Yacta-Oya - Złoty potok.pdf

(1591 KB) Pobierz
6932281 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
6932281.001.png 6932281.002.png
Yáckta-Oya
ZŁOTY POTOK
Wydawnictwo „Tower Press”
Gdańsk 2001
1
Gorączka złota
Między łagodnymi, pokrytymi rzadkim lasem pagórkami Doliny Sacramento w Kalifornii
wije się strumień czystej, chłodnej wody. Jego źródła znajdują się po wschodniej stronie
Doliny na którymś z urwistych stoków górskich łańcucha Sierra Nevada. Tam bierze swój
początek, przedziera się przez skały, skalne szczeliny i parowy i spływa w Dolinę. Płynie na
zachód. Kilkadziesiąt mil dalej wpływa na rozległe ziemie należące do Johna Suttera –
wielkiego hodowcy bydła, jednego z pierwszych amerykańskich osadników na tych odległych
zachodnich terenach. Teraz, zaledwie w kilka miesięcy po tym, jak wojska Unii, dowodzone
żelazną ręką generała Philipa Kearny, zdusiły powstanie meksykansko-indiańskie i
proklamowały Kalifornię częścią składową Stanów Zjednoczonych, Sutter, jak gdyby
pieczętując zwycięstwo, nadaje strumieniowi znamienną nazwę American River – Rzeka
Amerykańska. Prawdopodobnie nie,wie, że od niepamiętnych czasów miejscowi Indianie mają
dla niej własną nazwę – Diabelski Potok.
Nie wie o tym również James Marshall – nadzorca robotników budujących nad
strumieniem tartak. Nie wie, bo gdyby wiedział, to jako człowiek przesądny zapewne nigdy nie
odważyłby się wejść do strumienia. Teraz stoi w suchym łożysku. Jest 24 stycznia 1848 roku.
Prowizoryczna zapora, jaką kazał zbudować kilkadziesiąt jardów wyżej, zatrzymuje spływ
wody na niewielkim odcinku, a niezbyt głęboki rów kieruje ją wokół budowy i odprowadza
ponownie do łożyska biegnącego niżej.
Dno łożyska jest czyste i twarde. Drobne ziarna żwiru, którego nie zdążył wysuszyć jeszcze
wiatr, lśnią wilgotnym blaskiem w promieniach wysoko stojącego słońca. Mienią się różnymi
kolorami: czerwienią, zielenią, błękitem. Ale to nie one, niczym magnes, przyciągają
spojrzenie patrzącego. Wzrok jego ze wzrastającym zdumieniem, zaskoczeniem, niepewnością
i niewiarą coraz natarczywiej łowi inny blask – pojedyncze złote iskry strzelające między
ziarenkami żwiru. Nie wierząc własnym oczom pochyla się, przyklęka, niecierpliwymi palcami
rozgarnia żwir i piasek, gorączkowo wybiera nieforemne, ciężkie żółte grudki. Spierzchnięte
nagle wargi zaczynają szeptać gorączkowo, bezładnie: złoto, złoto, złoto...
Szybciej krąży krew, serce skacze do gardła i dławi, tętnią skronie, po twarzy płyną krople
potu, wilgotnieją ręce, wzrok przesłania żółty opar, w oczach pojawia się błysk pożądliwości.
W dół potoku mknie echo demonicznego chichotu: złoto, złoto, złoto...
Mężczyzna opanowuje się. Wstaje z kolan, prostuje przygięte plecy; zaciśnięte na grudkach
złota garście pozornie niedbałym gestem wkłada do kieszeni, po czym patrzy na tamtych. Są
oddaleni o kilkadziesiąt kroków, patrzą na niego wyczekująco: – Rozwalić tamę! – krzyczy
ochrypłym nagle, nieswoim głosem. Nie rozumieją, ale polecenie wypełniają posłusznie. Przez
wyrwę dopiero co usypanej przegrody ponownie wdziera się woda. Zakrywa łożysko, rozlewa
się wzdłuż brzegów. Płynie coraz szybciej, coraz bardziej wypełnia potok. Jej poziom podnosi
się, dochodzi do kolan mężczyzny, jego ud, sięga do pasa. Nikną żółte błyski u stóp, zamazuje
się żwirowate dno, w dal mknie coraz cichsze demoniczne echo: złoto, złoto, złoto...
Marshall z trudem gramoli się na urwisty brzeg. W kieszeni czuje wilgotny ciężar. Nie
patrzy na tamtych. Nie chce, by w jego wzroku dostrzegli żółty blask, by zaczęli podejrzewać
2
lub, co gorsza, domyślać się. Wykorzystuje byle pretekst, by przerwać roboty przy tartaku i
odesłać wszystkich do baraku oddalonego o milę. Nie chce zostawić ich nad potokiem.
Gdy w pół godziny później mknie w stronę farmy Suttera – swego pryncypała – by
powiadomić go o odkryciu, w galopie konia, w pędzie wichru słyszy głos Diabelskiego
Potoku: złoto, złoto, złoto!
Na farmę dociera późno w nocy i natychmiast każe zbudzić gospodarza. Wpatrzeni w złote
bryłki lśniące na zielonym suknie stołu, radzą do świtu, jak dobrać się do skarbu
spoczywającego w łożysku strumienia, a jednocześnie – jak ustrzec tajemnicę.
Ale próżne nadzieje. Tej tajemnicy nie uda się ustrzec. Nie wypowiedziana przez nikogo
wieść już wkrótce zadrży w szeleście liści, zawiruje w poszumie traw, złotym chichotem
rozdzwoni się w kroplach deszczu, z powiewem wiatru pomknie w dal, by wrócić niczym burza
w grzmocie piorunów.
Ale jest jeszcze cicho. Trwa w uśpieniu Dolina, zda się drzemać Diabelski Potok. Nie śpią
jedynie Indianie Yana, Maidu, Nisenan. Odwiecznym instynktem czują, że potok się gniewa,
gniewa się na nich, że pozwolili białym wstrzymać jego bieg, że naruszyli jego spokój.
Zbierają się w grupki i modlą. Ale Zły Duch potoku nie chce słuchać i nie słucha. Jego twarz
przesłania złowroga chmura, w oczach pojawiają się żółte, złośliwe błyski. Magiczne
spojrzenie pada na okoliczne farmy, na uśpione Sacramento, na milczącą o tej porze nocy
osadę San Francisco.
Zbudzony nagle z głębokiego snu pastuch bydła siodła pospiesznie konia, stary drwal
odrzuca niepotrzebny już topór, nie dokończoną parę butów zostawia szewc. Wędrowny
kramarz pozbywa się ciążącej mu walizy z niepotrzebnymi świecidełkami i jeszcze mniej
potrzebnymi pachnidlami. Brzuchaty kaznodzieja, słysząc natarczywy szept usługującego mu
chłopca, kończy pospiesznie przestrogi przed ogniem piekielnym czekającym na tych, którzy
dają się zwieść mamidłu złotego cielca, wdrapuje się na grzbiet nie rozumiejącego nic osiołka
i, nie czekając na datki wdzięcznych a pobożnych wiernych, rusza tam, skąd sączy się wieść o
Diabelskim Potoku.
Do leżącego w środku Doliny punktu, nie istniejącego jeszcze na mapach Sutter’s Fort,
niczym do potężnego niewidzialnego magnesu ciągną cicho, bezszelestnie, tajemnie pierwsi z
tych, do których dotarła złota wieść. Tropy ich niewidzialnych jeszcze ścieżek przemykają, zda
się nad ziemią, nie pozostawiając śladów. Ale ślad pozostaje w nagle zgęstniałym powietrzu,
w przyćmionym blasku słońca, w oddechu drzew i traw, i trwa niczym gwiaździsta sieć. Po jej
złotych nitkach suną następni i następni. Trawiastą rozległą Dolinę przecinają zrazu
strumyki, potem coraz wyraźniejsze potoki, wreszcie kilkudziesięciotysięczna rzeka ludzka
rwąca do jednego punktu.
Wzbierają fale. Na zachodnim wybrzeżu Stanów pustoszeją farmy, wyludnia się na chwilę
Sacramento i liczące nie więcej niż dwa tysiące mieszkańców San Francisco. Porzucają pracę
robotnicy z tartaku Suttera i jego vaqueros, okoliczni farmerzy i ich służba, marynarze i
rybacy z San Francisco, szewcy, krawcy, kowale i cieśle, kupcy, lekarze, sklepikarze i
rzeźnicy. Wieść niesie się coraz dalej i dalej, rozprzestrzenia coraz bardziej, dociera do Santa
Fe i San Antonio, do Kansas City i Saint Louis. Przenosi się na wschód od Missisipi i...
niczym eksplodująca bomba pęka w Filadelfii, Baltimore, Bostonie, Waszyngtonie i Nowym
Jorku.
Jak szalone pracują drukarnie wyrzucając tysiące, setki tysięcy gazet z krzyczącymi
tytułami: „Złoto! Złoto w Kalifornii!” Trzaskają drzwi biur, urzędów, banków, fabryk i
manufaktur. Zrywają się ze swych miejsc urzędnicy, nauczyciele, prawnicy, finansiści i
przemysłowcy. Zostawiają warsztaty pracy robotnicy. Z nor wypełzają żebracy, szulerzy,
kieszonkowi złodzieje, sutenerzy. Spieszą iluzjoniści, zawodowi politycy, bandyci i
kaznodzieje.
Pojedynczo, po kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu ruszają na Zachód. Jeden, sto, tysiąc
3
strumieni. Nie, nie strumieni! Rzek! Idzie fala za falą. To już nie rzeki, to powódź, potop. Na
Zachód! Poprzez Appalachy, Dolinę Ohio, przez nieprzebyte puszcze nad Missisipi, Wielkie
Prerie, niedostępne, spalone słońcem pustynie Nowego Meksyku i Arizony, przez dzikie
poszarpane góry i niedostępne skaliste przepaście Kolorado i Utah, przez kipiące żarem
piekielne pustynie Nevady rwie niepowstrzymany potok. Ci, dla których droga przez kontynent
wydaje się zbyt długa, statkami docierają szybciej do Vera Cruz; z zaciekłością i uporem
przedzierają się przez nieprzebyte dżungle, trzęsawiska i bagna Panamy, byle na zachód, byle
bliżej San Francisco i Kalifornii. Jeszcze inni na pokładach i pod pokładami żaglowców,
głodni, wynędzniali, obdarci, oplyną całą Amerykę Południową. Każdego dnia port San
Francisco – ten najruchliwszy wówczas port świata – wyrzuci na brzeg tysiące spragnionych
widoku złota.
Nim od pierwszego błysku, płonącego tam nad Diabelskim Potokiem w oczach Jamesa
Marshalla, upłynie parę miesięcy, przez pęczniejący z dnia na dzień port i osadę w San
Francisco przewali się niczym tornado ponad siedemdziesiąt tysięcy poszukiwaczy złota.
Ale to nie koniec. To dopiero początek. Do zwycięskich oddziałów generała Keamy, do
owianych sławą Wiktorii szeregów armii generała Winfielda Scotta w Meksyku wieści o złocie
dotrą dopiero w połowie roku. Późno, ale nie za późno! Rzedną szeregi wojska, topnieją
kompanie, pułki, brygady, rozpada się armia – na szczęście już po ostatecznym zwycięstwie.
Zwycięscy, zahartowani w bojach, nie lękający się trudów ni śmierci bohaterowie spod
Jacinto i Buena Vista, spod Vera Cruz i Chapultepec, których nie potrzebuje już nikt, którzy
nie mają po co wracać na wschód, bo nie czeka tam na nich praca, patrzą na północ w stronę
Sacramento ku nie tak odległej przecież Kalifornii. Chłoną płynące z niej wieści niosące nową
nadzieję, co prawda nie na zwycięstwo i sławę, ale na złoto, na bogactwo. A więc po niczyje
jeszcze złoto, skoro rząd nie ma na wypłacenie zaległego żołdu, na pocieszenie po stracie
przyjaciół, na wynagrodzenie żołnierskich trudów, ran, cierpień i poniewierki. Po złoto!
Drży ziemia tętentem podkutych kopyt, rżą spienione konie. Żołądki niedawnych
zwycięzców szarpie głód. Ale to przecież oni zdobyli tę krainę. Nie mogą zdychać w niej z
braku pokarmu. Na drodze są bogate rancza tych, co udziału w wojnie nie brali, i farmy, i
tysiące sztuk liczące stada bydła i owiec. Kto śmie odmówić zwycięzcom spod Chapultepec...?
Są tacy. Nie wiedzą co to patriotyzm, poświęcenie, danina krwi należnej ojczyźnie, A więc
niech się dowiedzą. Niech posmakują tego sami. Ognisko na prerii, zorza...? Nie, to płonie
ranczo. Jego właściciel nie odniósł się z szacunkiem do narodowych bohaterów. Nie chciał
dobrowolnie oddać paru krowich ogonów. Następnym razem, nim odmówi, niech dobrze
pomyśli.
Płyną fale zewsząd, ale ta największa wlewa się przez złote zachodnie wrota – przez San
Francisco. Ku American River walą cale tabuny: tysiąc, dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt
tysięcy. Ci, dla których nie starcza działek wokół farmy Suttera, prą dalej, zalewają całą
Dolinę Sacramento, przedzierają się przez Sierra Nevada, Dolinę Śmierci i Wielką Pustynię,
rwą przez Arizonę i Utah do Nowego Meksyku, wdzierają się w dzikie, spalone słońcem i
wichrem góry Kolorado. Niczym stada zgłodniałych wilków ciągną po obydwu stronach
Wielkiego Kanionu. Przeczesują górskie strumienie, potoki, rzeki, skalne szczeliny i
niedostępne parowy w rejonie Elkhead i Medicine Mountains, nad Kolorado, Eagle,
Południową i Północną Platte, w okolicach Fish Creek Falls i Red Table.
Na krańcu łańcucha Rampart, na południe od Denver, wysoko w górę strzela samotny
szczyt Pike’s Peak. W jego pobliżu, nad Clear Creek, John H. Gregory – amerykański
poszukiwacz – trafia na żyłę swego życia. Wieść roznosi się z echem górskich kanionów.
Wokół Pike’s Peak, w setkach strumieni, w ciągu paru dni zawzięcie płucze piasek i żwir
pięćdziesiąt tysięcy poszukiwaczy. Na północny zachód od Denver bracia Oliver i Levi Green
znajdują swój złoty potok. Ale ktoś ich podpatrzył. Sto tysięcy, niczym huragan, z tupotem
podkutych butów przedziera się do nich od strony Północnej Platte.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin