Edigey_Jerzy_-_Baba_Jaga_gubi_trop.doc

(811 KB) Pobierz

Jerzy Edigey:

 

BABA-JAGA GUBI TROP:

 

WIELKI SEN 2011

Redaktor serii Grzegorz CIELECKI

Projekt okładki i logo serii Rafał BARTLET

Redakcja techniczna Anna LEWANDOWSKA

Korekta Zbigniew KOWALEWSKI

Jerzy STRZAŁKOWSKI

ISBN 978-83-62391-44-8

Wydawnictwo WIELKI SEN Al. Jana Pawła II 65/90, 01-038 Warszawa tel. 0-502-322-705 www.klubmord.com, prezesikl3@wp.pl

 

Rozdział I

 

UPARTY CZŁOWIEK W POCZEKALNI

 

              Padał deszcz.

Jak zresztą w tym roku prawie codziennie.

Mimo lipca ulice bardziej przypominały jesień niż środek lata.

Przechodnie szybko przemykali między dużymikałużami.

              Człowiek, który wysiadł z tramwaju przy ulicy Zygmuntowskiej, rozglądał się chwilę, a potem niepewnie ruszyłw stronę kościoła Św.

Floriana.

Przez moment wahał się,czy dalej iść ulicą Floriańską, czy obrać trasębiegnącąz drugiej strony kościoła.

Rozglądał się szukając tabliczkiz nazwą ulicy, a nie znalazłszy jej ruszył powoli przedsiebie.

Minął kaplicęz dużym napisem "Orapro nobis", przeciął ulicę Wójcikai wreszcie znalazł przybity na narożniku prostokątny kawałek blachy "ulica Sierakowskiego".

              Szedł teraz szybciej,nie zważając na szeroko rozlanekałuże wody na chodniku.

Jegodługiebuty były chybanaprawdę nieprzemakalne, gdyż nie patrzył pod nogi irozpryskiwał wodęna wszystkie strony.

Wreszcie znalazł sięprzed dużym, szarym, pięciopiętrowym gmachem.

Przywejściu wisiała tabliczka "Komenda Wojewódzka MilicjiObywatelskiej".

Nieznajomy przeczytał uważnieten napis,chwilę sięnamyślał, po czym położył rękę na klamce,otworzył drzwi iwszedł do środka.

              Znalazł się w małym korytarzyku,w którym stało kilkuj milicjantów.

Z lewejstronywidać było małe okienko, - w nim rezydował starszy sierżant MO.

              - Obywatel w jakiejsprawie?

- dyżurnymilicjant zagadnął człowieka wcyklistówce.

              Chciałem się widzieć z komendantem.

              5.

 

 

- Z komendantem wojewódzkim?

- zdziwił się milicjant.

-Czy obywatelma wezwanie?

              - Nie, ale mam pilną sprawę i muszę mówić z komendantem.

              Milicjant wskazał okienko.

Nieznajomy podszedł dońi za chwilęcały dialog się powtórzył.

              - W sprawieskarg i zażaleń komendant wojewódzkiprzyjmuje co tydzień w każdy poniedziałek między godzinądziesiątą a dwunastą - wyrecytował jak z nut starszy sierżant.

- Dzisiaj jest środa, niech obywatel przyjdzie w poniedziałek za pięć dni.

Mogę obywatelaod razuzapisać.

              - Aleja się muszęzobaczyć z komendantem dzisiaj.

              -Dzisiaj towykluczone.

Komendant przyjmuje w każdy poniedziałek.

              - Nie mam żadnej skargi ani zażalenia.

Mam bardzoważnąsprawę.

              - Toprzyjdźcie, obywatelu, w poniedziałek.

              -W poniedziałekmogę już nie żyć.

              - Eh, nie przesadzajcie, obywatelu.

Wcale nie wyglądacie nachorego.

Zdrowy mężczyzna, opalony, a i niestary.

Pewnie nie więcej niż 48 lat,nonie?

              - Już czterdzieści dziewięć stuknęło.

              -A nie mówiłem - ucieszył się starszy sierżant.

-Jamam oko.

Tylko o parę miesięcy się omyliłem.

A ze zdrowiem też mamrację?

              - Nietylko chorzy prędko umierają - odpowiedział człowiek w cyklistówce.

- Nieraz i zdrowi giną.

Na przykład odkuli.

              - Zdarza się.

Giną.

Zwłaszcza u nas, w milicji.

Ktośwam, obywatelu, groził?

              - Właśnieo tym chciałem porozmawiaćz komendantem.

              -Z samym komendantem wojewódzkim?

Ładnie byśmy wyglądali, gdyby tak każdy z jakimś głupstwembiegał do pana pułkownika.

Skierujemy was do odpowiedniego referatu i tam was załatwią.

              - Będę rozmawiał tylko z komendantem wojewódzkim.

Znikimwięcej.

              6

             

              Sierżant zafrasował się.

              - Tak nie można, obywatelu.

Wszystkomusi iść drogąsłużbową.

Są u nas specjaliści.

Porucznicy, kapitanowie,referenci, naczelnicy wydziałów.

Każdy pilnuje swoichspraw, a komendant nad wszystkimi.

A gdycoś źle,to komendant przyjmuje w każdy poniedziałek między dziesiątą a dwunastą.

Zaraz was zapiszę.

Dajcie swój dowód.

              - Muszęmówićz komendantem wojewódzkim i tylkoz nim.

Koniecznie dzisiaj.

Tu chodzi nie tylko o mnie, alei życiekilku ludzi, moichnajbliższych.

              - Kiedy komendanta nawet niema w gmachu.

Z samego rana wyjechał do ministerstwa.

Nie wiadomo, o którejgodzinie wróci i czy wogóle jeszcze dzisiaj przyjedziedobiura.

Zadzwonię dosekretarki.

Albo lepiej do zastępcykomendanta.

              Sierżant nakręcił jakiś numer, tłumaczył przez chwilę komuś całą sprawę, a potem położyłsłuchawkę i powiedział:

              - Poczekajcie, zaraz zatelefonują, czy zastępca komendanta będzie mógł wasprzyjąć.

              -Będę rozmawiał tylko z komendantem.

              - Niebądźcie dzieckiem,obywatelu.

Zastępca toto samo co komendant.

              - Nie chcę rozmawiać zzastępcą.

Właśnie odezwał się brzęczek aparatu telefonicznego.

Sierżant podniósł słuchawkę i służbiście zameldował:

              - Obywatelu pułkowniku, jest tu jeden obywatel, alenie chce podaćani swojego nazwiska, ani w jakiejsprawieprzyszedł.

Mówi, że bardzo ważna.

Chodzi ojego życie.

Mówi, że powie tylko samemu komendantowi.

Nawet,zprzeproszeniem obywatela pułkownika, z nim teżniechce rozmawiać.

Co mam robić?

Tak jest!

Niech czeka.

              - Pułkownik powiedział, że jeżeli obywatel chce, to może czekać.

Gdy komendant wróci, to sam zadecyduje, czywas przyjmie.

Usiądźcie w poczekalni.

Co za lato!

Wisłaznowu wylała i podchodzi aż pod wał.

Zmartwienie z tąpogodą.

Zimno i błotojak w listopadzie.

              - A codopiero ja mam mówić?

- zauważył nieznajomy.

- Ja i inniogrodnicy?

Cała sałata wygniła, ogórki sadzili7.

 

 

śmy już trzy razy.

Owocównie ma, kalafiory zielone.

Tylko cebuli woda mniejszkodzi.

              - Wczoraj kupiłem kalafiora.

Mały jakpięść, akosztował aż sześć złotych - wtrącił się do rozmowy milicjant dyżurny.

              - A ile ma kosztować, kiedy pada i pada.

Nie wyrosłyi nie wiadomo jak zbierać.

Popracuj pansam przy takiejpogodzie w polu!

Na kolanach przy pieleniu.

Płacimy po200 złotych za dzień i nie ma chętnych.

Gdy która kobieta z tydzień porobi, to więcej nie przyjdziedo roboty, bo albochora, albo ma dosyć paprania się w błocie.

A ogrodnikchoćby chciał, towłasnymirękoma wszystkiego nie uprawi.

Pracujemy od czwartej rano aż do zmierzchu, żebyuratować przed wygniciem, co tylko się da.

Mówi się,żebadylarze są milionerami.

Prawda, są tacy, aleciężkiejpracy nikt im chyba nie zazdrości.

              Nieznajomy wytarłstarannie buty i usiadł na krześle.

Wyjął z kieszeni gazetę i zaczął czytać.

Po jakimś czasiezłożyłjąstarannie i schował do kieszeni.

Siedział nie poruszając się prawie,ze wzrokiemskierowanym w drzwiwejściowe.

Te otwierałysię od czasu doczasu, abywpuścić lub wypuścićinteresantów, bądź milicjantów wchodzących tutaj lub opuszczających gmach komendy.

Takminęły przeszłodwie godziny.

Człowiek w cyklistówcepodniósł się z krzesłai skierował ponownie do okienka.

              - Jeszczekomendant nie wrócił, musicie czekać - poinformował go starszy sierżant.

              -Chciałbym kupić sobiecoś do jedzenia.

Od czwartejranonic w ustachnie miałem.

Czy zdążę?

              - Naturalnie.

Komendanta nie ma i w ogóle nie wiadomo, czywróci.

Ja bym wamjednak radził iśćdo zastępcy.

              - Nie!

- nieznajomy byłuparty.

-Będę rozmawiał tylkoz komendantem.

              - No to idźcie na Targową.

Zaraz na rogujest bar.

A jasię dowiem, czy pan pułkownik przyjedzie jeszcze dzisiajdobiura.

              Nieznajomy zapiął prochowiec, postawił kołnierz i wyszedł z gmachu.

              - Ale się uparł -dziwił się milicjant dyżurny.

- Koniecznie zsamym pułkownikiem i znikim więcej.

              - To jakiś spokojny facet.

Jużja mamoko - pochwaliłsię sierżant.

- Mówił, że jest ogrodnikiem.

Pewnie ztychbadylarzy z grójeckiego.

Nie wygląda na takiego,co z byległupstwemna milicję lecii to do samej władzy.

Widoczniecoś go mocno przycisnęło.

A może chce sięprzyznać do jakiegoś przestępstwa?

Tak jak ten, co żonę zabił, i przyszedł w ubiegłym tygodniu.

Teżnie chciał znikimgadać,tylko z samympułkownikiem.

              - Ej, chyba nie.

Nie wygląda na takiego, co kogoś zamordował.

              - A tamten wyglądał?

Takie miał niewinne, niebieskieoczka jak u małego dziecka, a żonę siekierą porąbał naćwiartki.

Różnisą ludzie i różne mają sprawy.

              - Ciekawe, czy gokomendant przyjmie?

              -Jeżeli przyjdzie, to przyjmie.

Trochęsię pozłości, żemu żyć nie dają, alew końcukaże przepustkę wystawić.

Nie znasz naszego starego?

Jeszcze się nie zdarzyło, żebykogoś nie załatwił.

A potemna mnie naskoczy: "Nie mogłeś- powie - skierować go do referatu, tylko od razu do mnie?

"Ajak tu takiego przekonać, kiedy uparty jakkozioł?

              - Spokojny dziś dzień - zauważył milicjant.

              -Na taką pogodęnawet psa żal wypędzić.

Jak ktoś niemusi, wten deszcz do nas nie przyjdzie.

No,zadzwonię nagórę, czy pułkownik dzisiaj będzie.

              Sierżant połączył sięz sekretariatem komendanta,gdzie dowiedział się, żepułkowniktelefonował z ministerstwa.

Przyjedzie dopiero przed trzecią podpisać papiery.

Nikogo nie będzie przyjmował.

              Nie upłynęło i pół godziny, jak człowiek w białym prochowcu powrócił do gmachu KWMO.

Wysłuchał informacji, że komendant wróci tylko na krótko dla załatwienianajpilniejszych spraw, i powiedział:

              - Poczekam.

Muszę widzieć się z komendantem.

Dyżurny milicjant wzruszył ramionami.

Nieznajomyzajął swoje uprzednie miejsce na krzesełku w holu.

Przymknął oczy,wyglądało nawet,że drzemie,ale na każdy

              9.

 

 

szelest otwieranych drzwi ogrodnik spod lekko rozchylonych powiek obrzucał wchodzącego bacznym, pytającymspojrzeniem.

              Elektryczny zegar wiszącyw holu powoli odmierzał minuty, kwadranse i godziny.

Już tylko parę minut brakowałodo trzeciej po południu, gdy rozległ się warkot samochodu hamującego przed wejściem.

Za chwilędo budynku wszedł mężczyzna średniego wzrostu, w cywilnymubraniu i granatowym,podgumowanym płaszczu.

Był bezkapelusza.

              Na widok wchodzącegomilicjanci wyprężyli się w postawię zasadniczej.

Odpowiedział im skinieniem głowyi trzymającw lewej ręce żółtą, dość wytartąteczkę szybkoprzeszedł hol i wbiegł na schody.

              - Pułkownik przyjechał - zrobił uwagę jeden zmilicjantów.

Interesantczekający tyle godzin zerwał sięz krzesłai podszedł do okienka.

              - Aż się boję dzwonić na górę - zawahałsię sierżant.

-Przyjdźcie,obywatelu, jutro.

              - Muszę dzisiaj zobaczyć się z komendantem.

Nie wyjdę z tego gmachu.

Choćbyście mielimnie zamknąć.

Niechpan zrozumie, że tu chodzi o życie.

              Starszy sierżant sięgnął po słuchawkę.

Długo tłumaczyłsekretarce,że pewien interesant prosikomendantao osobistą rozmowę.

Czekaprzeszło pięć godzin i mówi, żenie wyjdzie.

              Upłynęło przeszło dwadzieścia minut.

Po godzinie trzeciej schody zaroiły siętłumem osób cywilnych i w mundurach.

Wielki gmach opustoszał prawie całkowicie.

Wreszcie telefon na stole starszego sierżantaodezwał się znowucichym dzwonkiem.

              - Obywatelu, pułkownik pyta o wasze nazwisko.

              -Piotr Salamucha, ogrodnik spod Nadarzyna - recytowałz niepokojem w głosie badylarz.

Ważyły się jego losy.

Czy będzie przyjęty?

              - Komendant pyta, czy to ważna sprawa?

              -Przysięgam, że chodzi ożycie!

              - On mówi, że chodzi ożycie - starszy sierżant powta10

              rżałsekretarce odpowiedzi ogrodnika.

- Tak jest.

Już go

              przysyłam.

              Sierżant położył słuchawkę i jednemu z milicjantówwydał polecenie:

              - Dworakowski, zaprowadźcie obywatela do sekretariatu komendanta - powiedział, po czym dodał zwracającsiędo dyżurnego: - Mówiłem, że stary go przyjmie.

A potemmnie zwymyśla.

              Milicjant zaprowadził Piotra Salamuchę na pierwszepiętro, do pokoju, w którym urzędowała sekretarka szefa.

Ta poleciła ogrodnikowi zdjąć płaszcz i powiesić na wieszaku, a następnie czekać na wezwanie.

              Podziesięciu minutach brązowedrzwi otworzyły się.

Stanął w nich komendant i spoglądając na upartego interesantawesoło zapytał:

              - No, panie Salamucha, copana do mniesprowadza?

Proszę do gabinetu.

              Ogrodnik wszedł do pokoju sporych rozmiarów.

Pułkownik wskazałna jeden z foteli, sam usiadł na sąsiednim i powtórzył pytanie:

              - Co pana do mnie sprowadza?

              -Wczoraj wieczorem, gdy siedzieliśmyz rodziną wpokoju przy kolacji, ktośsiedem razykolejno strzelałdo nasprzez otwarteokno.

              11.

 

 

Rozdział II:

300 000 ZŁOTYCH OKUPU

              - Strzelali dowas?

Kto strzelał?

Dlaczego?

- pułkownikzadał od razu kilka pytań.

-Ale nic się nikomunie stało?

              - Strzelał ten, kto chce pieniędzy.

Siedzieliśmy naokołostołu, przy kolacji.

Okno było otwarte, bo wieczoremniepadało.

Akurat podnosiłem szklankę z herbatą do ust, a tunagle huk strzału i coś mi bzyknęło nad głową.

Krzyknąłem: "na ziemię!

" i sam położyłem się pod oknem.

Jeszczesześć razy strzelił.

Wszystkie kule poszły w ścianę.

              - Nikogo nie trafił?

              -Nie!

Trafić to on pewnie nawet nie chciał.

Pisał,żeprzyśle jeszcze ostatnie ostrzeżenie.

              - Panie Salamucha, proszę opowiedzieć od początku,kolejno, bo nic nierozumiem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin