282. Roszel Renee - Po co te klamstwa.rtf

(280 KB) Pobierz

RENEE ROSZEL

 

 

 

Po co te kłamstwa

 

 

 

 

Make-Believe Marriage


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

– Damon, skarbie! – zawołała wylewnie Josephine DeMorney i poklepała po ręku towarzyszącego jej mężczyznę. – Spójrz na tego aniołka, o którym tyle ci opowiadałam... – Starsza kobieta siedziała na końcu długiego stołu w jadalni jachtu. Miała na sobie zielony pulower, a żółte boa otaczało jej szyję. Skinęła upierścienioną dłonią ku Mercy. – Podejdź, moja droga.

Mercy aż się potknęła z wrażenia i rzuciła niepewne spojrzenie na nieznajomego. Nie mógł to być nikt inny, tylko słynny Damon DeMorney, szef Panther Automotive Corporation. W rzeczywistości wyglądał jeszcze bardziej oszałamiająco niż na zdjęciach w gazetach.

Wydawał się być zupełnym przeciwieństwem ekstrawaganckiej ciotecznej babki. Kaszmirowy sweter w odcieniu lodowatego błękitu uwydatniał szerokie ramiona. Włoska koszula i krawat w abstrakcyjne wzory musiały kosztować więcej niż umundurowanie całej załogi jachtu. Ponieważ blat stołu stanowiła tafla kryształowego szkła, Mercy mogła też dostrzec długie nogi w popielatych spodniach i pantofle w idealnie tym samym odcieniu. Elegancja w każdym calu.

Spojrzał na nią, wciąż jeszcze uśmiechnięty po jakimś ciętym dowcipie cioci Jo, jak sobie życzyła być nazywana. Niezwykłe, zielone oczy zwęziły się lekko, lecz zabójczy uśmiech nie zniknął z jego twarzy.

Mercy nie mogła oderwać od niego wzroku. Pomyślała, że nigdy przedtem nie spotkała kogoś o takim kolorze oczu. I o tak niewiarygodnie długich rzęsach. A te włosy! Wiedziała ze zdjęć, że jest blondynem, teraz jednak mogła na własne oczy przekonać się, że mają one chłodny, platynowy odcień.

Matko jedyna, jak ona mogła tak nakłamać swojemu biednemu, choremu dziadkowi, że ten zniewalająco piękny mężczyzna jest jej mężem? Za takie kosmiczne łgarstwo powinna się smażyć w piekle! Przecież należą do dwóch różnych światów, on by z pewnością poślubił jakąś arystokratkę lub gwiazdę filmową, a nie takiego kopciuszka, który zajmuje się kuchnią. Śmiechu warte!

– To moja siostra miłosierdzia, geniusz w opracowywaniu mojej diety – oznajmiła entuzjastycznie Josephine i z roztargnieniem poprawiła perukę. Miała ich całe mnóstwo i to najróżniejszych. Ta, którą prezentowała, stanowiła istną burzę niesfornych loków, otaczających pulchną twarz. Bardziej pasowałaby jakiejś piosenkarce niż kobiecie siedemdziesięcioletniej, lecz ciocia Jo kierowała się własnym, oryginalnym gustem i nie przejmowała się obiegowymi opiniami. Otwarta i pogodna, kochała życie, Damona, siebie, wszystkich naokoło i swoje dwie brzuchate świnki morskie. No, może w trochę innej kolejności. – Wyobraź sobie, że już po czterech tygodniach przebywania na jej diecie moje hormony pracują jak czterdzieści lat temu – mrugnęła szelmowsko. – Żaden facet mi się teraz nie oprze, sam zobaczysz.

Zabójczy uśmiech Damona przygasł nieco, gdy zauważył, że na przyniesionej właśnie tacy znajdują się wyłącznie sałatki.

– Czy moje hormony też mają tak zwariować? Rozumiem, że pod koniec rejsu będę śpiewał sopranem?

Spojrzał przy tym wprost na Mercy, która nagle nie była w stanie wydusić z siebie nawet słowa. Wiedziała, że to żart, ale nie potrafiła się zdobyć na uśmiech. Jedyne, co mogła zrobić, to patrzeć bezradnie, jak on szybko lustruje wzrokiem jej szczupłą postać, poczynając od lekkich klapek, przez nienagannie skrojone szorty i bluzeczkę, po wyraźnie widoczne na twarzy rumieńce.

– Ech, ty głuptasie – upomniała go ciocia Jo ze śmiechem, przerywając chwilę niezręcznej ciszy. – Trochę soi, kiełków i innej zieleniny na pewno nie przyniesie uszczerbku twojej męskości.

Mercy, choć niechętnie, musiała przyznać rację pani DeMorney. Nie wyglądało na to, by cokolwiek mogło mu pod tym względem zaszkodzić...

– Ja... To znaczy, przygotuję wszystko, czego pan sobie będzie życzył. Tradycyjne dania mięsne również – zapewniła pośpiesznie.

Damon uniósł jedną brew.

– Miło mi to słyszeć – rzucił i zwrócił się z powrotem do Josephine, wyraźnie zapominając o obecności kogoś ze służby.

Mercy odniosła niemiłe wrażenie, jakby ją zbesztano. Jakby dano jej do zrozumienia, że DeMorneyowie nigdy by nie zatrudnili kogoś, kto nie spełniałby ich wszystkich wymagań. Obejdzie się więc bez jej deklaracji, bo i tak wiadomo, że musi robić wszystko, czego się od niej zażąda. A może to był swego rodzaju komplement? Założenie, że z pewnością jest kompetentna w swoim zawodzie? Nie wiedziała, co o tym myśleć. Nic dziwnego, że ten człowiek odnosi tak niebywałe sukcesy, skoro potrafi się wyrażać tak wieloznacznie i zbijać wszystkich z tropu.

Ciocia Jo zamachała energicznie w kierunku Mercy.

– No, podejdźże do nas i poznaj mojego okropnego bratanka – musnęła pulchną dłonią silnie zarysowaną brodę Damona. – Nie mogłam przecież pozwolić, by odpłynął w rejs, nie zobaczywszy się ze mną – teatralnie załamała dłonie i westchnęła rozdzierająco. – On tak rzadko się ze mną widuje, że prawie zupełnie zapomniałam, jak wygląda.

Jak to możliwe, by ktokolwiek zapomniał, jak on wygląda? By umknęły z pamięci męskie, zmysłowe usta, zdecydowane rysy i te cudowne włosy, które kuszą swoją miękkością? Mercy z całej siły starała się, by te myśli nie znalazły odzwierciedlenia w wyrazie jej twarzy. Na szczęście Damon akurat patrzył z uśmiechem na cioteczną babkę.

– Taak? Mam uwierzyć, że wolisz, bym przesiadywał u ciebie na kanapce, zamiast prowadzić firmę i pomnażać twoje dochody? Że bardziej ci zależy na moim towarzystwie niż na rosnącym koncie w banku?

Jo roześmiała się głośno, odrzucając głowę do tyłu i przytrzymując obiema dłońmi perukę.

– Trafiłeś w dziesiątkę! Ale swoją drogą nie rozumiem, kiedy znajdujesz czas na pomnażanie moich dochodów, skoro w co drugiej gazecie widnieje twoje zdjęcie z jakąś ślicznotką? I to za każdym razem z inną – pogroziła mu palcem. – Właśnie o tym musimy koniecznie porozmawiać. Nie podoba mi się twoja fatalna reputacja hulaki oraz bezlitosnego twardego szefa, który tyranizuje cały zarząd firmy.

Siedział teraz tyłem do niej, lecz Mercy wyczuła, że przestał się uśmiechać. Josephine DeMorney ponownie skinęła na nią.

– Chodź, moja droga, będziesz bezstronnym sędzią w naszym sporze.

Zawahała się. Ciocia Jo miewała dziwne pomysły, a ten zdecydowanie nie był najlepszy.

– Ja...

Nie dokończyła, gdyż Damon DeMorney odwrócił się w jej stronę, a wyraz jego twarzy dobitnie świadczył o tym, że nie życzy sobie, by go ktokolwiek sądził, zwłaszcza szefowa kuchni.

– Proszę zostawić jedzenie, panno...

– Stewart. Mercy Stewart.

– ...panno Stewart. Z pewnością ma pani swoje obowiązki – odprawił ją z uprzejmym, lecz chłodnym uśmiechem.

Buszująca na dywanie świnka morska fuknęła jakby z dezaprobatą. Jo pochyliła się i poklepała ją lekko.

– Masz absolutną rację, Desi – mruknęła z rozdrażnieniem. – Zupełnie nie wiem, co mam zrobić z tym chłopakiem – znów spojrzała na Damona. – Zdajesz sobie przecież sprawę z tego, że większość twoich kuzynów sprzyja Claytonowi Stringmanowi. Masz czterdzieści jeden procent udziałów firmy plus moich pięć, ale zaczynam się zastanawiać, czy to wystarczy, byś nadal stał na czele przedsiębiorstwa. Oczywiście Clayton, tak jak przedtem jego ojciec, jest lojalnym współpracownikiem i nie zamierza cię wygryźć. Ale inni sami go wybiorą, ponieważ boją się ciebie! – Tak mocno potrząsnęła głową, że peruka zsunęła jej się na oczy. Poprawiła ją i ciągnęła dalej: – Tak, boją się. Rządzisz nimi, jak chcesz...

– Widzę, że Clayton tobie też zrobił wykład na temat moich sposobów działania. Ale właśnie ta zarzucana mi agresywność i nieustępliwość wraz z doskonałością naszych produktów przyniosły firmie prawdziwy sukces.

Jo wzruszyła ramionami.

– Clayton po prostu podkreśla konieczność zachowania pewnej ostrożności i to się zarządowi podoba. Dlatego nie lekceważ moich ostrzeżeń. Wiem, że ty nigdy nie pytasz nikogo o radę i że jesteś samotnikiem, a wszystko przez tę okropną sytuację rodzinną... – Przerwała, a jej twarz przybrała bolesny wyraz. Po chwili otrząsnęła się. – Nieważne. Proszę, obiecaj chociaż, że weźmiesz pod uwagę moje słowa i pomyślisz o bardziej tradycyjnych sposobach zarządzania. I do licha ciężkiego, przestań gościć na okładkach brukowych czasopism! Jeśli nie zaczniesz poświęcać więcej uwagi członkom zarządu, zamiast różnym ślicznotkom, to po raz pierwszy w historii firmy jej szefem zostanie ktoś spoza naszej rodziny.

Mercy szybko nakrywała do stołu, zdając sobie sprawę z tego, że ta rozmowa nie jest przeznaczona dla jej uszu i że właściwie nie powinno jej tu być. Zerknęła przelotnie na Damona. Wyraźnie miał trudności z hamowaniem wybuchu gniewu.

Odwróciła wzrok, starając się zachować obojętny wyraz twarzy, ale usłyszane przed chwilą rewelacje poruszyły ją mocno. Czyżby DeMorney mógł lada dzień stracić swą uprzywilejowaną pozycję szefa firmy? To ciekawe. Jeśli jej plan się powiedzie, to ona sama przy – łoży rękę do upadku Damona!

Kiedy wyprostowała się i miała wyjść, przypadkiem pochwyciła spojrzenie zielonych oczu. Widniał w nich nawet nie tyle gniew, co furia. Mercy z największym trudem zmusiła się do grzecznego uśmiechu.

– Czy życzą sobie państwo jeszcze czegoś? – spytała spokojnym głosem, choć w rzeczywistości była podekscytowana i spięta.

Jej zdaniem DeMorneyowie zawdzięczali swe sukcesy i pozycję bezlitosnemu wykorzystywaniu innych ludzi. Zasługiwali więc na to, by wreszcie ktoś utarł im nosa i przejął kontrolę nad firmą. Całym sercem życzyła temu komuś powodzenia!

– Na razie nie – chłodno odpowiedział Damon i ponownie zwrócił się do cioci Jo. – Doskonale wiesz, że pod moim kierownictwem dochody firmy wzrastały w ciągu ostatnich kilku lat. Stringman ma talent jedynie do wykorzystywania nadarzających się sposobności, nic poza tym. Każdemu przytakuje i przypochlebia się, od jego lizusostwa i służalczości robi mi się niedobrze. Jeśli zajmie moje miejsce, to idę o zakład, że zrujnuje firmę w ciągu dwóch lat i...

– Mercy, kochanie – bezceremonialnie przerwała mu starsza pani – nie powiedziałaś nam jeszcze, jakie smakołyki dla nas dzisiaj przygotowałaś? – Josephine najwyraźniej nie przejęła się zbytnio ani reprymendą udzieloną jej przez Damona, ani faktem, że jedzenie nie ma nic wspólnego z omawianym właśnie tematem.

Mercy wolałaby wymknąć się z jadalni i spokojnie przemyśleć to, czego się tu dowiedziała, nie miała jednak wyjścia. Odwróciła się, a jej wzrok bezwiednie powędrował ku jasnowłosemu mężczyźnie. Usta Damona zacisnęły się w wąską kreskę, a wyraz twarzy zdradzał aż nadto wyraźnie, że nic go nie obchodzi, co mu zostanie podane na talerzu.

– Duszone małże, przyprawione świeżymi ziołami, między innymi tymiankiem i estragonem...

Wymieniała kolejno przygotowane potrawy, lecz myślała o tym, by wyjść stąd jak najprędzej. Nie lubiła tego zwyczaju, ale musiała poddawać się życzeniom Josephine, która rozkoszowała się już samymi nazwami. Tym razem było jej jeszcze trudniej skupić się na opisywaniu menu, gdyż platynowe, połyskliwe włosy Damona przyciągały jej uwagę z ogromną siłą. Wyobrażała sobie, że w dotyku muszą być bardzo miękkie i pewnie przyjemnie byłoby zanurzyć w nich palce...

– Mamy włosy na deser? – zawołała wstrząśnięta Jo. Przerażony ton jej głosu przywrócił Mercy do rzeczywistości.

– Przepraszam bardzo? – spytała grzecznie, by się upewnić, czy dobrze usłyszała.

Damon rozparł się wygodnie na krześle, z mocno sceptycznym wyrazem twarzy.

– Zdaje się, że perspektywa jedzenia włosów na deser jakoś mojej ciotki nie uszczęśliwiła. – Jego gniew wyraźnie osłabł pod wpływem rozbawienia. Bez wątpienia zrozumiał, skąd to przejęzyczenie.

Mercy poczuła się okropnie, ale musiała jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji.

– Eee... To znaczy... Chodziło mi o... włoskie makaroniki. Musieliście mnie państwo chyba źle zrozumieć... – Było to ewidentne kłamstwo, lecz duma nakazywała podjąć próbę ratowania twarzy.

– Ach, tak – mruknął przeciągle. – Rzeczywiście, musieliśmy się przesłyszeć.

Starała się z godnością wytrzymać jego spojrzenie, choć w rzeczywistości najchętniej skryłaby się w mysią dziurę. Wzrok Damona zdradzał, że ten kiepski wykręt został przez niego przyjęty z wyraźną dezaprobatą. Ależ ten człowiek miał tupet! Akurat on miał najmniejsze prawo do osądzania kłamstw innych, zważywszy postępowanie jego dziadka i prawdopodobnie jego własne! Z trudem powstrzymała się od wypowiedzenia tej opinii głośno i skierowała spojrzenie w inną stronę.

Ręce jej się trochę trzęsły, splotła więc palce, by to ukryć. Oj, niedobrze! Ten człowiek znał się na ludziach, oszukiwanie go może się okazać bardzo niebezpieczne, o ile nie niemożliwe.

– Och, to wspaniale! – wykrzyknęła Jo. – Lucy uwielbia twoje włoskie makaroniki – pogłaskała pyszczek drugiego zwierzątka. – Mam nadzieję, że zrobiłaś pyszne, jak zwykle.

Mercy skinęła głową. Starała się unikać patrzenia na młodego DeMorneya, lecz i bez tego wiedziała, że on nie spuszcza z niej oczu. Napawał się jej upokorzeniem. Zmusiła się jednak, by spojrzeć na niego.

– Kawa ma być teraz, czy dopiero na deser?

– Teraz... słodziutka – powiedział z uśmiechem, a jego głos zabrzmiał jakby bardziej miękko, gdy dodał owo „słodziutka”.

Oniemiała na moment. Jak on mógł ją w ten sposób nazywać!

– Przepraszam, panie DeMorney – zaprotestowała z oburzeniem. – Ale życzę sobie, by jednak zwracał się pan do mnie bardziej oficjalnie. Nie jestem dla pana żadna tam... słodziutka!

Damon nie krył rozbawienia.

– Proszę mi wybaczyć, że panią uraziłem, panno Stewart, ale chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Chciałem tylko zaznaczyć, że zamawiam słodką kawę... słodziutką.

Mercy zarumieniła się po same uszy. Miała ochotę zapaść się pod ziemię. Sztywno skinęła głową i uciekła z jadalni.

Zażenowana i zdenerwowana przemknęła przez salon jak strzała, nie zwracając na nic uwagi. Do tej pory zawsze z przyjemnością rozglądała się po przestronnym wnętrzu, długim na piętnaście metrów, utrzymanym w pastelowych odcieniach. Puszyste beżowe dywany zaścielały podłogę, meble zrobiono z jesionowego drewna o stonowanej, delikatnej barwie. Kilka kolorowych akcentów w postaci obrazów i rzeźb ożywiało wystrój. Ale Mercy, która uwielbiała to miejsce, tym razem w ogóle nie zauważyła jego piękna. Jedyne, co miała przed oczami, to kpiący uśmiech Damona. Och, jak mogła zrobić z siebie taką idiotkę? Do licha ciężkiego, czemu nie trzymała języka za zębami? Teraz ten okropny człowiek pewnie uważa, że ona na niego leci. Nic bardziej błędnego!

 

Luksusowy duży jacht cumował przy nabrzeżu w głównej części portu. Mercy z roztargnieniem wyjrzała przez bulaj. Na niebie zbierały się chmury. Szkoda. No cóż, przez ostatni miesiąc pogodę mieli cudowną. A może te burzowe chmury zapowiadają nadchodzące nieszczęścia? Co za bezsensowna myśl! To wszystko przez dręczące ją wyrzuty sumienia.

Zamieszała w garnku i zerknęła na zegarek. Ma jeszcze kilka minut, zanim ciocia Jo zadzwoni, by podać główne danie. Jak dotąd, wszystko szło dobrze. Mercy przebywała na jachcie od ponad miesiąca i nikt się w niczym nie zorientował. Jednak na myśl, że teraz trzeba będzie zwodzić kogoś tak spostrzegawczego jak Damon DeMorney, nogi się pod nią uginały ze strachu.

Niezależnie od wszelkich przeszkód, była zdecydowana oczyścić imię dziadka z zarzutów, jeszcze przed jego śmiercią. Kochany staruszek już od tylu lat żył z brzemieniem złej opinii, musiała temu zaradzić. Niestety, wcale nie znajdowała się bliżej celu niż cztery tygodnie temu, gdy zaczęła pracować dla Josephine. Pojawienie się rzekomego pana młodego jeszcze dodatkowo gmatwało sytuację.

Mercy nigdy dotąd nie uciekała się do krętactw i łgarstw, nie miała więc pojęcia, jak uda jej się nie zdradzić, gdy będzie musiała codziennie spoglądać w przenikliwe oczy Damona... Brakowało jej doświadczenia w zwodzeniu ludzi.

Potrząsnęła głową. Bez przesady! Może on i jest znakomitym biznesmenem, nawet geniuszem w swoim fachu, ale przecież nie potrafi czytać w myślach. Jeśli zachowa ostrożność, to zdąży zastawić pułapkę, zanim on ją rozszyfruje. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i udawać, że interesuje ją jedynie gotowanie oraz usłużne spełnianie poleceń pracodawców.

Biednemu dziadkowi zdrowie wyraźnie przestało dopisywać. Jego lekarz powiadomił Mercy, że zostało mu już prawdopodobnie kilka miesięcy życia, nie więcej. Postanowiła więc, że nawet jeśli nie uda jej się do tego czasu wyjaśnić całej prawdy o przeszłości, to przynajmniej umili staruszkowi jego ostatnie dni. Zadzwoniła więc do niego, opowiadając wymyśloną historię. Oznajmiła, że pracując na jachcie poznała i poślubiła Damona DeMorneya. Nie mogło jej to w niczym zaszkodzić, a dziadka uradowało niezmiernie.

Gdy przygotowywany sos zaczął gęstnieć, zdjęła garnek z ognia i ponownie spojrzała na zegarek. Miała nadzieję, że Josephine zadzwoni lada moment, gdyż to danie wymagało natychmiastowego serwowania na stół, w przeciwnym wypadku traciło na smaku i aromacie.

Po raz kolejny pomyślała, że jak dotąd szczęście sprzyja jej wprost niesamowicie. Miała przecież zaledwie dwadzieścia dwa lata i dopiero co ukończyła studia w Amerykańskim Instytucie Kulinarnym. Nie mogła się więc równać z innymi kandydatami do tej pracy, oni mieli za sobą wieloletnie doświadczenie, którego jej brakowało. Josephine z kolei cierpiała na liczne dolegliwości i żaden z dotychczasowych kucharzy nie potrafił tak przyrządzać potraw, by na coś jej nie zaszkodzić. Ponieważ Mercy specjalizowała się w zdrowej żywności, ciocia Jo zachwyciła się nią od pierwszej chwili i już nie chciała słyszeć o nikim innym.

Gdy zgłaszała się do tej pracy, wszyscy DeMorneyowie jawili jej się jako banda chciwych, pazernych snobów. Z czasem jednak polubiła starszą panią i czuła się trochę winna, że tak ją pochopnie osądziła. Ona z pewnością nie miała nic wspólnego z tym ohydnym spiskiem, który doprowadził do oskarżenia dziadka, zrujnowania go i wyrzucenia na bruk.

Zręcznie układała potrawy na półmiskach i melancholijnie myślała o tym, że biedny, kochany Otis nawet się nie bronił, gdy Kennard rozgłaszał zarzuty o jego niekompetencji i błędnych decyzjach. Posunął się aż do pomówień o malwersację. Zaproponował Otisowi, że wykupi jego pięćdziesięcioprocentowe udziały w firmie za pół ceny, a w zamian przestanie go oskarżać i nie skieruje sprawy do sądu.

Dziadek, jako projektant karoserii i wnętrz samochodów, miał duszę wrażliwego artysty, nie zaś bezkompromisowego biznesmena. Przyznał więc, że widocznie rzeczywiście musiał postąpić niewłaściwie, skoro Kennard DeMorney tak twierdzi i za bezcen sprzedał mu swoje udziały, które obecnie były warte miliony dolarów.

Córka Otisa, a matka Mercy, zawsze jej powtarzała, że Kennard DeMorney po prostu wmówił winę w dziadka i dzięki temu zyskał niepodzielną władzę nad firmą.

Teraz mamy już nie było, zaś Otis dożywał swoich dni. Ostatni dzwonek, by przywrócić mu dobre imię, zanim odejdzie. Mercy miała nadzieję, że po tym rejsie na Kajmany trafi wreszcie do rezydencji DeMorneyów na Miami, gdzie, jak słyszała, znajdują się stare księgi rachunkowe firmy.

Nagle donośny odgłos dzwonka wyrwał ją z zamyślenia. Odwiązała kuchenny fartuch i sięgnęła po srebrną tacę. Już miała wyjść, gdy wpadła na pomysł, by się przejrzeć w lśniących, metalowych drzwiach lodówki. Całe szczęście, że mi to przyszło do głowy, pomyślała z ulgą i wilgotną ściereczką wytarła z kieszonki bluzki odrobinę sosu. Ładnie by wyglądała!

Wiszące luźno pasmo jasnobrązowych włosów wsunęła z powrotem w pośpiesznie upięty kok. Krytycznie spojrzała na swoje niewyraźne odbicie. Właściwie powinna być trochę porządniejsza, zarówno jeśli chodziło o wygląd własny, jak i miejsca pracy. Chociaż, co to miało za znaczenie? Gotowała świetnie, a to było najważniejsze. Ciocia Jo rzadko zaglądała do kuchni, a Mercy każdego wieczora sprzątała ją bardzo starannie. Cóż więc szkodziło, że w środku dnia panował tu pewien bałagan?

W drodze do jadalni zauważyła w salonie podążającą w przeciwnym kierunku grubiutką Lucy.

– Ty też nie możesz z nim wytrzymać, co? – szepnęła konspiracyjnym tonem.

Z trudem stłumiła śmiech, gdy zwierzątko parsknęło twierdząco.

 

Wyszli w morze przed godziną, a im dalej znajdowali się od brzegu, tym bardziej huśtało. Mercy czuła się fatalnie, chwilami nachodziły ją fale mdłości, z którymi starała się walczyć. A może to obecność przebiegłego DeMorneya powodowała, że robiło jej się słabo i niedobrze? Zdecydowała, że lepiej o tym wszystkim nie myśleć i skoncentrować się na dzisiejszej kolacji.

Ciekawe, co taki tyran lubi jeść? Pewnie surowe mięso, w dodatku rozszarpując je zębami. Po miesiącu przygotowywania dań z kiełków i jarzyn będzie się musiała przestawić na zupełnie inne menu. A może by mu tak dziś podać na deser szarlotkę z arszenikiem?

– Panno Stewart? – rozległ się niespodziewanie niski głos za jej plecami.

Prawie podskoczyła. Nie sądziła, że ten butny człowiek potrafi się tak bezszelestnie poruszać. Powinien raczej hałasować niczym stado słoni, by wszyscy wiedzieli, że jaśnie pan idzie.

– Tak... Słucham pana? – Zrobiło jej się gorąco na myśl, że on mógłby odgadnąć treść jej wewnętrznego monologu.

Stał w drzwiach i przyglądał jej się przenikliwie. Miał teraz na sobie jasnoniebieskie szorty i koszulę w tym samym odcieniu spranego błękitu. Gdyby nie kolor ubrania, wyglądałby zupełnie jak jeden z członków załogi. Jak to ładnie z jego strony, pomyślała z gryzącą ironią. Nogi też ma ładne, podszepnął jej jakiś wewnętrzny głos, teraz widać, że są muskularne i opalone... Próbowała nie słuchać tego głosu. Nogi rzekomego małżonka nie interesowały jej w najmniejszym stopniu, przecież była jego żoną tylko w przekonaniu dziadka.

– Co tu się dzieje, do diabła? – Omiótł wnętrze krytycznym spojrzeniem.

Poczuła nawrót morskiej choroby, stłumiła nudności z ogromnym wysiłkiem, trzymając się kurczowo jednej z szafek.

– Ja... Właśnie sięgałam po miotełkę – wykrztusiła z trudem.

– Bardzo mnie to cieszy. Osobiście obstawałbym za użyciem wielkiej gąbki. – Popatrzył wymownie na sporą kałużę na podłodze, utworzoną przez spływający z blatu sos. – Panno Stewart, przy takich falach w każdej chwili może się pani na tym poślizgnąć i skręcić sobie kark. Mam wystarczająco dużo problemów, by martwić się jeszcze i o to! – Słowa te świadczyły, że sprawa Claytona Stringmana zaprzątała go bardziej, niż zdradzał to przed ciocią Jo. – Zresztą, nieistotne. Wpadłem po kawę. – Podszedł do ekspresu i wyjął filiżankę z szafki.

– Mógł pan zadzwonić, przyniosłabym panu.

– Skoro już przechodziłem... – Wsypał do parującego napoju łyżeczkę cukru i skierował się do wyjścia. Przystanął na chwilę. – Nie zamierzam prawić pani kazań na temat pani obowiązków. Musi być pani świetna, w przeciwnym razie Josephine na pewno by pani nie zatrudniła – wskazał na podłogę. – Ale niech sobie pani niczego na tym nie złamie, dobrze?

Bez słowa skinęła głową. Z każdą chwilą czuła się coraz gorzej. Chyba to zauważył, gdyż przyjrzał jej się uważniej.

– Nic pani nie jest?

– Trochę... trochę za mocno buja – wyznała z rozbrajającą szczerością.

– Powinna pani coś wziąć.

Zdumiała się. Czyżby DeMorney jednak przejawiał jakieś ludzkie uczucia? Chyba musiała się przesłyszeć.

– Oczywiście – z trudem walczyła z ogarniającymi ją mdłościami. – I proszę się nie martwić. Za godzinę wszystko tu będzie błyszczeć.

Z powątpiewaniem uniósł brew, co uraziło jej dumę.

– Jak pan nie wierzy, to może pan przyjść i sprawdzić – zareagowała ostro.

Przez chwilę patrzył na nią badawczo. Bez wątpienia zastanawiał się, czemu przypisać ów nagły wybuch gniewu, a przecież nie mogła pozwolić, by odgadł, co naprawdę o nim myśli i dlaczego tu pracuje. Uśmiechnęła się nieszczerze w nadziei, że jakoś złagodzi efekt nie przemyślanych słów. Wzruszył ramionami, prawdopodobnie składając niegrzeczne zachowanie Mercy na karb jej złego samopoczucia.

– Skoro pani sobie życzy, to rzeczywiście wpadnę za godzinę na małą inspekcję – powiedział i zniknął równie nagle, jak się pojawił.

Przez moment miała ochotę wybiec za nim na korytarz i zawołać, że wcale sobie tego nie życzy i że najchętniej nie oglądałaby go już nigdy więcej. Zmilczała jednak, gdyż w tej chwili pragnęła już tylko jednej rzeczy: jakimś cudem przeżyć tę nadchodzącą godzinę.


ROZDZIAŁ DRUGI

 

Mercy czuła się tak fatalnie, że wprost leciała z nóg i prawie już nie widziała na oczy. W końcu wybłagała u Malcolma, jednego z członków załogi, jakieś proszki. Rzeczywiście, pomogły dość szybko, nudności i zawroty głowy przeszły jak ręką odjął. Było jej co prawda troszkę dziwnie, lecz nie zwracała na to uwagi.

Spojrzała na zegarek. Minęła już ponad godzina, a pan Niedowiarek nie przyszedł obejrzeć kuchni, która obecnie lśniła niczym lustro. Cóż, nie mogła na niego dłużej czekać. O tej porze zawsze zanosiła kapitanowi herbatę miętową.

Gdy wspinała się na mostek, zauważyła Damona stojącego obok korpulentnego mężczyzny. Kapitan Pitt Meyers wiecznie stosował jakieś diety, w związku z czym nieustannie odczuwał głód. Na widok Mercy jego dobroduszna twarz rozjaśniła się uśmiechem.

– O, moja herbata! – zawołał tubalnym głosem.

Dziwne, pomyślała. Ostatnio, gdy tu byłam, wydawało mi się, że to tylko kilka kroków do przejścia. I skąd się nagle wziął ten ciasny korytarz, przez który się przeciskam? Zamrugała oczami, by widzieć wyraźniej. Co się z nią dzieje, u licha?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin