Borges Jorge Luis - Powszechna historia nikczemnosci.RTF

(226 KB) Pobierz
OCR Document

Jorge Luis Borges

 

 

Powszechna historia nikczemności

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tłum. - Andrzej Sobol-Jurczykowski, Stanisław Zembrzuski

Opracowanie – Tomasz Kaczanowski


1. POWSZECHNA HISTORIA NIKCZEMNOŚCI

I inscribe this book to S.D.: English, innumerable and an Angel. Also: I offer her that kernel of myself that I have saved, somehow - the central heart that deals not in words, traffics not with dreams and is untouched by time, by joy, by adversities.

PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

W 1517 roku ojciec Bartłomiej de las Casas użalił się nad losem Indian, których wyniszczano w pracowitym piekle antylskich kopalni złota, i zaproponował cesarzowi Karolowi V przywóz Murzynów, aby ich wyniszczać w pracowitym piekle antylskich kopalni złota. Owej dziwnej odmianie filantropii zawdzięczamy niezliczoną ilość rzeczy: bluesy z Nowego Orleanu, mitologiczną wielkość Abrahama Lincolna, pięćset tysięcy zabitych w wojnie domowej między Stanami Południa i Północy, trzy miliardy trzysta tysięcy dolarów wydanych na renty i emerytury wojskowe, pojawienie się słowa "lincz" w słownikach języka, śniady wdzięk pani X, nieszczęsną rumbę Manisero, zgodne współżycie religii krzyża i węża w murzyńskiej republice Haiti, poezję kubańską, habanerę - matkę tanga, kongę i mambo.

Ponadto: karygodne i wspaniałe życie niegodziwego wybawiciela, Lazarusa Morella.

Miejsce

Ojciec Wód, Missisipi, najbardziej rozległa rzeka świata, była sceną godną tego niezrównanego łotra. (Rzekę odkrył Alvarez de Pineda, a pierwszym podróżnikiem na jej wodach był Hernando de Soto, były konkwistador Peru, który skracał był długie miesiące więzienia królowi Inków Atahualpie, ucząc go gry w szachy. Umarł i wody tej rzeki posłużyły mu za grób.)

Missisipi jest rzeką o szerokim łonie: w swej nieskończoności jest siostrą Parany, Urugwaju, Amazonki i Orinoka. Jest to rzeka-Mulat, ponad czterysta ton błota niesionego przez jej wody znieważa rokrocznie Zatokę Meksykańską. Tyle czcigodnego i prastarego świństwa zbudowało deltę, gdzie olbrzymie błotne cyprysy rosną na wydzielinach kontynentu w bezustannym rozkładzie i gdzie labirynty z błota, zdechłych ryb i sitowia rozszerzają granice swego cuchnącego królestwa. W dół rzeki, na wysokości Arkanzasu i Ohio, wlecze się piaszczysta nizina. Zamieszkuje ją żółtawe plemię nędznych ludzi, ze skłonnością do febry, spoglądających chciwie na kamień i żelazo; między nimi bowiem nie ma nic poza piaskiem i drzewem, i mętną wodą.

Ludzie

W początkach dziewiętnastego wieku (data, o którą nam chodzi) rozległe plantacje bawełny znajdujące się na obu brzegach były uprawiane przez Murzynów, pracujących od świtu do zachodu słońca. Spali w drewnianych chatach, na ubitej ziemi. Poza stosunkiem matka - dziecko, pokrewieństwa były umowne i mętne. Posiadali imiona, ale mogli obejść się bez nazwisk. Nie umieli czytać. Wzruszonym dyszkantem podśpiewywali w angielszczyźnie o powolnych samogłoskach. Pracowali w szeregach, ugięci pod batem nadzorcy. Uciekali, a mężczyźni o gęstych brodach wskakiwali na piękne konie i puszczali ich śladem ogromne wilczury.

Do mętnego osadu prymitywnych nadziei i afrykańskich lęków dołożyli słowa Pisma: byli więc chrześcijanami. Śpiewali głęboko i tłumnie: "Go down Moses." Missisipi służyła im za wspaniały obraz nędznych wód Jordanu.

Właścicielami owej spracowanej ziemi i owych Murzynów byli łapczywi i leniwi panowie o wspaniałych czuprynach, zamieszkiwali długie domostwa, budowane frontem do rzeki, z nieodzownym pseudogreckim portykiem z białej sosny. Dobry niewolnik kosztował ich do tysiąca dolarów i nie wytrzymywał długo. Poniektóry okazywał niewdzięczność; zapadał na byle jaką chorobę i umierał. Trzeba było z niepewnego elementu wyciągnąć jak największą korzyść. Dlatego też trzymali niewolników na polu od świtu do zachodu słońca i dlatego też wymagali od nich corocznych plonów bawełny, tytoniu lub cukru. Ziemia, miętoszona i męczona ową niecierpliwą gospodarką, wyczerpywała się po kilku latach, zagmatwana i błotnista pustynia wkraczała na teren plantacji. W opuszczonych folwarkach, na przedmieściach, wśród gęstych zarośli trzcin i wśród podłych, zabagnionych ziem, mieszkali tak zwani poor whites - biała hołota. Byli rybakami, koniokradami, myśliwymi nieokreślonych zwierząt. Żywili się niekiedy wyżebraną u Murzynów resztką kradzionej strawy i zachowywali w swoim poniżeniu jedyną dumę posiadania krwi bez plamki, bez cienia domieszki. Lazarus Morell był jednym z nich.

Człowiek

Dagerotypy Morella, reprodukowane niekiedy przez amerykańskie czasopisma, nie są autentyczne. Ten brak prawdziwych wizerunków człowieka tak pamiętanego i sławnego nie jest chyba przypadkiem. Można z całym prawdopodobieństwem przypuścić, że Morrel oparł się srebrzystej płytce głównie po to, by nie zostawiać niepotrzebnych śladów, dając jednocześnie pożywkę tajemnicy i legendzie... Wiemy skądinąd, że za młodu nie był specjalnie obdarzony przez naturę i że oczy ustawione zbyt blisko siebie oraz wąskie, jednowymiarowe usta nie zjednywały mu sympatii. Lata późniejsze nadały mu ten szczególny majestat towarzyszący szpakowatym włosom oraz śmiałym i bezkarnym zbrodniarzom. Był starym arystokratą z Południa, pomimo nędznego dzieciństwa i haniebnego życia. Pismo Święte nie było mu obce, a gdy zdarzało mu się wygłaszać kazanie, robił to ze szczególnym przekonaniem. "Widziałem Lazarusa Morella na ambonie - pisze właściciel domu gry z Baton Rouge, Luizjana - słuchałem jego budujących słów i widziałem, jak łzy napływały do jego oczu. Wiedziałem, że jest to bezbożnik, złodziej niewolników i morderca urągający Bogu, ale moje oczy także płakały."

Mamy też dobre świadectwo o tych wylewach świątobliwej czułości, które pozostawił nam sam Morell. "Otworzyłem Biblię na chybił trafił, znalazłem stosowny werset z listów świętego Pawła i mówiłem godzinę i dwadzieścia minut. Crenshaw i towarzysze też nie tracili czasu, uprowadzili bowiem wszystkie konie moich nabożnych słuchaczy. Sprzedaliśmy je w stanie Arkansas, z wyjątkiem jednego rączego gniadosza, którego zostawiłem dla siebie. Co prawda Crenshaw miał na niego chętkę, ale zdołałem go przekonać, że nie miałby z konia pożytku."

Metoda

Kradzież koni w jednym stanie i sprzedawanie w drugim było rzeczą uboczną w zbrodniczej karierze Morella, ale stanowiło pierwowzór metody, która obecnie zapewnia mu poczesne miejsce w Powszechnej historii nikczemności. Metoda ta jest jedyna w swoim rodzaju, nie tylko dzięki specyficznym okolicznością, które ją wyznaczyły, ale także dzięki nieodstępnej podłości, dzięki zgubnemu kupczeniu nadzieją, dzięki stopniowemu rozwojowi, który przywodzi na myśl stopniowe narastanie okropności w koszmarnym śnie. Al Capone i Bugs Moran obracają wielkimi kapitałami i usłużnymi kulomiotami w wielkim mieście, lecz interesy ich są prostackie. Walczą o monopol i to wszystko...

Jeśli chodzi o ludzi, Morell miał ich pod swoimi rozkazami około tysiąca. Wszyscy byli zaprzysiężeni. Dwustu wchodziło w skład Wysokiej Rady, która podejmowała decyzje, wykonywane przez pozostałych ośmiuset. Ryzyko spadało na podwładnych. W wypadku niesubordynacji oddawano ich w ręce oficjalnej sprawiedliwości lub też wrzucano do rzeki o bystrym nurcie i gęstej wodzie, z nieodłącznym kamieniem uwiązanym u nóg. Byli to często Mulaci. Ich zbrodnicza misja przedstawiała się, jak następuje:

Rozjeżdżali się - z pewną chwilową ostentacją pierścieni, dla wzbudzenia szacunku - po rozległych plantacjach Południa. Wybierali jakiegoś nieszczęsnego Murzyna i proponowali mu wolność. Mówili mu, by uciekł od swego pana, aby oni z kolei mogli sprzedać go na jakąś inną odległą plantację. Przyrzekali mu pewien procent od sprzedaży i pomoc w powtórnej ucieczce. Wówczas - powiadali - będzie przez nich doprowadzony do stanu, gdzie nie istniało niewolnictwo. Pieniądz i swoboda; brzęczące srebrne dolary i wolność na dodatek - trudno było znaleźć coś bardziej ponętnego. Niewolnik decydował się na ryzyko pierwszej ucieczki.

Naturalną drogą była rzeka. Łódź, ładownia rzecznego parowca, barka, ogromna tratwa z nadbudówką na rufie lub z napiętą płachtą z brezentu: miejsce nie miało znaczenia; ważna była świadomość, że jest się w ruchu, że jest się poza niebezpieczeństwem, na niezmordowanej rzece... Sprzedawali go na inną plantację. Uciekał po raz drugi, kryjąc się wśród gęstych trzcin lub na wysokich, zarośniętych brzegach. Wówczas zjawiali się jego straszni dobroczyńcy (których już zaczynał podejrzewać), mówili mu o jakichś nieokreślonych wydatkach związanych z ich procederem i oświadczali, że muszą sprzedać go po raz drugi i ostatni. Zapewniali, że przy następnym spotkaniu uzyska należną mu część pieniędzy z obu sprzedaży oraz wolność. Murzyn pozwalał sprzedać się, pracował przez pewien czas i przedsiębrał ostatnią ucieczkę, narażając się na pościg sfory drapieżnych psów i na krwawą karę. Powracał spocony, brocząc krwią, słaniając się z niewyspania i rozpaczy.

Ostateczna wolność.

Należy jeszcze rozważyć prawną stronę całego procederu. Ludzie Morella przytrzymywali Murzyna, dopóki właściciel nie ogłosił publicznie o ucieczce i nie wyznaczył nagrody dla "znalazcy". Każdy wówczas mógł zatrzymać takiego niewolnika, pozostając w zgodzie z prawem, późniejsza sprzedaż była więc nadużyciem zaufania, lecz nie była kradzieżą. Zwracanie się w podobnych wypadkach do oficjalnych organów sprawiedliwości było bezcelowe (i oznaczało tylko niepotrzebna wydatki), gdyż żadnych późniejszych odszkodowań z reguły nie płacono.

Wszystko to, razem wzięte, stanowiło rękojmię bezkarności, z jednym małym wyjątkiem: Murzyn mógł się wygadać. Murzyn, z samego oszołomienia wolnością lub choćby z czystej wdzięczności, mógł wszystko wypaplać. Parę szklanek wódki wypitych w burdelu w El Cairo, Illinois (gdzie sukinsyn, co miał szczęście urodzić się niewolnikiem przepuściłby dolary, które nie wiadomo z jakiej racji mieliby mu dać), i sekret przestawał istnieć. W owych latach ludność północnych stanów była agitowana przez abolicjonistów - zbieraninę niebezpiecznych wariatów, którzy kwestionowali prawo własności, walczyli o zniesieni niewolnictwa i nakłaniali Murzynów do ucieczki. Morell nie miał nic wspólnego z tego rodzaju anarchistami. Nie był przecież Jankesem, był białym z Południa, białym z dziada-pradziada, i miał nadzieję wycofać się z interesów, być panem, posiadać całe mile plantacji bawełny i pochylone szeregi własnych niewolników. Przy jego doświadczeniu nie było mowy o żadnym niepotrzebnym ryzyku.

Zbiegły niewolnik oczekiwał wolności. Wówczas mroczni Mulaci Morella przekazywali sobie rozkaz - często za pomocą niepostrzeżonego gestu - i uwalniali go od wzroku, słuchu, dotyku, od dnia, od nikczemności, od czasu, od dobroczyńców, od litości, od powietrza, od psów, od wszechświata, od nadziei, od potu i od jego własnego ciała. Strzał z pistoletu, ruch nożem od dołu albo cios w głowę, i żółwie oraz ryby rzeki Missisipi otrzymywały ostatnią wiadomość.

Katastrofa

Interes prowadzony przez zaufanych ludzi musiał rozwijać się pomyślnie W początkach 1834 roku około siedemdziesięciu niewolników zostało już "uwolnionych" przez Morella, a wielu innych sposobiło się, by pójść ich śladami. Obszar, na którym działano, powiększał się i przyjęcie nowych ludzi okazało się rzeczą konieczną. Pomiędzy nowo zaprzysiężonymi znalazł się młodzieniec z Arkansasu nazwiskiem Virgil Stewart, który swoim okrucieństwem szybko zwrócił na siebie uwagą. Młodzieniec ten był bratankiem właściciela plantacji, który postradał był wielu niewolników. W sierpniu 1834 roku Stewart złamał przysięgę, zdradzając Morella i innych. Dom Morella w Nowym Orleanie otoczyła policja. Morell - nie wiadomo, czy przez niedopatrzenie, czy też za dużą łapówkę - zdołał uciec.

Minęły trzy dni. Morell tymczasem ukrywał się w starym domu o wielu patiach obrośniętych bluszczem, na ulicy Toulouse. Zdaje się, że jadał niewiele, i spacerował boso po obszernych i ciemnych pokojach, paląc zamyślone cygara. Przez domowego niewolnika wysłał dwa listy do miasta Natchez i jeden do Red River. Czwartego dnia weszło do domu trzech mężczyzn, którzy prowadzili z nim rozmowę aż do świtu. Piątego dnia, w chwili, gdy zaczęło zmierzchać, Morell wstał, kazał przynieść sobie brzytwę i ostrożnie zgolił brodę. Ubrał się i wyszedł. Przeszedł w beztroskim spokoju przez północne przedmieście, a znalazłszy się w szczerym polu, pomnożył kroki, pospieszając wysokim brzegiem rzeki.

Miał plan, który wymagał niesłychanej odwagi. Zamierzał posłużyć się ostatnimi ludźmi, wśród których mógł znaleźć posłuch: usłużnymi niewolnikami z Południa. Byli świadkami ucieczek swoich towarzyszy i nie widzieli, by który z nich powrócił. Wierzyli więc, że tamci uzyskali wolność. Plan Morella polegał na wznieceniu w kilku stanach buntu niewolników, zdobyciu i splądrowaniu Nowego Orleanu i objęciu przez zbuntowane siły całego terytorium. Morell, rozbity i na skraju przepaści po niedawnej zdradzie, zamyślał dać odpowiedź na skalę kontynentu; odpowiedź, w której zbrodnia przechodziła własne granice, identyfikując się z wolnością i z historią. Skierował się w tym celu do Natchez, gdzie czuł się najsilniejszy. Zacytuję jego własny opis tej podróży.

"Cztery dni szedłem, zanim zdobyłem konia. Piątego dnia zatrzymałem się nad rzeczką, żeby odpocząć i nabrać wody na dalszą drogę. Siedziałem na pniu, spoglądając na pustą drogę, kiedy zobaczyłem zbliżającego się jeźdźca na karym koniu, który przedstawiał się wcale nieźle. Od razu postanowiłem zabrać konia. Wstałem, podniosłem mój piękny bębenkowy pistolet i kazałem mu zsiąść. Kiedy zsiadł, złapałem lejce w lewą ręką, wskazałem rzeczkę i powiedziałem, by szedł w tamtą stronę. Przeszedł ze sto jardów i zatrzymał się. Kazałem mu się rozebrać. Powiedział wtedy: "Jeżeli już chcesz mnie zabić, pozwól mi pomodlić się przed śmiercią." Odpowiedziałem, że nie mam czasu na słuchanie jego modłów. Upadł na kolana i wtedy wpakowałem mu kulę w kark. Jednym ciachnięciem rozprułem mu brzuch, wypatroszyłem i utopiłem w rzeczce. Potem przejrzałem kieszenie, znalazłem czterysta dolarów i trzydzieści siedem centów i sporą ilość papierów, których nie miałem czasu czytać. Miał długie, nowiusieńkie buty - były w sam raz dla mnie. Moje były bardzo zniszczone, więc zatopiłem je w rzeczce. W ten sposób zdobyłem konia, który był mi potrzebny, żeby dojechać do Natchez."

Przerwanie

Morell jako przywódca zbuntowanych Murzynów, którzy pragną go powiesić; Morell powieszony przez czarną armię, której pragnął przewodzić - z bólem muszę wyznać, iż historia Missisipi nie skorzystała z tych wspaniałych możliwości. Zresztą, na przekór wszelkiej sprawiedliwości poetyckiej (lub też poetyckiej symetrii), nawet rzeka, która była świadkiem jego zbrodni, nie stała się jego grobem. Drugiego stycznia 1835 roku Lazarus Morell umarł na zapalenie płuc w szpitalu w Natchez, gdzie figurował w rejestrze jako Silas Buckey. Rozpoznał go jeden z pacjentów na sali ogólnej. Drugiego i czwartego stycznia wybuchły sporadyczne bunty niewolników na niektórych plantacjach, zostały jednak stłumione bez większego rozlewu krwi.

NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

Nadaję mu to nazwisko, pod tym bowiem nazwiskiem poznały go ulice i domy Talcahuano, Santiago de Chile i Valparaiso około roku 1850 i wydaje mi się, że powinien przybrać jeszcze raz to imię, właśnie teraz, gdy powraca w te strony Ameryki, choć już tylko w charakterze zjawy. W książce metrykalnej miasta Wapping figuruje jako Artur Orton i wpisany jest pod datą siódmego czerwca 1834 roku. Wiemy, że był synem rzeźnika, że jego dzieciństwo poznało mdłą nędzę, właściwą robotniczym dzielnicom Londynu, i że poczuł tak zwany zew morza. Nie ma w tym nic niezwykłego. Run away to sea - ucieczka w morze, stanowi tradycyjny angielski sposób wyłamania się spod ojcowskiej władzy i pewnego rodzaju bohaterskie wtajemniczenie. Nauki geograficzne patronują takim eskapadom, a zaleca je nawet Pismo Święte ("Którzy się pławią na morzu w okrętach, pracujący na wodach wielkich: ci widują sprawy Pańskie i dziwy jego na głębi." Psalm CVII). Orton uciekł od swego nędznego przedmieścia koloru brudnej róży i wypłynął okrętem na ocean, i przyjrzał się z rozczarowaniem Krzyżowi Południa i zbiegł ze statku w porcie Balparaiso. Był spokojnym, cichym kretynem. Według praw logiki mógłby (i powinien był) umrzeć z głodu, mimo to, swoją nieokreśloną pogodą ducha, jowialnością, wiecznym uśmiechem i bezgraniczną łagodnością, pozyskał sobie pewną rodzinę nazwiskiem Castro i przyjął to nazwisko za swoje. Z owego amerykańskiego fragmentu jego historii nie pozostał żaden ślad; wdzięczność jego nie malała jednak z biegiem czasu: w roku 1861 spotykamy go w Australii, wciąż pod tym samym nazwiskiem - Tom Castro. W Sydney poznał czarnego lokaja, niejakiego Bogle'a. Bogle nie był piękny, ale posiadał ten specyficzny spokój, monumentalność i solidność, właściwą dziełom architektury i Murzynom po pięćdziesiątce, nieco ociężałym i władczym. Posiadał także inną jeszcze cechę, której pewne dzieła z dziedziny etnografii odmawiają ludziom jego rasy: pomysłowość bliską geniuszowi. (Zetkniemy się z tym nieco później). Był to mężczyzna pełen przyzwoitości i skromności, z pradawnymi afrykańskimi żądzami stępionymi przez długie obcowanie z kalwinizmem Poza okresami, w których nawiedzał go bóg (zajmiemy się tym nieco później), był zupełnie normalny - z jednym małym wyjątkiem: cierpiał na wstydliwą i długotrwałą bojaźń, która zatrzymywała go na skrzyżowaniach ulic, zmuszając do niespokojnych spojrzeń na wschód i na zachód, na północ i na południe, w trwodze przed nagłym pojazdem, który mógłby położyć kres jego dniom.

Orton ujrzał go pewnego wieczora na pustym skrzyżowaniu ulic w Sydney, w chwili gdy wyzwalał w sobie decyzję przejścia na drugą stronę i stawienia czoła wyimaginowanej śmierci. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym podał mu ramię i w zdziwieniu przeszli obaj nieszkodliwą jezdnię. Od owej chwili, należącej do dawno zmarłego wieczora, został ustanowiony protektorat niepewnego i monumentalnego Murzyna nad opasłym głuptasem z Wapping. We wrześniu 1865 roku przeczytali obaj w miejscowej gazecie rozpaczliwe ogłoszenie.

Ubóstwiany nieboszczyk

Pod koniec kwietnia 1854 roku (w tym samym czasie, kiedy Orton powodował wylewy chilijskiej gościnności, tak szerokiej jak chilijskie patia) zatonął na wodach Atlantyku parowiec "Mermaid", w drodze z Rio do Liverpoolu. Na liście zaginionych znalazł się Roger Charles Tichborne, oficer angielski wychowany we Francji, pierworodny syn jednej z najstarszych katolickich rodzin Anglii. Rzecz nie do wiary - śmierć młodego Anglika, mówiącego po angielsku z najczystszym francuskim akcentem, któremu zazdroszczono paryskiej elegancji, gracji i erudycji, stała się epokowym wydarzeniem w życiu Ortona, który nigdy na oczy go nie widział. Lady Tichborne, przerażona i zbolała matka Rogera, nie chciała uwierzyć w śmierć syna i dawała rozpaczliwe ogłoszenia do gazet o najszerszym zasięgu. Jedno z takich ogłoszeń wpadło w miękkie, żałobne ręce czarnego Bogle'a, w którego głowie narodził się genialny plan.

Dobre strony rażącej niezgodności

Tichborne był smukłym dżentelmenem, raczej skrytym, o ostrych rysach, smagłej twarzy, czarnych prostych włosach, żywych oczach i o nieznośnie pedantycznym sposobie mówienia; Orton był wylewnym prostakiem, miał ogromny brzuch, absolutnie rozmazane rysy twarzy, nieco piegowatą cerę, kędzierzawe brązowe włosy, nieskończenie zaspane oczy oraz nieobecny i mglisty sposób mówienie. Bogle odkrył, że obowiązkiem Ortona jest wsiąść na pierwszy statek płynący do Europy i spełnić nadzieję lady Tichborne, podając się za jej syna. Plan był szaleńczo naiwny. Dam prosty przykład. Gdyby w 1914 r. ktoś chciał dowieść, że jest cesarzem Niemiec, pierwszą rzeczą, którą by podrobił, byłyby podkręcone do góry wąsy, sparaliżowane ramię, władczy mars na czole, szary płaszcz, pikielhauba i pierś obwieszona orderami. Bogle miał umysł bardziej subtelny: przedstawiłby Kajzera bez wąsów, bez wojskowych rekwizytów, z lewą ręką cieszącą się jak najlepszym zdrowiem. Przenośnia nie jest zresztą potrzebna; wiemy z całą pewnością, iż nowy Tichborne prezentował się jako rozlazły szatyn, z uprzejmym uśmiechem idioty i z kompletną ignorancją w zakresie francuszczyzny. Bogle zdawał sobie sprawę, że dostarczenie doskonałego sobowtóra wytęsknionego Rogera Charlesa Tichborne'a było rzeczą niemożliwą. Wiedział także, iż wszelkie podobieństwa, które można było osiągnąć, posłużyłyby tylko dla uwydatnienia pewnych nieuniknionych rozbieżności. Zrezygnował więc z podobieństwa w ogóle. Zrozumiał, że ogromna niedorzeczność roszczenia będzie dowodem wykluczającym jakąkolwiek myśl o fałszerstwie, nikt bowiem nie zaniedbałby w sposób tak rażący najprostszych dowodów tożsamości. Nie wolno nam też zapominać o wszechmocnej współpracy czasu: czternaście lat na południowej półkuli i ciężki los mogą zmienić człowieka.

Istniała jeszcze jedna istotna przyczyna takiego postępowania: powtarzające się wciąż, niedorzeczne ogłoszenia lady Tichborne wskazywały na jej niezachwianą pewność, że Roger Charles żyje jeszcze, i na jej wolę rozpoznania swego syna.

Spotkanie

Tom Castro, uległy jak zawsze, napisał do lady Tichborne. Aby ugruntować swoją tożsamość, powołał się na wiarygodne świadectwo dwóch pieprzyków na lewej piersi i na zdarzenie z dzieciństwa - tak smutne, ale tym samym tak pamiętne - kiedy to został napadnięty przez rój pszczół. List był krótki i - podobnie jak jego autorzy - nie przejawiał specjalnych skrupułów ortograficznych. W okazałej samotności paryskiego hotelu wytworna dama czytała list raz i drugi ze łzami szczęścia, i w ciągu paru dni odnalazła w pamięci wspomnienia, o które prosił jej syn.

Szesnastego stycznia 1867 r. Roger Charles Tichborne wkraczał do tegoż hotelu. Pełen szacunku, w przyzwoitej odległości, podążał za nim jego służący, Ebenezer Bogle. Zimowy dzień był pełen słońca; znużone oczy lady Tichborne przesłonięte były łzami. Murzyn otworzył okna na oścież. Światło zastąpiło maskę: matka rozpoznała marnotrawnego syna i padli sobie w ramiona. Teraz, kiedy miała go naprawdę przy sobie, mogła już obejść się bez pamiętnika i bez listów, które przysłał jej z Brazylii: były to jedynie ukochane odblaski jego osoby, którymi karmiła swą samotność czternastu ponurych lat. Zwracała mu je z dumą: nie brakowało ani jednego.

Bogle uśmiechał się dyskretnie: dobroduszny upiór Rogera Charlesa zyskiwał pełną dokumentację.

Ad maiorem Dei gloriam

Radosne to rozpoznanie - które wypełnia jak gdyby pewną tradycję klasycznej tragedii - powinno uwieńczyć tę historię, zapewniając szczęście, lub co najmniej możliwość takiego szczęścia, trzem osobom: prawdziwej matce, apokryficznemu i łagodnemu synowi i konspiratorowi wynagrodzonemu opatrznościową apoteozą swojego kunsztu. Los (taka jest nazwa, którą nadajemy nieskończonemu i bezustannemu działaniu tysięcy splatających i rozplatających się spraw) rozwiązał to jednak w inny sposób. Lady Tichborne zmarła w roku 1870, a krewni wytoczyli proces przeciwko Ortonowi o uzurpację tożsamości. Obce były im łzy i samotność, nieobca natomiast chciwość, nigdy też nie uwierzyli w tego grubego półanalfabetę, który tak nie w porę objawił się w Australii w charakterze marnotrawnego syna. Orton miał poparcie niezliczonych wierzycieli, którzy rozstrzygnęli, że ma on pozostać Tichbornem aby mógł ich spłacić.

Mógł także liczyć na przyjaźń adwokata rodziny, Edwarda Hopkinsa, i antykwariusza, Franciszka J. Baigenta. To jednak nie wystarczało, Bogle pomyślał, że na to, by zwyciężyć w tej trudnej grze, trzeba zdobyć przychylność jakiegoś silnego nurtu opinii publicznej. Wziął cylinder i elegancki parasol i wyszedł w poszukiwaniu natchnienia na ulice Londynu. Było pod wieczór: Bogle włóczył się aż do chwili, gdy księżyc o barwie miodu podwoił się na czworokątnej wodzie miejskich fontann. Jego bóg nawiedził go. Bogle przywołał dorożkę i kazał zawieźć się do domu antykwariusza Baigenta. Antykwariusz wysłał długi list do "Times'a", w którym zapewniał, że domniemany Tichborne jest bezwstydnym oszustem. List podpisał ojciec Goudron z Zakonu Jezusa. Wiele innych listów, nie mniej katolickich, zostało wysłanych w ślad za pierwszym. Skutek był natychmiastowy, dobrzy ludzie odgadli, że Sir Roger Charles jest ofiarą nikczemnej zmowy jezuitów.

Wehikuł

Sto dziewięćdziesiąt dni trwał proces. Około stu świadków zeznało pod przysięgą, że oskarżony jest Tichbornem; pomiędzy nimi było czterech dawnych towarzyszy broni z szóstego regimentu dragonów. Zwolennicy jego mówili wciąż o bezsensowności zarzutów o uzurpację; dowodzili, że w przeciwnym wypadku domniemany uzurpator postarałby się upodobnić do młodzieńczych portretów Tichborne'a. Poza tym rozpoznała go lady Tichborne, a jest rzeczą oczywistą, że matka nie mogła się mylić. Wszystko było na dobrej drodze albo na dość dobrej drodze, kiedy przed sądem zjawiła się w charakterze świadka dawna kochanka Ortona. Bogle nie wzruszył się tym perfidnym zagraniem "rodzinki"; wziął cylinder i parasol i wyszedł na ulice Londynu, błagać o trzecie nawiedzenie. Czy nastąpiło, nie dowiemy się nigdy. Niedaleko Primrose Gill dosięgnął go koszmarny pojazd, który wciąż go ścigał z oddali lat. Bogle ujrzał, jak pędzi wprost na niego, krzyknął, ale nie znalazł ratunku. Rzuciło go gwałtownie o bruk. Rozbiegane kopyta roztrzaskały mu czaszkę.

Widmo

Tom Castro był widmem Tichborne'a. Było to widmo dość marne, ale mieścił się w nim duch Bogle'a. Gdy doniesiono mu, że Bogle zginął, widmo obróciło się wniwecz. Ciągnął dalej swoje kłamstwa, lecz bez przekonania, popadając w rażące sprzeczności. Łatwo było przewidzieć koniec.

Dwudziestego siódmego lutego 1874 roku Artur Orton (alias Tom Castro) został skazany na czternaście lat ciężkich robót. W więzieniu pozwalał się lubić; była to jego specjalność. Za nienaganne sprawowanie skrócono mu wyrok o cztery lata. Kiedy nie stało tej ostatecznej gościnności - gościnności więzienia - włóczył się po wioskach i miastach Zjednoczonego Królestwa organizując małe odczyty, w których głosił swą niewinność lub potwierdzał swą winę. Jego skromność i chęć podobania się były tak niezachwiane, że wiele razy zaczynał od własnej obrony, a kończył na przyznaniu się, służąc niezmiennie upodobaniom publiczności.

Zmarł drugiego kwietnia 1898 roku.

WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

Kobieta-pirat może obudzić w nas wspomnienia raczej niewygodne, związane z wyblakłą operetką, w której subretki poprzebierane za baletowych piratów tańczą wśród tekturowych mórz. A jednak istniały kobiety parające się korsarstwem; kobiety obznajomione z rzemiosłem żeglarskim, z rządami nad rozbestwioną załogą i ze ściganiem i łupieniem statków o wysokich burtach.
   Jedną z nich była Mary Read, która oświadczyła pewnego razu, że piractwo nie jest dla byle kogo, i aby uprawiać je z godnością, trzeba być, tak jak ona, mężczyzną całą gębą. W nieokrzesanych początkach jej kariery, kiedy nie była jeszcze kapitanem, któryś z jej kochanków został znieważony przez głównego zabijakę na statku. Mary wyzwała go na pojedynek i walczyła na dwie ręce, według starego obyczaju wysp Morza Karaibskiego: w lewej przepastny pistolet, na którym nie zawsze można było polegać, w prawej zaś wierna i nieodzowna szabla. Pistolet zawiódł, lecz szabla spisała się, jak należy... Około 1720 roku niebezpieczną karierę Mary Read zakończyła hiszpańska szubienica w Santiago de la Vega, na Jamajce.

Drugą kobietą-piratem na tych samych wodach była Anne Bonney, olśniewająca Irlandka o wysokich piersiach i włosach barwy ognia, która nieraz ryzykowała życie przy abordażu statków. Była ona towarzyszem broni Mary Read i wreszcie - jej towarzyszem na szubienicy. Na owej imprezie także i jej kochankowi, kapitanowi Rackam, przypadła w udziale zaciskająca się pętla. Anne - wzgardliwa - rzuciła mu wówczas szorstkie napomnienie: "Gdybyś się bił jak mężczyzna, nie wieszaliby cię jak psa."

Znamy jeszcze inną kobietę-pirata, los był dla niej bardziej łaskawy, a lata jej życia dłuższe. Uprawiała swoje rzemiosło na wodach Azji, od północnych krańców Morza Żółtego aż po graniczne rzeki Annamu. Mówię o mężnej wdowie Cing.

Lata nauki

Około 1797 roku akcjonariusze licznych flotylli pirackich, działających na wspomnianym już morzu, ustanowili konsorcjum i powołali na stanowisko admirała niejakiego Cinga, człowieka sprawiedliwego i wypróbowanego. Cing zajął się tak gorliwie i przykładnie rozbojem przybrzeżnym, że przerażeni mieszkańcy poczęli wysyłać do cesarza błagalne dary obficie skropione łzami, z prośbą o pomoc. Ich żałosne błagania zostały wysłuchane, otrzymali rozkaz podpalenia swoich wiosek, zapomnienia o swym rybackim rzemiośle, przesiedlenia się w głąb kraju i wyuczenia się nie znanej im sztuki zwanej rolnictwem. Rozkaz został wykonany i zawiedzeni napastnicy znajdowali odtąd jedynie opustoszałe wybrzeża. Zostali tym samym zmuszeni do zajęcia się rabunkiem statków handlowych: forma łupiestwa bardziej jeszcze szkodliwa niż poprzednia, gdyż stwarzała poważne trudności w handlu morskim. Rząd cesarski nie zawahał się ani na chwilę i rozkazał dawnym rybakom porzucić pług i bawoły i powrócić do wioseł i sieci. Ci jednak - wierni dawnemu przerażeniu - zbuntowali się. Władze obrały więc inną drogę i admirał Cing został mianowany Wielkim Koniuszym Dworu. Cing był zdecydowany dać się przekupić. Akcjonariusze w czas się o tym zwiedzieli, a ich czcigodne oburzenie znalazło swój wyraz w talerzu zatrutych gąsienic, przyrządzonych z ryżem. Przysmak okazał się zgubny, dawny admirał, a świeżo upieczony Wielki Koniuszy, złożył ducha na ręce bóstw morskich. Wdowa, przemieniona pod wpływem podwójnej zdrady, zwołała piratów, objawiła im całą zagmatwaną rzeczywistość i wezwała do odrzucenia kłamliwej łaski cesarza, na równi z usługami niewdzięcznych akcjonariuszy o trucicielskich skłonnościach. Zaproponowała im łupiestwo na własną rękę i obranie nowego admirała. Wybór padł na nią. Była to kobieta o obfitym ciele, uśpionych oczach i szczerbatym uśmiechu. Jej poczernione, naoliwione włosy błyszczały mocniej niż oczy.

Pod jej spokojnymi rozkazami statki wyszły w morze.

Organizacja

Nastąpiło trzynaście lat metodycznie planowanej przygody. Na piracką flotę wdowy Cing składało się sześć flotylli; każda z nich posiadała flagę innego koloru: czerwoną, żółtą, zieloną, czarną i fioletową. Istniała wreszcie flaga węża, do której miał prawo statek flagowy. Kapitanowie nazywali się: Ptak i Kamień; Pogromca Porannej Wody; Klejnot Załogi; Fala o Wielu Rybach i Wysokie Słońce. Regulamin, ułożony osobiście przez wdowę Cing, odznacza się bezapelacyjną surowością, a jego styl, celny i lakoniczny, odrzuca zwiędłe kwiaty retoryki, które nadają oficjalnemu stylowi chińskiemu odcień śmieszności i majestatu, a którego kilka niepokojących fragmentów przytoczymy nieco później. Przepisuję poniżej kilka paragrafów regulaminu:

"Wszystkie rzeczy przeniesione ze statków nieprzyjacielskich złożone będą w specjalnym magazynie i zostaną tam wciągnięte do rejestru. Piąta część zdobyczy wniesionej przez każdego pirata zostanie mu później wręczona; reszta pozostanie na składzie Naruszenie niniejszego rozkazu równa się śmierci."

"Karą za opuszczenie stanowiska bez specjalnego zezwolenia będzie publiczne przedziurawienie uszu. Powtórne popełnienie takiego czynu karane będzie śmiercią."

"Stosunek z kobietami uprowadzonymi z lądu jest zabroniony na górnym pokładzie, dozwolony jest wyłącznie na pokładach dolnych, zawsze jednak za pozwoleniem dyżurnego oficera. Naruszenie niniejszego zakazu równa się śmierci."

Informacje udzielone przez jeńców głoszą, że strawa piratów składała się głównie z sucharów, specjalnie tuczonych szczurów i gotowanego ryżu. Wiadomo poza tym, że w dzień bitwy pijali alkohol z domieszką prochu Karty i szulerskie kości do gry, kielich, fan-t'an, wizjonerska fajka opium i lampka urozmaicały długie godziny. Dwie szable, którymi posługiwano się jednocześnie, były ulubioną bronią. Przed abordażem skrapiano policzki i ciało wywarem z czosnku - był to niezawodny talizman przeciw porażeniom ze strony ognistych ust.

Załoga żeglowała ze swymi żonami, kapitan zaś posiadał mały harem złożony z pięciu lub sześciu kobiet, które bywały zmieniane po każdym zwycięstwie.

Mówi Cia-c'ing, młody cesarz

W połowie 1809 rok ogłoszony został cesarski dekret, z którego pozwolę sobie przetłumaczyć pierwszą część i ostatnią. Zaznaczam, że wielu ludzi krytykowało jego styl:

"Ludzie nieszczęśni i szkodliwi; ludzie, którzy depczą chleb, ludzie, którzy nie słuchają głosu sierot i nawoływań poborców podatkowych; ludzie, którzy noszą na bieliźnie wizerunki feniksa i smoka; ludzie, którzy przeczą prawdzie drukowanych ksiąg; ludzie, którzy pozwalają, by ich łzy płynęły w kierunku Północy, tamują szczęście naszych rzek i zakłócają dawne bezpieczeństwo naszych mórz. Dniem i nocą, na nietrwałych i uszkodzonych statkach, stawiają czoło burzom. Zamiary ich nie grzeszą szlachetnością: nie są i nigdy nie byli prawdziwymi przyjaciółmi żeglarza. Nie tylko nie przyjdą mu z pomocą, lecz napadają nań z drapieżną podnietą i obdarzają go zniszczeniem, okaleczeniem lub śmiercią. Gwałcą więc istotne prawa Wszechświata; przeto rzeki wychodzą ze swego koryta, zatapiane są wsie i pola, dzieci zwracają się przeciw rodzicom i zakłócony jest porządek pory deszczowej i suchej..."

"Nakazuję ci zatem wymierzenie sprawiedliwości, Admirale Kuo Lang. Nie zapominaj, że łaska jest przynależna cesarzom i pychą ze strony podwładnego byłaby chęć posłużenia się nią. Bądź okrutny, bądź sprawiedliwy, bądź władczy, bądź zwycięski!"

Zdanie o uszkodzonych okrętach było, oczywiście, kłamstwem. Miało podnieść na duchu wyprawę Kuo Langa. W dziewięćdziesiąt dni później flota wdowy Cing spotkała się z siłami Państwa Środka. Prawie tysiąc okrętów walczyło od wschodu do zachodu słońca. Mieszany chór dzwonów, bębnów, wystrzałów armatnich, przekleństw, gongów i wróżb towarzyszył walce. Siły cesarza zostały rozbite. Ani wzbraniana łaska, ani zalecane okrucieństwo nie znalazły zastosowania. Kuo Lang dopełnił - pomijanego zazwyczaj przez naszych pokonanych dowódców - obrzędu samobójstwa.

Trwoga na brzegach Siciangu

Wówczas sześćset dżonek wojennych i czterdzieści tysięcy zwycięskich piratów dumnej wdowy Cing wpłynęło na rzekę Siciang, mnożąc pożary i straszne festyny, po których zwiększała się liczba sierot na prawym i na lewym brzegu rzeki. Wiele wsi zostało zrównanych z ziemią. W jednej tylko uprowadzono ponad tysiąc ludzi. Sto dwadzieścia kobiet, które schroniły się w mglistym gąszczu sitowia, zdradził niepohamowany płacz dziecka. Zostały później sprzedane w Makao. Daleki pogłos łez i żałoby, towarzyszący tym łotrostwo, dobiegł uszu Ci-c'inga, Syna Nieba. Niektórzy historycy twierdzą jednak, że głos ten wywarł na nim mniejsze wrażenie niż klęska jego wyprawy karnej. Faktem jest natomiast, że zorganizował on drugą wyprawę, bogatą w sztandary, w marynarzy, żołnierzy, ekwipunek i prowianty, we wróżbitów i astrologów. Dowództwo objął tym razem Ting Kuej. Obciążona ciżba statków wpłynęła na deltę Siciangu i odcięła od morza flotę piracką. Wdowa przygotowała się do walki. Wiedział, że będzie to bitwa trudna, bardzo trudna, prawie beznadziejna; dnie i noce grabieży i lenistwa osłabiły jej ludzi. Bitwa się nie zaczynała. Słońce bez pośpiechu wstawało i kładło się na drżącym sitowiu przybrzeżnym. Ludzie i miecze czuwali. Południa były ogromne, a wieczory - nieskończone.

Smok i lisica

Mimo to wyniosłe stada leniwych i lekkich smoków wypływały w powietrze ze statków cesarskiej floty i osiadały miękko na wodzie i na wrogich pokładach. Były to lotne konstrukcje z papieru i bambusa, podobne latawcom. Ich srebrzysta lub czerwona powierzchnia powtarzała wciąż te same znaki. Wdowa badała z niepokojem owe jednostajne meteory i odczytywała znaki. Była to rozwlekła i niejasna bajka o smoku, który zawsze osłaniał lisicę pomimo jej niewdzięczności i ciągłych przestępstw. Zwężał się księżyc na niebie, a smoki z papieru i bambusa co wieczór przynosiły tę samą historię, w prawie nie zmienionej wersji. Wdowa niepokoiła się i popadała w zamyślenie. Kiedy księżyc wypełnił się na niebie i w czerwonej wodzie, historia wyraźnie zmierzała ku końcowi. Nikt nie był w stanie przewidzieć, czy na lisicę spadnie bezgraniczne przebaczenie, czy bezgraniczna kara, ale wiadomo było, że zbliża się nieunikniony koniec. Wdowa zrozumiała. Rzuciła swoje dwie szable do wody, uklękła na łodzi i kazała się zawieźć do flagowego statku cesarskiej floty.

Był wieczór; niebo było pełne smoków - tym razem żółtych. Wdowa powtarzała szeptem jedno i to samo zdanie. "Lisica wraca pod skrzydło smoka" - powiedziała, wchodząc na pokład.

Apoteoza
   Kronikarze zanotowali, że lisica otrzymała przebaczenie i zajęła się w powolnych latach starości przemytem opium. Przestała nazywać się wdową; przyjęła imię, które brzmi w tłumaczeniu: Blask Prawdziwej Nauki.

"Od owego czasu - pisze kronikarz - okręty odzyskały spokój. Cztery morza i niezliczone rzeki stały się bezpiecznymi i szczęśliwymi drogami."

Wieśniacy mogli sprzedać miecze i kupić woły do pracy na polach. Złożono ofiary, wzniesiono modły na szczytach gór i weselono się podczas dnia, śpiewając za parawanem.

 

DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI, MONK EASTMAN

Ludzie naszej Ameryki

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin