Alex Joe - Czarne okręty 02 - Płonie twój stos ofiarny.doc

(318 KB) Pobierz
JOE ALEX

JOE ALEX

  

  

  

CZARNE OKRĘTY

  

CZĘŚĆ DRUGA

PŁONIE TWÓJ STOS OFIARNY

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

JEŚLI NIE ODNAJDZIESZ GO, ODDAM CIĘ MRÓWKOM

  

   Siedząc pod lekkim, purpurowym baldachimem lektyki, Het-Ka-Sebek Strzegący Spokoju Żywego Wizerunku Duszy Boga Sebeka spoglądał na ludzi zakładających liny na wierzchołku odłamu skalnego kryjącego grobowiec Nerau-Ta, pisarza świątyni jego świątobliwości.

   Pracowali szybko, właśnie minęło południe i słońce stojące nad doliną rozgrzewało kamienie tak, że z trudem można było stąpać po nich nagą stopą.

   Raz jeszcze Het-Ka-Sebek spojrzał na trzymaną w ręce strzałę, której jasny grot z pozłacanego brązu splamiony był czarną, zeschłą krwią ludzką. Ciało zabitego strażnika pustyni leżało pod skałą z dala od oczu kapłana.

   "Nerau-Ta" - odczytał po raz setny i po raz setny potrząsnął głową z niedowierzaniem, bliskim nigdy dotąd nie zaznanej trwogi. Zarówno małżonka, dzieci jak i wszyscy krewni zmarłego, którzy wzięli udział w obrzędzie pogrzebowym, twierdzili z uporem, że strzałę tę wraz z innymi pozostawiono w grobowcu. Złożono tam także łuk opatrzony imieniem Nerau-Ta. Łuk ów odnaleźli strażnicy pustyni także tu, nie opodal.

   Lecz czemu ci, którzy zakradli się do grobowca, nie zabrali złotych szpil i kolczyków, porzuconych, jak gdyby nie posiadały najmniejszej wartości? Być może nadjeżdżający spłoszył ich, upuścili część łupów, a później nie mogli ich odnaleźć w ciemności lub poniechali poszukiwań, obawiając się, że nadjadą towarzysze zabitego wraz z psami?

   Uniósł firankę z prawej strony lektyki. W głębi doliny stało zbite stadko koni pod strażą dwóch ciemnoskórych, półnagich jeźdźców. Inni pieszo w towarzystwie psów obchodzili zbocze, poszukując śladów. Po białym nakryciu głowy rozpoznał pomiędzy nimi Haughę, wodza straży pustynnej.

   Zwrócił wzrok ku skale kryjącej grobowiec. Potrząsnął głową. Nie wiedział, czemu przybył tu w porze największego skwaru, w czasie gdy jedynie ludzie, których konieczność do tego zmusza, opuszczali cieniste domy.

   Na dnie duszy tkwiła myśl o nie pomszczonym bogu. Rozum mówił mu, że zbiegowie zginęli. Od owej chwili minęło niemal dwadzieścia dni i nikt nie mógłby, nie mając wspólników, przeżyć tak długiego czasu pośród nagich wzgórz wokół miasta. A Het-Ka-Sebek nie wierzył, aby ktokolwiek chciał pomóc świętokradcom.

   Skinął na człowieka trzymającego wachlarz i wyszedł z lektyki, opierając nogę jak na stopniu, na plecach czarnego niewolnika, który padł na twarz widząc jego zamiar. Kapłan z wolna przybliżył się ku skale i stanął wsparty na złotej lasce.

   Rozległ się okrzyk kierującego prącą kapłana i ludzie pociągnęli raz, później drugi. Było ich wielu, ponad stu. Het-Ka-Sebek patrzył na ich napięte z wysiłku grzbiety i czekał. Odłam skalny drgnął i odchylił się lekko od zbocza., aby powrócić na poprzednie miejsce z łoskotem. Ziemia zadrżała.. Nowy okrzyk, ludzie pociągnęli równocześnie i zwolnili napiętą linę.

   Przez chwilę skała trwała nieruchomo, jak gdyby nie wiedząc, w którą stronę przeważyć. Wreszcie odchyliła się od zbocza i wolno padła w dół. Rozległ się głuchy grzmot i wielkie odłamy runęły w głąb doliny. Całą przestrzeń przesłonił czerwony pył.

   Het-Ka-Sebek czekał, stojąc nieruchomo, nie odwracając głowy i nie drgnąwszy nawet, gdy skała rozprysnęła się, choć wszyscy wokół niego postąpili odruchowo krok ku tyłowi.

   Z wolna pył opadł.

   Spokojnym równym krokiem wysoki kapłan zbliżył się ku wejściu do grobu.

   Zatrzymał się i patrzył przez chwilę. Później skinął ręką na ludzi, którzy nie śmieli się przybliżyć, póki ich nie zawoła.

   - Cóż to jest? - powiedział wskazując przed siebie. - Zwłoki człowieka?

   - Tak, o najczcigodniejszy, Choć zapewne przygniotła go skała, a teraz padając rozszarpała to, co pozostało, więc niełatwo byłoby go rozpoznać.

   Het-Ka-Sebek przygryzł wargi. Widok był straszliwy. Mimo to zbliżył się do otworu grobowego i stanąwszy nad zmarłym spojrzał w głąb ciemnego korytarza. Stał tak przez chwilę, rozważając coś w myśli. Później skinął na kapłanów, którzy brali udział w złożeniu zwłok Nerau-Ta do grobowca.

   - Który z was, bracia moi, brał udział w zamknięciu grobu?

   - Ja, Het-Ka-Sebeku, który Strzeżesz Spokoju Wizerunku Duszy Boga! - rzekł kapłan Sem, wysuwając się ku przodowi i pochylając nisko głowę.

   - Czy pozostawiłeś któregoś z niewolników umarłego u wejścia? Czy zginął któryś z nich przypadkiem, przywalony skałą?

   - Nie. Wszyscy powrócili.

   Oczy kapłana powędrowały ku leżącym pod ich stopami straszliwie okaleczonym zwłokom.

   - A czy pilnowałeś, aby przegrodzono i zasypano głazami korytarz prowadzący do grobu?

   - Tak, najczcigodniejszy.

   Nie pytając więcej, Het-Ka-Sebek wszedł w głąb korytarza grobowego, dawszy znak kapłanowi, aby poszedł za nim. Minęli odrzucone rumowisko głazów i stanęli przed rozwaloną ścianą przegrody.

   - Światła! - rzekł Het-Ka-Sebek. - Niechaj ludzie uczynią mi drogę!

   Gdy przyniesiono pochodnie, a niewolnicy oczyścili wąskie przejście, ruszył dalej. Licznie zgromadzeni kapłani czekali przed wejściem, patrząc w milczeniu w ciemny otwór grobu i na resztki ludzkie leżące u wejścia.

   Minęła długa chwila, nim Het-Ka-Sebek wyszedł. Za nim wynurzył się kapłan Sem. Oblicze jego zdradzało wielkie wzburzenie.

   - Kto z was pamięta, jakiej barwy włosy miał niewolnik z Ludu Morza, który uciekł wraz z chłopcem świętokradcą?

   Kilku ludzi wysunęło się ku przodowi.

   - Więc patrzcie i starajcie się wytężyć waszą pamięć! - Wskazał leżące u wejścia ciało.

   - Są one takie same jak te, które miał człowiek zwany Lauratasem! - rzekł jeden, a w chwilę później drugi z patrzących potwierdził jego słowa.

   - Tak i ja przypuszczałem, gdyż widywałem go często, gdy towarzyszył mi w podróży ku morzu po owego chłopca. Lecz świadectwo jednej pary oczu to zbyt mało w tak przedziwnej sprawie. Przywołajcie wodza straży pustynnej.

   A gdy smagły człowiek o ostrych rysach wspiął się biegiem po zboczu i zerwawszy z głowy białą chustę padł na kolana uderzając głową o ziemię przed złocistymi sandałami kapłana, Het-Ka-Sebek, nadal nie podnosząc głowy, rzekł:

   - Ręczyłeś mi, Haugho, że owi dwaj zbiegowie zginęli pochłonięci przez wielki wiatr. Rzekłeś wówczas, że twoje psy i twoi ludzie przebiegli całą pustynię i okolicę wokół miasta. Zaręczyłeś mi głową twą, że nie uciekli i nigdzie nie mogli się skryć, więc musiały pochłonąć ich piaski. A oto ludzie owi nie tylko że zadrwili z ciebie, lecz zamieszkiwali przez wiele dni tuż pod bokiem świątyni, którą znieważyli tak straszliwie. A kiedy już wydało im się, że mogą opuścić grób, w którym znaleźli schronienie, wyszli i zabili jednego z twoich wojowników. Nie znalazłem nigdzie ciała tego białowłosego chłopca. On więc zapewne jest zabójcą. Nie znaleźliście także konia owego zabitego strażnika. Tak więc uwierzyć muszę, że świętokradca uciekł na jednym z twoich koni! Ów drugi także by uciekł, gdyby nie spotkała go kara bogów, gdyż najwyraźniej zginął przywalony skałą, opuszczając grób. Lecz w śmierci jego nie ma twej zasługi. Cóż mi odpowiesz ty, który zwiodłeś mnie i pozwoliłeś, by zabójca Żywego Wizerunku Boga uciekł na jednym z twoich koni?

   Dowódca straży pochylił głowę i milczał.

   - Mów! - powiedział Het-Ka-Sebek nie podnosząc głosu. - Mów, nim postanowię, jaką śmiercią masz umrzeć.

   - Panie mój, cóż mam ci odrzec? Jedno tylko, że nie chciałem cię zwodzić, lecz wierzyłem mym słowom i mym oczom. Umrę, jak postanowisz.

   Het-Ka-Sebek milczał przez chwilę. Przymknął oczy. Kiedy otworzył je, ciemnoskóry człowiek nadal klęczał nieruchomo u jego stóp, z głową w pyle i dłońmi wysuniętymi ku przodowi, jak gdyby oczekując ciosu.

   - Mamy rozległe mrowiska pośród gajów nad jeziorem, jak wiesz - rzekł sucho kapłan. - Niektóre z nich znajdują się pod wielkimi sykomorami. Są one niby miasta wiekuiście spragnione pożywienia. Gdyby przywiązano cię wysoko nad mrowiskiem, pośród gałęzi drzewa, a przedtem nacięto ci skórę, tak by zapach krwi zwabił owe małe pracowite stworzenia, zaczęłyby one piąć się w górę długimi szeregami... Każda powracałaby do swojego miasta niosąc maleńką cząstkę twego ciała... Może to trwać dzień... lub nieco dłużej... Zwykle poczynają one spożywać ciało wiszące od dołu... Bywa, że człowiek, którego nogi są już jedynie kośćmi obgryzionymi do białości, żyje jeszcze i czuje... Czy widziałeś kiedyś takiego człowieka?

   Klęczący nie odpowiedział i nie poruszył się.

   - Lecz ja - dodał spokojnie Het-Ka-Sebek nie zmieniając głosu - jestem cierpliwy... nazbyt cierpliwy i łagodny. Chłopiec ów uciekł. Wiemy już, że żyje, gdyż tylko żywi zabijają żywych i znikają wraz z końmi. Chłopiec ów musi gdzieś się znajdować... Lecz jest już daleko... Tym razem uszedł nam dalej niż wówczas, gdy zgubiłeś jego ślad... otóż słuchaj mnie, ty, który jesteś dotąd wodzem straży pustynnej: jeśli odnajdziesz go i przywiedziesz żywego do mnie, zapomnę o tym, co się wydarzyło i imię twe pozostanie między żywymi. Lecz jeśli nie odnajdziesz go, oddam cię mrówkom, aby nauczyły cię twego rzemiosła. A choć ty wraz z wszystkimi twymi wojownikami i psami nie umiałeś odnaleźć bezbronnego wyrostka, odnajdą cię one, choćbyś został przywiązany pośród najwyższych gałęzi drzewa. Zbierz więc wszystkich twych ludzi i pamiętaj, że jest to jedyne wasze zadanie, a inne porzućcie do chwili, gdy ów białowłosy chłopiec wpadnie wam w ręce.

   - Panie mój - wyszeptał dowódca straży i przywarł wargami do złotego sandała, lecz Het-Ka-Sebek odrzucił jego głowę lekkim kopnięciem.

   - Odejdź, nie chcę słyszeć twego głosu. Zawrócił i wszedł do lektyki.

   Tego wieczora w świątyni boga Sebeka wielu młodych kapłanów zajętych było wypisywaniem na krótkich zwojach jednej tylko wieści. Zwoje owe bez zwłoki porywali posłańcy, a szybkie łodzie niosły ich ku rozsianym nad wielką rzeką niezliczonym miastom.

   W miejscu, gdzie owa wielka rzeka zwęża swój rozległy nurt wpadający pomiędzy wysokie nagie skały wąwozu przecinającego pasmo niskich wzgórz, leży miasto Sem-Her. Powstało ono przed wiekami jako wioska rybacka, gdyż wokół nie ma żyznych gruntów namulanych przez doroczne wylewy. Później rozrosło się będąc miejscem przeładunku towarów płynących z Górnego Kraju w dół ku delcie. Z jednej strony otacza je nieskończone morze piasków ciągnące się ku zachodowi, z drugiej - kamieniste nagie wzgórza biegną aż ku morzu, nad którym leży daleko na południe kraina Punt. Miasto Sem-Her rozrzucone po obu stronach rzeki, wraz ze swymi świątyniami i pałacem namiestnika jego świątobliwości faraona, jest samotną wysepką zieleni w martwym, prażonym słońcem krajobrazie. Co prawda z dachu świątyni dostrzec można w błękitnej mgiełce oddalenia pasma dalekiej zieleni nad rzeką, lecz tu świat jest martwy i wrogi człowiekowi. Nad rzeką nie rosną trzciny i rzadko pojawia się krokodyl, który nie jest przyjacielem bystrego nurtu i stromych kamienistych brzegów.

   - Bracia, którzy strzegą świątyni boga Sebeka nad wielkim jeziorem, ślą ci pozdrowienia, o najczcigodniejszy, a wraz z nimi ten oto zwój, byś raczył zwrócić nań swe świątobliwe oczy i postanowić, czy zechcesz postąpić tak, jak podpowie ci trwająca od stuleci przyjaźń pomiędzy naszymi świątyniami - powiedział cicho młody kapłan.

   Stał przed siedzącym w złotym krześle starym człowiekiem, którego jedynym strojem była złocista opaska na biodrach i równie złociste sandały oparte na podnóżku uczynionym na podobieństwo tłustego klęczącego hipopotama o szerokim wypukłym grzbiecie.

   - Odczytaj - rzekł niemal niedosłyszalnie stary człowiek.

   - Tak, o najczcigodniejszy!

   Młody kapłan rozwinął zwój i zaczął czytać przesuwając go w palcach:

   - "Słudzy świątyni boga Sebeka najwyższemu kapłanowi świątyni Ptaha, boga i ojca możnych bogów, ślą pozdrowienia...

   - Skłonił nisko głowę, urwał dla okazania należnej czci i podjął po krótkim milczeniu:

   - Doszła cię już z ust naszych wieść o straszliwym świętokradztwie, popełnionym w świętym mieście Sekhem. Sądziliśmy w niewiedzy naszej, że bogowie sami ukarali winnych grzebiąc ich w piaskach podczas wielkiego wiatru. Lecz stwierdzono, że jeden z nich ocalał i być może zmierza ku północy, pragnąc uniknąć kary. Nie będzie on miał innej drogi i zechce zapewne przemknąć nocą na łodzi nie przybijając do brzegu w mieście Sem-Her. Lecz ty, o najwyższy sługo wielkiego boga, jeśli zechcesz, wydasz rozkaz, a wzdłuż rzeki pojawią się liczne bystre oczy uzbrojonych sług twoich i wypatrzą go, gdyż nie znajdzie on ukrycia na wielkiej przestrzeni, jako że nie ma w pobliżu miasta twego gajów, zarośli i lasów trzciny porastających brzegi.

   Prosimy cię w imię przyjaźni i czci, jaką otaczamy ciebie i boga, któremu służysz wraz z braćmi kapłanami wysokiej twej świątyni, abyś pojmanego złoczyńcę zechciał odstawić pod najsilniejszą strażą żywego do domu boga Sebeka nad Wielkim Jeziorem..."

   Młody kapłan zwinął papirus i skłonił się głęboko.

   - Najczcigodniejszy Het-Ka-Sebek rozkazał mi, bym dodał, że wdzięczność nasza dla sług wielkiego boga Ptaha znajdzie wyraz w czasie nadchodzącego święta, gdy on sam wraz z innymi braćmi przybędzie tu, aby podziękować ci, o najczcigodniejszy, za przysługę, jaką będzie schwytanie owego nikczemnika. Prosi też, aby dodać, że jest to młody chłopiec o białych włosach i skórze tak jasnej, jakiej nie widziano nad Wielkim Jeziorem.

   Stary człowiek milczał przez chwilę. Wreszcie skinął głową, wyciągnął rękę, ujął małą srebrną pałeczkę i uderzył nią w brązowy gong, który uniósł ze stolika stojącego obok krzesła.

   Weszło dwóch kapłanów, którzy zatrzymali się przy drzwiach z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

   - Słusznym jest, abyśmy podwoili straże nad rzeką i na pustyni. Jeśli będzie próbował okrążyć miasto samotny wędrowiec, lub jeśli zapragnie prześliznąć się rzeką, nie należy zabić go, lecz schwytać żywego. Skóra jego jest biała, a włosy jasne. Jest to sprawa wielkiej wagi, a proszą nas o to bracia znad Wielkiego Jeziora.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

...I OGARNĘŁA GO CIEMNOŚĆ

  

   W południe, gdy słońce stało nad rzeką, prażąc tak, że świat ucichł i zamarł, tuż obok łodzi ukrytej w gęstym morzu wysokich trzcin usiadł zielonkawy duży ptak o długim dziobie.

   Przez chwilę Białowłosy przyglądał mu się, później sięgnął wolno po łuk. Dzieliła go od ptaka maleńka wodna polana i kilka pojedynczych trzcin pochylonych lekko w kierunku leniwego nurtu wody. Ptak spoglądał na niego przekrzywiwszy głowę. Mógł odlecieć, lecz nie uczynił tego, wierząc zapewne, że znajduje się dość daleko, by ulecieć, jeśli owo stworzenie, które miał przed sobą uczyni zbyt gwałtowny ruch lub posunie się w jego stronę.

   Białowłosy strzelił. Ptak cicho wpadł do wody, zatrzepotał i znieruchomiał. Chłopiec miękko pociągnął wiosłem i nie czyniąc najmniejszego plusku, znalazł się przy nim.

   Wyjąwszy strzałę i opłukawszy zakrwawione ostrze w wodzie, oskubał szybko ptaka, rozpruł go nożem i wyrzucił wnętrzności. Później odciął głowę wraz z szyją i zaczął jeść odrywając zębami kawałki ciepłego jeszcze mięsa, które było tak niesmaczne, że nawet straszliwy, skręcający wnętrzności głód nie mógł przesłonić jego mdłego smaku.

   Wyrzucił do wody kostki i nadal wiosłując cicho, tak aby wiosło nie sprawiało najmniejszego szelestu, zaczął posuwać się, leżąc niemal na dnie łódki, ku północy wraz z nurtem.

   Gdzieś na prawo płynęła mętna rozległa równina wodna, lecz tu było cicho i jedynie wąskie przedzierające się pośród trzcin strumyki wskazywały bieg rzeki. Posuwał się już tak od trzech dni, od chwili gdy w bladym blasku przedświtu ujrzał szeroką masę wód, okoloną gajami i wielkimi polami nadbrzeżnej roślinności.

   Zeskoczył wówczas z konia, uderzył go mocno w bok i odpędziwszy przestraszone zwierzę, które odbiegło truchtem w pustynię, ruszył w dół ku rzece.

   Nadbrzeżne wioski spały jeszcze; bez trudu znalazł małą łódkę, w której ku swej radości odkrył mocne wiosło i kilka skórzanych worków na wodę. Nie wypływając na wolne od trzciny wody, począł posuwać się ku północy krętymi uliczkami wśród szuwarów i zarośli wodnych tak wysokich, że skrywały swobodnie łódź wraz ze stojącym w niej człowiekiem.

   Płynął bez wytchnienia przez cały dzień i całą noc, a później znów przez cały dzień, aż wreszcie usnął wprowadziwszy łódź w najgęstsze zarośla. Nie napotkał nikogo, nie dostrzegł żadnej żywej istoty, raz tylko gdy wypłynął na większą, otoczoną trzcinami przestrzeń, ujrzał dwa krokodyle, które oddaliły się szybko i zniknęły nurkując w głębi.

   Gdy obudził się, była noc, płynął więc dalej, ciągle ku północy, wierząc, że pokarm sam się pojawi, gdyż zjadł cebule z węzełka i zaczęło brakować mu sił. Lecz choć trzciny pełne były utajonego życia, dopiero teraz upolował pierwszego ptaka. Płynął ostrożnie, coraz wolniej, gdyż trzciny zdawały się przerzedzać i coraz większe jeziorka odkrytej wody błyskały przed dziobem łodzi.

   W pewnej chwili zatrzymał się przy kępie papirusu, którego podobne do rozwartych wychudzonych straszliwie ludzkich dłoni łodygi pochylały się tworząc tunele nad nurtem.

   Leżąc płasko na dnie łodzi uniósł nieco głowę i wiosłując bezgłośnie dłońmi posuwał się teraz niemal niedostrzegalnie jak kłoda niesiona leniwym nurtem.

   Trzciny przerzedziły się jeszcze bardziej. Rosły kępami i po raz pierwszy od chwili, gdy wsiadł do łodzi, ujrzał z dala czerwone wzgórza, a później dalekie miasto na wysokim brzegu. Przed nim rzeka zwężała się gwałtownie, wchodząc pomiędzy strome kamienne ściany. Widział z dala błyski słońca załamujące się na wysokiej szybkiej fali.

   Zaczął wiosłować wstecz i wprowadził łódź w środek gęstej i wysokiej kępy trzcin, skąd nie będąc widzianym mógł widzieć rozciągający się przed oczyma obszar wód.

   Czekał. Dostrzegł po pewnym czasie niewielki statek uwijający się na rzece. Statek zdawał się nie podążać ani w górę, ani w dół biegu, lecz nadpłynął od strony miasta i krążył od jednego brzegu do drugiego, przesuwając żagiel w lewo bądź w prawo i unosząc kolejno w górę wiosła na obu burtach. Zdawało się, że oczekuje tu kogoś.

   Białowłosy przeniósł wzrok na wzgórza. Były nagie, pozbawione roślinności i puste. Po chwili zauważył na szczycie jednego z nich dwu ludzi. Stali nieruchomo wsparci na długich włóczniach.

   - Znaleźli owego zabitego jeźdźca... - pomyślał po raz nie wiadomo który podczas ostatnich trzech dni. - Znaleźli go i pojęli bez trudu, że być może żyjemy... Nie wiedzą jednak, że nieszczęsny Lauratas pozostał w grobowcu... lecz mogą przypuszczać, że ukrywaliśmy się gdzieś pośród wzgórz otaczających Dolinę Zmarłych, a teraz uciekamy... A możemy uciekać jedynie wzdłuż rzeki... Oczekują tu więc nas zapewne... Zabiłem ich boga..." Mimowolnie wyjął dłoń z wody. Krokodyl mógł przecież podpłynąć bezgłośnie, pochwycić go za rękę i wciągnąć w mętny, żółtawy nurt. Byłaby to zemsta Sebeka... Nadal patrzył. Statek krążył po rzece, a ludzie na wzgórzach poruszali się tam i na powrót, jak gdyby wyszli na przechadzkę. Nie byli pasterzami, gdyż nie widział przy nich zwierząt. Zresztą jakie zwierzęta mogły paść się na tak spalonym słońcem pustkowiu?

   Słońce zniżyło się, lecz upał nie malał. Białowłosy zaczerpnął w obie dłonie wody z rzeki i napił się.

   Później, ukryty pod cieniem sitowia, patrzył. Wielka ryba wyplusnęła z mętnego nurtu i zapadła w głąb. W górze na bezchmurnym niebie dostrzegł kilka czerwonych ptaków, kołyszących się na szeroko rozpiętych nieruchomych skrzydłach. Wyminęły statek i opadając zniknęły z pola widzenia.

   Tam gdzie rzeka zwężała się i nurt jej przyspieszał wyraźnie, czekał statek. Dalej, w pobliżu miasta, widać było łodzie o ostrych białych żaglach. Zapewne rybacy lub przewoźnicy.

   - Czy przemknę się tuż pod brzegiem nocą? - rzekł półgłosem, wpatrując się w statek, który znowu zawrócił i zmierzał ku przeciwległemu brzegowi.

   Wiedział, że jeśli nie odpłyną do miasta o zachodzie i pozostaną na rzece, nie uda mu się to. Nie miałby żadnej osłony w ciągu bardzo długiego czasu. Choć noc mogłaby być ciemna, lecz nigdy nie byłaby tak ciemna, aby przy świetle gwiazd bystre oczy czuwających nie dostrzegły łódki. A czy umiałby ją utrzymać tuż przy brzegu, mając tylko jedno wiosło i własne siły do walki z potężnym, przelewającym się, wezbranym nurtem?

   "A jeśli cofnę się, porzucę łódź i spróbuję nocą pieszo okrążyć to miasto i owe wzgórza?" Zaczął zastanawiać się nad tym i wydało mu się, że jest to jedyna droga ucieczki. Wiedział, że musi podążać nieustannie ku północy. Tam było morze, a daleko za morzem Troja królów. A jeśli Het-Ka-Sebek wiedząc o tym zagrodził mu drogę wodną, rozstawiwszy także straże na wzgórzach, to czyż jego straszliwi jeźdźcy na szybkich koniach nie przebiegają teraz ze swymi psami obu brzegów pustyni, aby go pojmać? Oddalił się już od wielkiego jeziora, to prawda. Lecz nie tak daleko, aby potęga wielkiej świątyni Sebeka nie mogła tu sięgnąć. Nie znał obyczajów tej krainy, lecz sądził, że ludzie ci łatwo porozumiewali się z sobą i wieść o jego ucieczce zapewne wyprzedziła go bardzo.

   Westchnął. Zawróciwszy teraz, musiałby oddalić się od morza, nie było jednak innej rady. Nie opuszczając zbawczego cienia, lekkimi ruchami wiosła obrócił łódź i ponownie zagłębił się w gęstym morzu trzcin.

   Gdy zapadła noc, zanurzył w wodzie jeden ze skórzanych worków, a później drugi, i czekał cierpliwie, patrząc na wybiegające z nich bąbelki powietrza, połyskujące srebrzyście w bladym blasku cienkiego sierpa księżycowego.

   Wyciągnął oba worki, zawijając ich szyjki rzemieniem i przerzucił sobie przez ramię. Łuk zawiesił na drugim ramieniu i ująwszy w dłoń nóż, wyskoczył na grząski brzeg.

   Początkowo szedł wśród wysokich trzcin, stąpając powoli i starając się przebić wzrokiem ciemność. Obawiał się w równym stopniu napotkania dzikiej bestii jak ludzi. Lecz naokół było cicho i nic nie mąciło spokoju wczesnej pogodnej nocy.

   Wreszcie trzciny skończyły się. Przed nim było łagodnie wznoszące się wzgórze pozbawione roślinności. Przez długą chwilę stał próbując wypatrzeć czy na krawędzi dzielącej ziemię i ciemne niebo nic nie porusza się. Wreszcie oderwał się od trzcin i pochylony nisko nad ziemią, kryjąc się za pokrywającymi zbocze głazami, zaczął wspinać się na szczyt wzgórza.

   Zbliżając się do niego opadł na czworaki, aby głowa jego nie odcinała się od nieba. Wreszcie wypełznął na szczyt i przywarł do ziemi rozglądając się.

   Za nim pośród ciemnego morza trzcin biegła w dole szeroka, srebrzysta, szemrząca rzeka, a przed nim były nie kończące się, oświetlone miękkim księżycowym blaskiem, łagodne wzgórza, uciekające aż po granice widzenia. Tam, na prawo, gdzie niknęła rzeka, musiało być miasto, do którego dopłynął za dnia. Chcąc je wyminąć, musi zatoczyć szeroki łuk wzgórzami.

   Spojrzał na niebo, by zapamiętać położenie gwiazdozbiorów. Od czasu, gdy zaczął myśleć, wiedział, że w ciągu nocy poruszają się one wszystkie, prócz jednej gwiazdy, która wyznacza rybakom kierunek, gdy powracają do brzegu rodzinnego nocą. Odnalazł ją i raz jeszcze objął oczyma wzgórze.

   Później, schylony, nadal ściskając nóż, ruszył w dół. Szedł przez całą noc, a gdy pierwsze ślady niewidzialnego jeszcze słońca wytrysnęły na wschodzie, wyszukał ukryte pośród skał zagłębienie i położył się w nim. Noc była chłodna, lecz wraz z nastaniem dnia napłynęło ciepło. Skulony, niewidzialny pośród rzucających ostry cień głazów, usnął.

   Budził się kilkakrotnie z ciężkiego snu, pełnego pogmatwanych obrazów, gdzie dzieciństwo mieszało się z wypadkami ostatnich dni, tak jak gdyby wspomnienia były pękniętymi malowanymi naczyniami, których kawałki nie dawały się złożyć i tańczyły przed zamkniętymi powiekami układając się w straszliwe, pełne lęku obrazy. Usypiał znowu, a gdy wreszcie obudził się wypoczęty, słońce dotykało już granicy czerwonych wzgórz na widnokręgu.

   Odszedł tak daleko od rzeki, że nie dostrzegał nawet doliny, której środkiem płynęła. Otaczało go pofalowane morze piasków i nagich skalistych grzbietów. Leżąc począł wpatrywać się w odbiegające ku widnokręgowi wydmy. Nie dostrzegł niczego, na czym mógłby oprzeć wzrok. Ani jednej żywej istoty, drzewa, kępy traw lub zarośli. Usiadł i sięgnąwszy po skórzany worek wypił z niego resztę wody, która była już tak ciepła i mdła, że z trudem ją przełknął.

   Zapadł zmrok. Białowłosy chciał wygrzebać dół w ziemi i ukryć w nim niepotrzebny już worek, lecz po namyśle zarzucił go na ramię wraz z drugim, wciąż jeszcze pełnym. Obejrzał dokładnie łuk, napinając dla próby cięciwę i ruszył.

   Gwiazdy zabłysły już na niebie i spojrzawszy na nie pojął, że nie zgubił kierunku. Oby tylko rzeka nie płynęła nadal tak nieprzystępnym, skalistym korytem. Nie miał już łodzi ani niczego, co mógłby zjeść, lecz wierzył, że gdy okrążywszy miasto powróci ku rzece, znajdzie jedno i drugie. Postanowił, że przez pół nocy będzie nadal szedł z biegiem rzeki, a później zacznie się ku niej zbliżać niemal prostopadle, bez zapasu wody nie mógłby wędrować długo przez pustynię.

   Szedł rozglądając się czujnie, starając się nie wynurzać na oświetlone księżycem rozległe płaszczyzny łagodnych zboczy i grzbiety, skąd roztaczał się rozległy widok, lecz na których sylwetka ludzka także była widoczna. Przed północą zawrócił ku rzece obliczywszy, że jeżeli nie skręcą ona za miastem ku wschodowi, winien napotkać ją przed świtem. Wszedł w głęboki, skalisty wąwóz, którego dno pokryte było oberwanymi ze zboczy głazami. Było zupełnie cicho. Wybierając swobodnie drogę, przyspieszył. Nie dostrzegł, nie usłyszał i nie przeczuł dwu ciemnych sylwetek, które oderwały się od skał i cicho skoczyły ku niemu z tyłu.

   Dopiero gdy ciężką płachta owinęła jego ciało i pochwyciły go dwie pary mocnych rąk, pojął, że nie mą ratunku. Próbował jeszcze rozpaczliwie wyswobodzić rękę i sięgnąć po wiszący na piersi nóż, lecz wyrwano mu ręce spod płachty i skrępowano szybko za plecami.

   Szarpnął się raz jeszcze, rozpaczliwie, lecz w tej samej chwili otrzymał silne uderzenie w tył głowy i ogarnął go mrok.

   Przebudził się leżąc na chłodnym, suchym piasku. W pierwszej chwili nie mógł przypomnieć sobie, co się stało, lecz nagle pojął, co z nim uczyniono i próbował usiąść. Uczuł w tyle głowy tak gwałtowny ból, że tłumiąc jęk zagryzł zęby i opadł na piasek. Spróbował poruszyć rękami. Nie były związane. Ostrożnie przesunął dłoń ku piersi i dotknął pochwy noża. Nadal miał ją z sobą, lecz noża nie było. Usłyszał z dala głos ludzki i dopiero wówczas wróciła mu pełna świadomość.

   Nie unosząc głowy rozejrzał się. Przy nim znajdowało się kilkoro zbitych w gromadkę ludzi: dwie kobiety i pięciu mężczyzn. Najwyraźniej byli to egipscy chłopi, gdyż okrywały ich krótkie szaty z prostego płótna, a włosy mieli ucięte podobnie jak niewolnicy świątyni Sebeka i wieśniacy pracujący na polach wokół jeziora. Siedzieli ciasnym kręgiem wsparci o siebie ramionami. Głowy ich były zwieszone jak głowy ludzi, których spotkało nagłe, wielkie nieszczęście. Na twarzy jednego z mężczyzn Białowłosy dostrzegł długą krwawą szramę po uderzeniu zadanym najwyraźniej przed bardzo niedawnym czasem, gdyż krawędzie jej napuchły.

   Nieco dalej siedział na piasku uzbrojony wojownik. Nogi miał skrzyżowane, a w ręce trzymał krótki oszczep. Człowiek ów miał twarz dziką, długie, czarne, kędzierzawe włosy, a w uchu wielki miedziany kolczyk. Był półnagi. Dalej poza nim widać było obozowisko: kilkanaście koni i grupkę mężczyzn podobnych do siedzącego przed namiotem wartownika, zajętych strzelaniem z łuku do niewidocznego celu. Białowłosy przymrużył oczy i dostrzegł, że to jego łuk próbowano.

   Jedna z siedzących przy nim niewiast rzekła coś półgłosem do swej towarzyszki. Tamta odparła jej cicho. Wartownik zwrócił ku nim głowę i zawołał ostro. Nie znając ich języka, Białowłosy pojął, że dziko wyglądający człowiek nakazuje jej aby umilkła. Kobieta wtuliła głowę w ramiona i opuściła ją jeszcze niżej. Ponownie zapadło milczenie.

   A więc pojmali go. Lecz jeśli byli to strażnicy pustynni, czemu nie pędzili z nim do Het-Ka-Sebeka, który zapewne spragniony był wieści o nim. Być może konie ich były znużone pościgiem i musiały wypocząć przed długą drogą przez pustynię. Lecz kim byli owi ludzie znajdujący się tu wraz z nim i najwyraźniej pojmani? Poczuł pragnienie. Jego worek z wodą leżał nie naruszony tuż przy nim, sięgnął więc, rozwiązał go i napił się. Ludzie siedzący naokół obrzucili go obojętnym spojrzeniem i powrócili do swojej milczącej nieruchomości.

   Jeden ze strzelających zawołał do wartownika, który wstał szybko i krzyknął unosząc oszczep. Siedzący zerwali się. Białowłosy wstał także. Potarł ręką tył głowy, spojrzał na dłoń i nie dostrzegłszy śladów krwi ucieszył się w duchu. Był przeświadczony, że ma tam otwartą ranę. Ogłuszono go jedynie tępym narzędziem. Het-Ka-Sebek zapewne wydał rozkazy, aby nie czyniono mu krzywdy. Pragnął go widzieć żywego i zdrowego, zanim...

   Wzdrygnął się. Dwaj inni wojownicy podeszli i pognali jeńców lekkimi uderzeniami drzewców oszczepów ku miejscu, gdzie znajdowały się konie. Kilkunastu ludzi siodłało już je kładąc im na grzbiety zwisające z obu stron tobołki i skóry z wodą. Ze szczytu niedalekiej wydmy zjechał powoli człowiek na czarnym koniu i ostrym głosem przynaglił do pośpiechu. Na znak owego człowieka, który najwyraźniej przewodził nad innymi, pojmani Egipcjanie zaczęli gramolić się na juczne konie, których było dziesięć powiązanych linkami. Strażnicy siedzieli na pierwszym i na ostatnim z nich, biorąc jeńców w środek. Inni jechali w przedzie.

   Przez chwilę Białowłosy stał niezdecydowanie.

   "Jeśli zacznę teraz biec w pustynię... - pomyślał - być może któryś z tych ludzi pośle za mną oszczep i zabije mnie... A wówczas uniknę sadzawki, w której czeka Sebek."

   Wahał się przez mgnienie oka, lecz później pomyślał o tym, że już raz udało mu się umknąć i że póki jest żywy, wszystko jeszcze może się wydarzyć, gdyż, jak powiedział Lauratas, sprawy te są w ręku bogów, którzy drwią z ludzkiej pychy i rozpaczy.

   Chwiejnym krokiem, czując wciąż jeszcze w głowie uderzenia tępych, ciężkich młotów, zbliżył się do koni i wskoczył na wolne zwierzę, chwyciwszy oburącz jego ciemną długą grzywę.

   Rozległ się ostry krzyk. Zwierzęta ruszyły.

   Mimo że słońce wstało zaledwie, upał rósł szybko. Białowłosy odetchnął głęboko. Poczuł nagły, przejmujący głód. Lecz wiedział, że nie otrzyma od nikogo pożywienia. Zacisnął usta i przymknął na chwilę oczy, czując ciepłe promienie słońca na prawym policzku.

   Drgnął. Działo się coś, co powinno odbywać się inaczej. W rozbolałej głowie przesuwały się splątane myśli, nie mogąc ułożyć się w jasny obraz tego, co się odbywało wokół niego.

   Jechał przez długi czas z rosnącą pewnością czegoś nadzwyczajnego, czegoś, co nie mogło mieć miejsca. Czuł, że myśl ta jest tuż, że za chwilę pojmie wszystko... lecz nie mógł pojąć.

   Nagle zrozumiał. Posuwali się nie na południe, gdzie nad wielkim jeziorem stała świątynia, w której oczekiwał jego przybycia wysoki kapłan o złotej lasce z wyobrażeniem paszczy Sebeka. Głowy koni kierowały się wprost ku północy.

   Siedział przez dłuższą chwilę, kołysząc się zgodnie z ruchem szybkich nóg biegnącego truchtem zwierzęcia, i starał się pojąć, czemu tak się dzieje.

   Odpowiedź mogła być tylko jedna: ludzie ci nie byli sługami Het-Ka-Sebeka i nie należeli do straży pustynnej.

   Lecz kim byli?

   W tej samej chwili od czoła pochodu oderwał się jeździec i wolno pokłusował w tył. Zrównawszy się z Białowłosym zawrócił konia i zbliżył się jadąc tuż obok niego.

   Chłopiec uniósł głowę. Jeździec powiedział coś ostrym, gardłowym głosem, zwracając się najwyraźniej do niego.

   Białowłosy rozłożył ręce i odparł:

   - Nie pojmuję twej mowy, wojowniku. Oczy tamtego błysnęły, uniósł rękę, jak gdyby chciał uderzyć chłopca, lecz najwyraźniej zmienił zamiar; gdyż zawołał głośno. Od czoła zawrócił drugi jeździec. Wymienili z sobą kilka szybkich słów.

   - Czy należysz do ludu morza? - zapytał drugi jeździec, kalecząc mowę ludzi wysp, lecz dość zrozumiale, aby Białowłosy pojął jego słowa.

   - Tak, panie. Jestem Trojańczykiem i synem rybaka.

   - Trojańczykiem? - Tamten nie pojął najwyraźniej. - Czy jesteś z ludu morza, pytam?

   - Tak, panie.

   Jeźdźcy znów wymienili kilka słów.

   - Jak się tu znalazłeś i czemu miałeś tak piękny łuk i bogate złote ozdoby? Czy ojciec twój jest królem i da za ciebie wysoki okup?

   - Ojciec mój nie jest królem, a ozdoby te zabrałem wraz z łukiem z grobu pewnego możnego człowieka tej krainy.

   Białowłosy mówił powoli, jak gdyby chcąc, aby tamten pojął dobrze jego słowa. Równocześnie starał się zyskać na czasie pragnąc zebrać myśli. Winien był mówić prawdę i zataić to, co było najgroźniejsze. Gdyby ludzie ci dowiedzieli się, że poszukuje go Het-Ka-Sebek, zapewne oddaliby go świątyni za okup, którego by nie poskąpiła. A więc byli to owi koczownicy pustyni, którzy napadali na pograniczne wioski i chwytali niewolników...

   - Jak się tu znalazłeś?

   - Wypatrzył mnie w łodzi na morzu pewien kupiec płynący do tej krainy. Nawałnica zagnała mnie daleko, gdy łowiłem ryby. Sprzedał mnie do pewnej świątyni, skąd zbiegłem, chcąc dostać się do swoich. Gdy uciekłem, wyście mnie pojmali.

   Jeźdźcy znowu wymienili kilka słów.

   - Czy mówisz prawdę i nie jesteś synem możnego człowieka?

   - Gdybym nim był, czyż nie pragnąłbym, aby ojciec mój wykupił mnie od was, pozwalając mi powrócić do rodzinnego domu?

   Słowa te najwyraźniej ich przekonały. Odjechali obaj ku przodowi pochodu nie obrzucając go już ani jednym więcej spojrzeniem.

   Białowłosy łyknął nieco wody z worka, a później wylał z niego ostatnie krople na dłoń i osuszył ją językiem. Słońce było coraz wyżej i upał rósł. Okrył głowę pustym workiem na wodę, gdyż promienie poczęły prażyć niemiłosiernie.

   Konie szły równo, wspinając się na łagodne wydmy, schodząc z nich w dół i wspinając się na następne. Wokół roztaczał się nieskończony świat gorących piasków, pusty, straszliwy i wrogi każdej żywej istocie.

   Lecz choć Białowłosy wiedział, że jest jeńcem okrutnych wojowników pustyni, choć pojmował, że jedynym losem, jaki go czeka, jest los niewolnika, nie odczuwał trwogi ani przygnębienia. Ludzie ci musieli, tak jak i on, obawiać się spotkania ze strażnikami pustyni, swymi odwiecznymi wrogami. Byli jedynymi sprzymierzeńcami, których mógł spotkać walcząc rozpaczliwie o życie, ścigany pośrodku obcej krainy.

   A prócz tego głowy koni nieustannie skierowane były ku północy i każdy krok ich smukłych nóg przybliżał go ku morzu.

   Na czwarty dzień skręcili ku północnemu wschodowi, a na dziesiąty, gdy wzeszło słońce, Białowłosy ujrzał na krańcu piaszczystych wzgórz równinę, która z dala wydawała się ciemna, niemal czarna, lecz gdy słońce poszybowało wyżej i zbliżyli się ku niej, barwa jej przemieniła się w ciemno-błękitną.

   Wówczas chłopiec objął mocniej nog...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin