Kim Harrison - Rachel Morgan 01 - Przynieście mi głowę wiedźmy [rozdz. 5; cały].doc

(84 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 5

ROZDZIAŁ 5

 

W autobusie było spokojnie, jako że o tej porze dnia ruch przepływał od strony zapadliska. Jenks wyleciał przez okno niedługo potem, jak przejechaliśmy przez rzekę i wjechaliśmy do Kentucky.

Twierdził że ISB nie przyszpili mnie w autobusie przy świadkach. Nie byłam o tym przekonana, ale nie zamierzałam go prosić, by został ze mną.

  Podałam adres kierowcy, który zgodził się powiedzieć mi kiedy mam wysiąść. Człowiek był chudy i  jego spłowiały niebieski mundur wisiał na nim luźno mimo waniliowych wafelków, które wpychał sobie do ust, jakby to były żelki.

Większość kierowców transportu publicznego Cincinati czuła się swobodnie Inderlanderów, lecz nie wszyscy. Reakcje ludzi na nas bardzo się od siebie różniły. Niektórzy się bali. Inni nie. Jedni chcieli być nami, inni chcieli nas zabijać. Bardzo nieliczni korzystali z niższego  opodatkowania i mieszkali w Zapadlisku.

Niedługo po zmianie nastąpiła niespodziewana migracja, podczas której niemal wszyscy ludzie, których było na to stać, przeprowadzili się w głąb miast. 

Ówcześni psycholodzy ochrzcili to „syndromem gniazdowania” i z perspektywy czasu to ogólnokrajowe zjawisko było zrozumiałe. Irdenlanderzy z wielką ochotą przejęli posiadłości na przedmieściach, zwabieni perspektywą posiadania własnego kawałka ziemi, nie mówiąc już o drastycznie spadających cenach domów.

W demografii zaludnienia dopiero niedawno nastąpiły zmiany – zamożni Inderlanderzy zaczęli z powrotem przeprowadzić do miasta, a mniej majętni i lepiej poinformowani ludzie uznali, ze wolą mieszkać w przyjemnej inderlandzkiej okolicy niż w podejrzanej ludzkiej.

Ogólnie jednak, oprócz niewielkiej części miasta wokół uniwersytetu, ludzie mieszkali w Cincinati, a Inderlanderzy po drugiej stronie rzeki w Zapadlisku. Nie przeszkadzało nam, że większość ludzi omijała nasze okolice, jakby to były getta sprzed Zmiany.

Zapadlisko stało się bastionem inderlandzkiego życia, wygodnym i swobodnym na powierzchni, ze starannie ukrytymi potencjalnymi problemami.

Większość ludzi dziwi się temu, jak normalnie wygląda Zapadlisko, jeśli się nad tym zastanowić, ma to sens. Nasza historia jest historią ludzkości. Nie spadliśmy tak po prostu z nieba w 1966 – przybyliśmy jako emigranci przez Wyspę Elliasa.

Walczyliśmy w wojnie secesyjnej, w I i II wojnie światowej – niektórzy z nas we wszystkich trzech.

Cierpieliśmy podczas Wielkiego Kryzysu i jak wszyscy inni czekaliśmy na wykrycie zabójcy J.R. – a.

   Lecz istnieją niebezpieczne różnice i wszyscy Inderladerzy powyżej pięćdziesiątki spędzili najwcześniejszą część życia na ich ukrywaniu. Tradycja ta przetrwała do dziś.

Domy są skromne, pomalowane na biało, żółto a czasami na różowo.

Nie ma nawiedzonych domów oprócz Loveland Castle w październiku, kiedy zamek zmienia się w najbardziej nawiedzony dom po obu stronach rzeki. Mamy huśtawki, baseny, rowery na trawnikach i samochody zaparkowane przy krawężniku. Trzeba bystrego wzroku, by dostrzec, że kwiaty są posadzone w magiczne wzory chroniące przed czarną magią i że okienka piwnic są często zamurowane. Brutalna, niebezpieczna rzeczywistość kwitnie tylko w głębi miasta, gdzie zbierają się ludzie i gdzie szaleją emocje: w parkach rozrywki, klubach tanecznych, barach, kościołach. Nigdy w naszych domach.

I u nas jest cicho, nawet w nocy, kiedy żaden mieszkaniec nie śpi. Ludzie zawsze najpierw dostrzegali ten spokój – denerwował ich i pobudzał czujność.

   Patrząc przez okno i licząc czarne, szczelne rolety, czułam jak opada ze mnie napięcie. Spokój okolicy ogarniał też autobus. Nawet nieliczni pasażerowie znieruchomieli.

Po prostu w Zapadlisku było coś, co oznaczało dom.

  Autobus się zatrzymał i moje włosy wahnęły się do przodu. Zdenerwowana, wzdrygnęłam się, kiedy pasażer siedzący za mną wstał i trącił mnie w ramię. Stukając obcasami zbiegł po stopniach autobusu w słońce. Kierowca powiedział że powinnam wysiąść na następnym przystanku; wstałam, kiedy ten miły człowiek wjechał powoli w boczną uliczkę. Zeszłam w plamisty cień i obejmując rękami pudełko, starałam się nie wdychać spalin odjeżdżającego autobusu. Zniknął za rogiem, zabierając ze sobą hałas i resztki ludzkości.

Powoli się uspokoiło. Odezwały się ptaki. Gdzieś niedaleko wołały dzieci – nie, wrzeszczały dzieci – i szczekał pies. Popękany chodnik zdobiły runy wypisane różnokolorową kredą, uśmiechała się do mnie obojętnie zapomniana lalka z namalowanymi kłami.

Po drugiej stronie ulicy stał niewielki kamienny kościół z wieżą wznoszącą się wysoko w drzewa.

Obróciłam się na pięcie, przyglądając się temu, co wynajęła dla nas Ivy: parterowy dom, który z łatwością dałoby się przekształcić w biuro. Dach wyglądał na nowy, ale komin się kruszył.

Przed domem rosła trawa, która powinna zostać skoszona tydzień temu. Był nawet garaż- przez otwarte drzwi dostrzegłam pordzewiałą kosiarkę.

Może być, pomyślałam, otwierając furtkę w drucianym płocie otaczającym podwórko.

Na ganku siedział stary Murzyn, zabijając czas huśtaniem się na fotelu.

Właściciel? – zadałam sobie z uśmiechem pytanie. Pomyślałam że może jest wampirem, bo chronił oczy przed popołudniowym słońcem za ciemnymi okularami. Mimo gładko ogolonej twarzy sprawiał wrażenie zaniedbanego. Mocno skręcone włosy posiwiały mu na skroniach. Buty miał ubłocone i zauważyłam trochę błota na kolanach dżinsów.

Wyglądał na wycieńczonego i zmęczonego – na odstawionego na boczny tor, jak niechciany koń pociągowy który wciąż jest chętny do pracy.

    Kiedy zbliżałam się ścieżką, postawił na barierce ganku wysoką szklankę.

-         nie chcę – powiedział, zdejmując okulary i wkładając je do kieszeni koszuli.

Miał chrapliwy głos.

Spojrzałam na niego z wahaniem z dołu schodków.

-         słucham?

Odchrząknął.

-         tego, co sprzedajesz z tego pudełka. Nie chcę. Mam już dość świec, cukierków i czasopism skutecznych na klątwy. I nie mam pieniędzy na nowy siding, filtr wody czy oszklenie werandy.

-         Niczego nie sprzedaję – powiedziałam – jestem pańską nową lokatorką.

Wyprostował się w fotelu, przez co nie wiadomo dlaczego wyglądał jeszcze gorzej.

-         lokatorką? A, masz na myśli budynek naprzeciwko.

Zmieszana, przesunęłam pudełko na drugie biodro.

-         to nie jest Oasksataff tysiąc pięćset dziewięćdziesiąt siedem?

Zachichotał.

-         to po drugiej stronie ulicy.

-         Przepraszam za kłopot.

Odwróciłam się, unosząc pudełko wyżej.

No – powiedział mężczyzna, a ja się zatrzymałam, nie chcąc być niegrzeczną. – na tej ulicy numery biegną do tyłu. Nieparzyste po niewłaściwej stronie. – Uśmiechnął się, pokazując zmarszczki dookoła oczu. – Ale nikt mnie nie pytał jak umieszczali te numery. – Wyciągnął rękę. – Jestem Keasley – przedstawił się, wyraźnie chcąc, bym weszła po schodkach i podała mu rękę.

Sąsiedzi, pomyślałam, przewracając oczyma, ale weszłam na górę. Lepiej być uprzejmą.

-         Rachel Morgan – powiedziałam, ściskając jego dłoń.

Rozpromienił się i poklepał mnie ojcowskim gestem po ramieniu. Siła jego uścisku była zdumiewająca, podobnie jak roztaczający się wokół niego zapach sekwoi.

Był czarownikiem, a przynajmniej czarodziejem. Skrępowana takim okazywaniem poufałości, cofnęłam się, kiedy tylko mnie puścił. Na ganku było chłodniej, a pod tym niskim sufitem czułam się wysoka.

-         przyjaźnisz się z tą wampirzycą? – zapytał, pokazując podbródkiem na drugą stronę ulicy.

-         Z Ivy? Tak.

Powoli skinął głową

-         obie odeszłyście razem?

Zamrugałam.

-         wieści szybko się rozchodzą.

Roześmiał się.

-         to prawda

-         nie boi się pan, że oberwę jakimś zaklęciem na pańskim ganku i zabiorę pana ze sobą?

-         Nie. – odchylił się na swoim bujanym fotelu i wziął do ręki szklankę- Zdjąłem to z ciebie. – Uniósł maleńki samoprzylepny amulet, trzymając go między kciukiem i palcem wskazującym. Otworzyłam usta, a on wrzucił amulet do swojej szklanki. To, co uważałam za lemoniadę, spieniło się w trakcie neutralizacji zaklęcia. Zakłębił się żółty dym i Murzyn dramatycznie zamachał ręką.

-         O kurczę, ale paskudny.

Słona woda? Uśmiechnął się szeroko, widząc moje zaskoczenie.

-         ten gość w autobusie... wyjąkałam, wycofując się z ganku.

Żółta siarka spływała po schodkach, jakby usiłowała mnie znaleźć.

-         miło było panią poznać, pani Morgan – powiedział mężczyzna, kiedy wyszłam chwiejnym krokiem na chodnik, na słońce. – wampirzyca i pixy może utrzymają cię przy życiu przez kilka dni, ale musisz być ostrożniejsza

popatrzyłam na ulicę, tam gdzie dawno temu zniknął autobus.

-         ten gość w autobusie...

Keasley skinął głową.

-         masz rację, że niczego nie będą próbować przy świadkach, a przynajmniej nie od razu, ale musisz uważać na amulety, które się uaktywniają, kiedy jesteś sama.

Zapomniałam o zaklęciach działających z opóźnieniem. I skąd Denon bierze na to pieniądze?

Domyśliłam się i zmarszczyłam czoło: łapówka Ivy szła na mój wyrok śmierci. Świetnie.

-cały dzień siedzę w domu – mówił Keasley. – Przyjdź jak zechcesz porozmawiać. Ja już rzadko wychodzę. Artretyzm.

Klepną się po kolanie.

-         dzięki. Za znalezienie tego amuletu.

-         Cała przyjemność po mojej stronie – odparł, patrząc w sufit ganku i leniwie obracający się wentylator.

Kiedy wracałam na chodnik żołądek podjeżdżał mi do gardła.

Czy całe miasto wie, że odeszłam?

Może Ivy z nim rozmawiała?

Na pustej ulicy czułam się nieswojo. Nerwowo przeszłam na drugą stronę, szukając numerów domów.

-         tysiąc pięćset dziewięćdziesiąt trzy – mruknęłam, zerkając na żółty domek z dwoma rowerkami splątanymi na trawniku. Tysiąc sześćset jeden. Popatrzyłam w przeciwną stronę, na dobrze utrzymany dom z cegły. Zacisnęłam wargi.

Jedyną budowlą między nimi był ten kamienny kościółek. Zamarłam. Kościół?

Koło mojego ucha rozległo się ostre brzęczenie, skuliłam się odruchowo.

-         cześć, Rache!

Jenks zawisł w powietrzu tuż poza moim zasięgiem.

-         niech cię szlag, Jenks! – krzyknęłam i usłyszałam śmiech staruszka. – Nie rób tak!

-         Załatwiłem sprawę twoich rzeczy. Kazałem mu wszystko powiesić na bloczkach.

-         To jest kościół.

-         Jak najbardziej, Sherlocku. Zaczekaj aż zobaczysz ogród.

-         To jest kościół.

Jenks unosił się w powietrzu, czekając na mnie.

-         Z tyłu jest duże podwórko. Świetne na przyjęcia. 

-         Jenks – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. To jest kościół. Podwórko na tyłach to cmentarz.

-         Niecałe – Zaczął krążyć niecierpliwie. – I to już nie jest kościół. Przez ostatnie dwa lata był ośrodkiem opieki dziennej. Od czasu Zmiany nikogo tu nie pochowano.

Stałam wpatrzona w niego.

-         przenieśli ciała?

Przestał się miotać i zawisł nieruchomo.

-         Oczywiście, że przenieśli ciała. Myślisz że jestem głupi? Myślisz że zamieszkałbym tam gdzie są martwi ludzie? Boże, miej mnie w opiece. Wyłażące z nich robaki, choroby, wirusy i wszelkie świństwa wsiąkające w glebę i wnikające do wszystkiego!

Poprawiłam chwyt na pudełku, przeszłam przez cienistą ulicę i weszłam po szerokich stopniach kościoła. Jenks nie miał pojęcia, czy ciała zostały przeniesione. Szare kamienne stopnie były wytarte w środku od dziesięcioleci chodzenia po nich, a na dodatek śliskie.

Drzwi były podwójne, wyższe ode mnie, zrobione z czerwonawego drewna i okute metalem.

Na jednym skrzydle przykręcono tabliczkę.

-         Ośrodek opieki dziennej Donny – przeczytałam półgłosem

Pociągnęłam za skrzydło, zdumiona siłą, jakiej wymagało jego otwarcie. Nie było na nim zamka, tylko rygiel założony od wewnątrz.

-         oczywiście, że przenieśli ciała – powiedział Jenks, po czym przefrunął nad kościołem.

Postawiłabym stówę, że chciał sprawdzić podwórko.

-         Ivy?! – zawołałam, usiłując zatrzasnąć za sobą drzwi. – Ivy, jesteś tu?

Mój głos odbijał się echem w niewidocznym jeszcze prezbiterium – był to głuchy, przywodzący na myśl witraże, stłumiony dźwięk.

Po śmierci mojego taty zbliżałam się do kościołów tylko na tyle, by przeczytać te pretensjonalne hasła na podświetlanych tabliczkach umieszczanych na trawnikach przed wejściem.

Hol był ciemny – nie miał okien, za to wyłożono go czarnymi drewnianymi panelami. Powietrze było ciepłe i nieruchome, przesiąknięte atmosferą minionych nabożeństw.

Postawiłam pudełko na drewnianej podłodze i wsłuchałam się zielono-bursztynową ciszę napływającą z prezbiterium.

-         zaraz zejdę! – rozległ się odległy krzyk Ivy.

Brzmiał niemal radośnie, ale gdzie ona była? Jej głos dochodził zewsząd i znikąd.

Usłyszałam cichy szczęk zasuwki i  Ivy wyszła zza jednego z paneli. Za nią dostrzegłam wąskie kręcone schody.

-         w dzwonnicy mam sowy – oznajmiła. Jej piwne oczy były ożywione jak nigdy przedtem. – Jest idealna do przechowywania różnych rzeczy.

-         Pełno półek i suszarek. Ktoś zostawił tam jednak swoje skarby. Chcesz je potem ze mną przejrzeć?

-         To jest kościół, Ivy.

Znieruchomiała. Skrzyżowała ręce i spojrzała na mnie nagle pustym wzrokiem.

-         na podwórku są martwi ludzie- dodałam, a ona poszła do prezbiterium. – Z ulicy widać nagrobki – ciągnęłam idąc za nią.

Ławek nie było, podobnie jak ołtarza; została tylko pusta sala i podest. Ściany pod wysokimi witrażowymi oknami zostały wyłożone boazerią z tego samego czarnego drewna.

Nad ołtarzem pozostał nikły ślad po ogromnym krzyżu. Sufit znajdował się na wysokości drugiego piętra; podniosłam wzrok na ażurową stolarkę i pomyślałam że trudno będzie ogrzać to pomieszczenie w zimie.

Stanowiło pozbawiona sprzętów otwartą przestrzeń... lecz jego całkowita pustka tylko potęgowała wrażenie spokoju.

-         Ile to będzie kosztować? – zapytałam, przypominając sobie, że powinnam być wściekła.

-         Siedemset miesięcznie, łącznie z mediami – odparła cicho ivy.

-         Siedemset? – zawahałam się zdumiona.

Moja część wyniosłaby w takim razie trzysta pięćdziesiąt.

Za mó jednopokojowy zamek w mieście płaciłam czterysta pięćdziesiąt.

Nieźle. Zupełnie nieźle. Zwłaszcza ze względu na podwórko. Nie, pomyślałam na fali powracającego złego nastroju. To jest cmentarz.

-         Dokąd idziesz? – zapytałam, widząc, że Ivy się oddala. – Mówię do ciebie.

-         Po kawę. Zrobić ci?

Zniknęła w drzwiach na tyłach podestu.

-         Dobra więc czynsz jest niski – powiedziałam. – Tego chciałam, ale to jest kościół! Nie można prowadzić interesów w kościele!

Gotując się ze złości poszłam za wampirzycą, mijając znajdujące się naprzeciwko siebie drzwi do męskiej i damskiej łazienki. Dalej były jeszcze jedne drzwi po prawej stronie. Zajrzałam do sporego pustego pokoju.

Mój oddech odbijał się echem od podłogi i gładkich ścian. Witrażowe okno przedstawiające jakichś świętych było otwarte i podparte patykiem; z dworu dochodziły odgłosy wróblej kłótni. Pomieszczenie wyglądało na byłe biuro zaadoptowane na sypialnię dla dzieci. Podłoga była zakurzona, lecz drewno pod lekkimi zadrapaniami wyglądało na zdrowe.

Zadowolona, zerknęłam przez drzwi do pokoju po drugiej stronie korytarza. Stało tam pościelone łóżko i otwarte pudełka. Zanim zdołałam dojrzeć coś więcej, Ivy sięgnęła przede mną i zamknęła drzwi.

-         To twoje rzeczy – powiedziałam, patrząc na nią.

Jej twarz niczego nie wyrażała, co zmroziło mnie bardziej, niż gdyby uaktywniła swoją aurę.

-         Będę musiała tu zamieszkać, dopóki nie wynajmę sobie gdzieś pokoju. – Zawahała się i zatknęła za ucho kosmyk czarnych włosów. – Masz coś przeciwko temu?

-         Nie, powiedziałam cicho, zamykając na chwilę oczy.

Na świętą Filomenę. Będę musiała mieszkać w biurze, dopóki sobie czegoś nie załatwię. Otworzyłam oczy i zdziwiłam się na widok dziwnej miny Ivy – mieszanki strachu i ... oczekiwania?

-         ja też będę musiała tu spać – oznajmiłam, choć bardzo mi się to nie podobało, ale nie widziałam innego wyjścia. – Moja gospodyni mnie wyrzuciła. To pudełko przed drzwiami to cały mój dobytek, dopóki nie zdejmę zaklęć z moich rzeczy.

-         ISB potraktowała czarna magia wszystko w moim mieszkaniu i niemal mnie dorwała w autobusie.

A dzięki mojej gospodyni nikt w całym mieście nic mi nie wynajmie. Denon kazał mnie zamordować, tak jak mówiłaś.

Usiłowałam nie mówić płaczliwym tonem, ale mi się nie udało.

Oczy Ivy nadal płonęły dziwnym światłem, a ja zadałam sobie pytanie, czy mnie nie okłamała, mówiąc że jest niepraktykującym wampirem.

-         możesz zając ten pusty pokój – powiedziała beznamiętnym tonem.

Kiwnęłam głową. Dobrze, pomyślałam, biorąc głęboki wdech.

Mieszkam w kościele z grobami na podwórku, wyrokiem śmierci wystawionym przez ISB oraz wampirzycą po drugiej stronie korytarza. Zadałam sobie pytanie, czy Ivy zauważy, jeśli założę zamek po wewnętrznej stronie moich drzwi. Oraz czy to cokolwiek da.

-         Kuchnia jest tam – oznajmiła

Poszłam za nią i za zapachem kawy.

Kiedy wyszłam spod sklepionego przejścia, otworzyłam usta i znów zapomniałam o wściekłości.

Kuchnia była połowy wielkości prezbiterium i tak w pełni i nowocześnie wyposażona, jak prezbiterium było ogołocone i średniowieczne.

Lśniący metal, błyszczący chrom i jasne jarzeniówki. Lodówka była olbrzymia. W jednym końcu pomieszczenia stała gazowa kuchenka z piecykiem, w drugim elektryczna. Pośrodku znajdowała się wyspa ze stali nierdzewnej z pustymi półkami. Stelaż nad nią był obwieszony metalowymi sprzętami kuchennymi, patelniami i miskami.

Była to wymarzona kuchnia czarownicy; nie musiałabym przygotowywać zaklęć i kolacji na tej samej kuchence.

Gdyby nie brać pod uwagę rozpadającego się drewnianego stołu i krzeseł w kącie, kuchnia wyglądała jak z telewizyjnego programu o gotowaniu.

Jeden koniec stołu pełnił funkcję biurka komputerowego. Stał tam panoramiczny monitor, w tej chwili wściekle migający; komputer przeglądał otwarte linie, by znaleźć i zająć najlepsze i stałe połączenie z siecią. To był drogi program i widząc go, uniosłam brwi.

Ivy odchrząknęła i otworzyła szafkę obok zlewu. Na dolnej półce stały trzy różne kubki, a poza tym szafka była pusta.

-         Zrobili nową kuchnię pięć lat temu ze względu na departament zdrowia – wyjaśniła, znów skupiając na sobie moją uwagę. – Parafia nie była duża, więc kiedy wszystko już zrobiono, nie było jej na to stać. Dlatego wynajmuje kościół. Żeby spróbować spłacić bank.

Pomieszczenie wypełnił odgłos nalewania kawy.

Powiodłam palcem po nieskazitelnym metalu blatu wyspy, która nigdy nie widziała choćby jednego placka z jabłkami czy ciasteczka na szkółkę niedzielną.

-         Chcą odzyskać kościół – powiedziała Ivy, opierając się o blat z kubkiem w bladych dłoniach. – Ale wymierają. To znaczy parafia – dodała, kiedy spojrzałam jej w oczy. Nie ma nowych członków. To smutne. Z tyłu jest salon.

Nie wiedziałam co powiedzieć, wiec w milczeniu poszłam za nią na korytarz i przeszłam przez wąskie drzwi na jego końcu.

Salon był przytulny i umeblowany z takim smakiem, że nie miałam wątpliwości, że to wszystko są rzeczy Ivy. Mimo że były w odcieniach szarości, po raz pierwszy w całym budynku zetknęłam się tu z miękkością i ciepłem, a w oknach były zwykłe szyby. Bosko. Poczułam, że opuszcza mnie napięcie. Ivy podniosła pilota i w pomieszczeniu rozbrzmiał łagodny jazz. Może nie będzie tak źle.

-         O mało cię nie przyszpilili? – Ivy rzuciła pilota na stolik do kawy i usadowiła się w jednym z kuszących szarych zamszowych foteli przy pustym kominku – dobrze się czujesz?

-         Tak – przyznałam kwaśno, zapadając się niemal po kostki w wielki dywan – to wszystko twoje...? wpadł na mnie jakiś gość i przyczepił mi amulet, który się uaktywnia dopiero wtedy, kiedy nie ma świadków i nie pociągnie za sobą ofiar. Poza mną. Nie do wiary, że demon traktuje to poważnie. Miałaś rację. – bardzo się starałam mówić swobodnym tonem, żeby Ivy nie poznała, jak jestem wstrząśnięta.

-         Jakoś zdobędę pieniądze na spłacenie kontraktu- Miałam wielkie szczęście, że zdjął go ze mnie ten staruszek z naprzeciwka.

Podniosłam zdjęcie Ivy ze złoty, retrieverem. Pokazywała w uśmiechu zęby. Przeszedł mnie dreszcz.

-         Jaki staruszek? – zapytała szybko

-         Z naprzeciwka. Obserwuje cię.

Odstawiłam metalową ramkę, poprawiłam poduszkę na fotelu stojącym naprzeciwko niej i usiadłam. Dopasowane meble. Ładnie. Cicho, uspokajająco tykał stary zegar kominkowy. W rogu pokój stał panoramiczny telewizor z wbudowanym odtwarzaczem CD.

Ivy znała się na sprzęcie.

-         przyniosę swoje rzeczy, gdy zostaną zneutralizowane – powiedziałam, a p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin