak, że poczułam zapach jego potu. – Jak powiedziałeś, już jestem trupem, więc przed wyrwaniem ci powiek powstrzymuje mnie prosta ciekawość. Zaptam cię jeszcze raz: kogo przyszpiliłeś z Siarką?

-         Rachel! – zawołał. Mógł mnie uderzyć, ale najwyraźniej się bał. – Jesteś po uszy w ... Au! Au! – wrzasnął gdy moje paznokcie wbiły mu się w prawą powiekę. – Yolin! Yolin Bates!

-         Sekretarz Trenta Kalmacka? – zapytał Jenks, unosząc się nad moim ramieniem.

-         Tak – odparł Francis. Szorując twarzą po wykładzinie, odwrócił głowę, by na mnie spojrzeć. Albo raczej jego zmarła sekretarka. Cholera, Rachel. Zejdź ze mnie!

-         Nie żyje.

Wstałam otrzepując dżinsy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin