Gawroński Franciszek - MARZENIA.doc

(981 KB) Pobierz

 

Gawroński Franciszek

MARZENIA

 

 

 

 

I.

 

Już zmrok zapadał, a tu i ówdzie na ulicach Warszawy poczęto latarnie zapalać, gdy chodnikiem Chmielnej, na szarym końcu, ku komorze celnej, szedł raźnym krokiem młody człowiek. Było to w końcu stycznia. Snać mróz szczypał go dobrze za uszy, bo podniósł kołnierz od futerka i głowę wciągnął, aby tem wygodniej uszy mógł zasłonić. Szedł nieco pochylony, na nikogo niepatrzył, krokiem człowieka dobrze znającego drogę, a podniósłszy nagle głowę do góry, na kamienicę narożną okiem rzucił, jakby się chciał przekonać czy się nie pomylił, zboczył ruchem gwałtownym nieco i w bramie zniknął.

W tej chwili stróż właśnie rożek gazowy zapalał.

Młody człowiek wszedł na schody i, po kilka naraz przeskakując w ciemności, zatrzymał się na trzeciem piętrze przed drzwiami mieszkania. Już ku drzwiom zbliżając się,

wyciągnął gorączkowo dłoń do rączki od dzwonka i szarpać począł. Nieczysty, chrypliwy jęk obijał się o ściany małego przedpokoju, " dając znać, że jakiemuś niecierpliwemu gościowi otworzyć potrzeba.

Gość, okazujący tyle gorączki w zachowaniu się, pochylał ku drzwiom głowę, nasłuchując czy kto nie idzie.

Wreszcie klamka skrzypnęła dyskretnie, bojaźliwie, lekko i drzwi się otworzyły.

W ubożuchnej, maleńkiej sionce, ugarnirowanej zawieszonymi płaszczami męskimi i kobiecymi, stała, za rączkę od drzwi trzymając się, młoda osoba, której twarzy niepodobna było rozpoznać dobrze w półzmroku wieczornym.

Ujrzawszy gościa na progu, podniosła obie ręce do góry, klasnęła w dłonie, palce splotła i krzyknęła piskliwym nieco, fałszywym głosem:

— Jezus — Marya! Pan Andrzej!

Na gorączkowe dzwonienie ciekawi mieszkańcy tego lokalu powychylali z pokojów głowy na korytarzyk, nastawili uszu ażeby co rychlej dowiedzieć się, kto to w sposób tak gwałtowny mąci im spokój.

Osoba przybyła znaną tu była wszystkim, bo na krzyk: pan Andrzej, korytarzyk napełnił się od razu; rzucono się na powitanie przybyłego gościa, pożądanego a nieoczekiwanego. W ciemnym przedpokoju słychać było szamotanie się kilku osób, których nie

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wyraźne kontury przesuwały się obok siebie, a śród krzyżujących sie wykrzykników i powitań, górował głos kobiecy:

— Joasiu! Dajże lampę! Joasiu! Filipko! Zawołajźe Joasi....

Tupot i bieganie kilku osób wzmogły się. Szukano Joasi — pokazało się jednak, że jej nie ma.

— Pewnie odniosła do reperacyi buty p. Ignacego, bo potrzeba było dać przyszczypkę.... — odezwał się tem sam głos fałszywie łagodny, który dźwiękiem swoim niemile uderzył ucho przy powitaniu gościa.

— Można ż było poczekać do wieczora....

— Zapałki proszę dać.... zapałki....

— Proszę lampę zapalić....

Po chwilowem bieganiu po zapałki, ktoś je wreszcie odnalazł, zapalił świecę, potem lampę i naraz kilka osób ze światłem otoczyło Andrzeja.

Andrzej rozbierał się, ściągając z siebie szaliki i futerko, rozdając uściski ręki i pocałunki dokoła.

Dokończenie powitania nastąpiło dopiero w pokoju, który był równocześnie salonikiem do przyjęcia gości i służył za sypialnię. Dwa łóżka, jedno za drugiem stojące przy ścianie, ubożuchną kapą jutową w zielone kwiaty pokryte, kanapka wyszarzana z wystającemi sprężynami, które goście starannie omijali przy śniadaniu i stolik przy tej kanapie, o spłowiałej i wytartej politurze,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

spaczony, chwiejący się ciągle — takie było całkowite umeblowanie pokoiku.

Gospodyni tego lokalu, kobieta sześćdziesięcioletnia, chuda, sztywna z zaciśniętemi ustami, z zaostrzonymi konturami wszystkich części twarzy, robiła wrażenie dewotki, która, przebierając różaniec w ręku, cały dzień syczy na kogoś w domu. IMć pani Warkowska z nazwiska — z imienia nikt jej nieznał — utrzymywała „na kwaterze" studentów uniwersytetu i z tego ubogiego zarobku opędzała skromne swoje potrzeby życia — swoje i córki Filipiny, zwanej przez skrócenie Filipką, którą właśnie poznaliśmy przy otwieraniu drzwi Andrzejowi.

Filipka podobniuteńka była do matki: ta sama chudość, te same ostre rysy twarzy. Kiedy milczała, podobną była do kota, siedzącego z podgiętemi łapkami i ogonem, z zamrużonemi oczyma mruczącego, a kiedy mówiła, połysk jej zielonkawych oczu przypominał kota, gładzonego po grzbiecie, gdy wygina się łagodnie, pomrukuje, nadaje głosowi swemu pieszczotliwe brzmienie, a dotknąwszy się sukni — wysuwa pazury i drapie.

Była to już dziewczyna co najmniej trzydziestokilkoletnia, co nie przeszkadzało jej ubierać się jak młoda panienka, z wymuszoną skromnością i naśladować podlotka. Pani Warkowska, zwana powszechnie ciocią, a po za oczy generalną ciocią, już od kilkunastu lat

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

mieszkała w Warszawie, a przyjechała podobno z Wołynia, z Kowla czy Włodzimierza; Filipka więc stykała się ciągle z młodzieżą akademicką, chętną znajomości i amorów, potrafiła jednak szczęśliwie aż dotychczas równowagę utrzymać. Uśmiechała się łagodnie do wszystkich, szczebiotała i skakała jak wiewiórka, nie zaawanturowała się jedna k nigdy. Słodka i uśmiechnięta na zimno, nazywana przez wszystkich Cichą łzą albo Aniołem dobroci, modliła się, spacerowała do Łazienek, czytywała Słowackiego w Mokotowskim parku lub w ogrodzie botanicznym, kochali się w niej tuzinami akademicy, ale męża ani rusz dostać nie mogła.

Bywa to tak na świecie.

Gdy gościa posadzono na honorowem miejscu, na kanapie, tak, że stercząca do góry sprężyna dzieliła go od cioci Warkowskiej, Filipka siadła skromnie na taboreciku z drugiej strony stołu, wprost naprzeciwko Andrzeja i robić poczęła koronkę szydełkową, ze wzrokiem utkwionym tak pilnie w ruchy swoich palców, jakby po za tą czynnością nic na świecie dla niej nie istniało. Ta kokieterya niewinności robiła jednak swoje wrażenie. Na długie, ciemne, spuszczone rzęsy Filipki raz po raz rzucali spojrzenie młodzi akademicy, a ona, w pewnych odstępach czasu, zamyślona, zaabsorbowana robotą wzdychała, nie podnosząc oczu, krótkiem, urywanem, smu

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tnem westchnieniem, jakby umyślnie pragnęła zwrócić na siebie uwagę.

Tymczasem ciocia Warkowska odrazu zaatakowała Andrzeja.

— Na długo pan przyjechał?

— Na kilka tygodni.... a właściwie, zdaje się, na zawsze.

— W sam czas — odezwał się ktoś wesołym barytonem tuż za plecami Filipki, — bo karnawał jutro się rozpoczyna.

Filipka drgnęła tak widocznie, że wszyscy na nią spojrzeli.

— Ach, panie! — rzekła ze słodkiem oburzeniem.

Galerya śmiać się poczęła.

Filipka opuściła ręce z robótką na kolana i z miną drzemiącej kotki, ze zwrokiem, spuszczonym w ziemię, siedziała.

Tymczasem rozmowa toczyła się żywo o karnawale, o balach, o różnych osobach. Rumiana, wesoła, jasnymi włosami i zarostem otoczona twarz Andrzeja, tryskała zadowoleniem i radością. Ciasno mu było w kącie kanapy, kręcił się, rzucał się, radby się wyrwać ztamtąd, a tu egzamin cioci Warkowskiej i kolegów trwał ciągle na przemiany.

— Skoczno Filipko, powiedz Joasi, ażeby samowar nastawiła....

Filipka podniosła się na. głos matki.

— Ja panią wyręczę.... — ktoś odezwał się.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Lecę już.... lecę....

Kilku młodzieży naraz ruszyło się grzecznie, a Filipka uśmiechnięta skromnym, łagodnym uśmiechem przecedziła słodkim głosem przez wąziutkie jak u węża usta:.

— Dziękuję, dziękuję panom.... ja przecież muszę nakryć do stołu sama.... Joasia tego nie potrafi.

Wstała i ku drzwiom poszła.

— Pospiesz się moja duszko — rzekła matka za idącą, już — tylko zrób dobrej herbaty.... wiesz, pan Andrzej jest bardzo wymyślny co do herbaty....

— O, nie tylko co do herbaty.... — rzuciła Filipka i za drzwiami znikła.

Czułe oczy, jakie ta kotka studencka rzucała na Andrzeja dyskretnie, dowodziły, że z chęcią przyjęłaby na siebie obowiązek robienia dla niego dobrej herbaty przez całe życie.

Gdy tak odbywała się certacya o herbatę, samowar i Joasię, Andrzej nagle rzucił okiem na zgromadzonych jakby kogoś pośród nich szukał.

— A gdzież Ignaś? — zapytał.

— Siedzi w swoim pokoju.... — ktoś odrzekł.

— Może nie wie o przyjeździe p. Andrzeja — wtrąciła ciocia.

— Wie, ale butów nie ma....

— Co takiego?

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Joasia przecie zaniosła je do szewca ażeby przyszczypkę dał....

Andrzej, usłyszawszy to, porwał się na równe nogi.

— Pójdę do niego! — zawołał energicznie — i, odsunąwszy chwiejący się stolik, który mu drogę zagradzał, wyleciał z kąta jak z procy i wprost do drzwi posunął, a zanim gromada studentów. Pokój w jednej, chwili wypróżnił się — została tylko ciocia Warkowska, usiłująca wydobyć się z za stołu i pójść pomagać Filipce.

Z opróżnionego w jednej chwili saloniku cała fala młodzieży akademickiej popłynęła za Andrzejem, który pomiędzy drzwi i łóżka prześlizgując się zgrabnie, z doskonałą znajomością terenu, na którym się poruszał, wpadł do pokoiku, na końcu korytarza wązkiego i ciemnego umieszczonego. Izdebka wypełniła się naraz gwarem ożywionej, dźwięcznej młodzieńczej rozmowy.

W chwili gdy Andrzej zadzwonił i wszedł do mieszkania cioci Warkowskiej, siedział tam przy stoliku, plecami do okna zwrócony jakiś młodzieniec nad księgą pochylony. Na tę wrzawę głosów, jaka doleciała do niego, podniósł głowę do góry, nasłuchiwał, a gdy wszyscy poszli do saloniku cioci, młodzieniec znowu się nad książką pochylił.

— Gość jakiś.... — pomyślał. Młodzieńcem tym właśnie był Ignaś Iliński, o którego tak się dopytywał Andrzeja

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Gdy Filipka z saloniku wyszła, ażeby samowar nastawić, przystanęła na chwileczkę w ciemnym korytarzyku, jakby ją, myśl jakaś do miejsca przykuła, potem zrobiła parę kroków naprzód, cicho na palcach i do drzwi Ignasia zapukała bojaźliwie.

— Proszę wejść.... — rzekł Ignaś, nie podnosząc głowy od książki.

Gdy drzwi skrzypnęły, odwrócił się, zrobił nagły ruch, jakby powstać pragnął izmieszany usiadł.

— Przepraszam panią....

Głos jego był zażenowany , ruchy niespokojne.

Filipka stała we drzwiach uśmiechnięta słodko.

— Niech pan zgadnie, kto przyjechał?

Ignaś utkwił w nią zdziwione oczy.

— Któżby taki?

— Pan Andrzej....

Na dźwięk tego głosu, Ignaś odsunął krzesełko gwałtownie, jakby chciał zerwać się i biedz i znowu usiadł.

— Panno Filipino! — rzekł błagalnie — niech pani przyszle do mnie Joasię....

— Nie ma Joasi....

Ignaś rozpaczliwy ruch ramionami i głową zrobił.

— Ależ ona wzięła mi buty do oczyszczenia i nie przyniosła!

Istotnie młody akademik siedział przy stole w skarpetkach tylko.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Cóż ja zrobię? — zawołał z rezygnacyą.

— Joasia zaraz buty przyniesie.... szewc obiecał naprawić natychmiast.

Słowa te wowyłały rozczulające wrażenie na młodzieńca. Spojrzał na Filipkę, jakgdyby chciał powiedzieć: wiem wszystko.... Nagłym ruchem wyciągnął rękę, uchwycił gorączkowo chudą, kościstą rękę dziewczyny i namiętnie pocałował. Ona, jakby zażenowana tym pocałunkiem, lekko i zwinnie wybiegła z pokoiku, a Ignaś powstał na równe nogi i tak chwilkę stał zamyślony. Odgadł wszystko. To ona odesłała buty do reperacyi, boć przecie ona wie najlepiej, że w kabzie jego od dwóch tygodni grosza nie ma.... Właśnie te buty dziurawe trapiły go jak zmora, oszczędzał je, nie wychodził nigdzie, ażeby do reszty nie zniszczyć, bo za kilka dni niemiałby w czem stanąć do egzaminu. Na bladej, szczupłej jego twarzy rozlał się uśmiech spokojnego zadowolenia, że jest ktoś przecie co o nim pamięta.... On od ławy szkolnej pamiętał tylko sam o sobie. Rodziców stracił dawno, a przez szkoły i uniwersytet szedł o własnej pracy.

Rozrzewniony tą myślą wyszeptał sam do siebie:

— Anioł dobroci....

Słowa te stosowały się do Filipki. W takiej chwili rozrzewnienia, posłyszał za drzwiami wrzawę i głosy kolegów a

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

nagle drzwi jego mieszkanka rozwarły się i wpadł jak wicher Andrzej, a za nim cała gromada kolegów.

Po krótkiem ale serdecznem przywitaniu, rozsiadło się to wszystko na łóżkach, stole, taburetach, a Andrzej prym wodził.

— No, i cóż ? — zapytał obcesowo Ignasia, jakby w dalszym ciągu rozmowy.

— Za trzy dni ostatni egzamin....

— Tem lepiej....

Andrzej, wyrzekłszy to, podniósł palce do góry, kręcił nimi jak człowiek, który coś rozważa i dni obliczał.

— Poczekaj.... dzisiaj wtorek?...

— Tak.

— A więc jutro środa, po jutrze czwartek.... w południe — będzie koniec temu utrapieniu.

Ignaś westchnął.

Niezmordowany Andrzej ciągnął dalej:

— W piątek odpoczniesz, a w sobotę wieczorem....

Urwał nagle.

Urwanie to rozmowy zaciekawiło wszystkich.

— Co? — Co? — pytano.

— Przecież w sobotę nie palnie sobie w łeb ?

— A to po co? W sobotę bal w resursie obywatelskiej.... w niedzielę zaś reduta....

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Słowom tym towarzyszył śmiech choralny. Niewiedziano czy Andrzej żartuje czy prawdę, mówi, bo Ignaś nigdy na żadnych balach i zabawach publicznych nie bywał.

Andrzej ciągnął dalej:

— Musisz być.... musisz.... już ja ci sam. bilet zafunduję....

Ignaś milczał, skubał rzadką, jasną bródkę i uśmiechał się uśmiechem pobłażliwego niedowierzania.

— Muszę wam przecie frajdę sprawić... to trudna rada!

Słowom tym śmiech kolegów towarzyszył, bo domyślano się półsłówek Andrzeja, który niezmordowany, mówił ciągle i głosem swoim dźwięcznym, wesołym, młodzieńczym górował nad chórem głosów kolegów.

— Ciebie przebiorę za rycerza, Filipkę za hiszpankę — i jazda paszteciku!

— A flota? — ktoś zapytał. Andrzej zamiast odpowiedzi, po bocznej

kieszeni surduta uderzył się na znak, że się o to nie troszczy. Istotnie, dobry humor był najlepszym dowodem, że brak pieniędzy nie suszył mu mózgu.

Śród ożywionej koleżeńskiej gawędy, przerywanej śmiechem, docinkami, Ignaś tylko nie brał udziału. Skubał bródkę, zagryzał wąsy, a podniósłszy od czasu do czasu spojrzenie, zatrzymywał je na twarzy niedawnego jeszcze kolegi, współtowarzysza mieszkania i przyjaciela, a usta składały mu

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

się wtenczas do dobrotliwego, trochę smutnego, niemego uśmiechu.

Korzystając wreszcie z chwilowego milczenia, do Andrzeja się zwrócił:

— Powiedz mi, po co ty właściwie przyjechałeś?

Zapytanie to w pewien kłopot wprawiło Andrzeja. Dużo przyczyn na przyjazd jego złożyło się. Mówić o nich nie chciał teraz. Była jednak najbliższa, ta, która właściwie impulsem się stała i pchnęła go do Warszawy — o tej nie powiedział jednak wyraźnie; można się było domyśleć jej tylko.

— Ot, jest o czem mówić! — zawołał.

Po chwilce, jakby pragnął rozmowę na inny temat zwrócić, dodał:

— Pokażę tu wam dziewczynę.... bardzo proszę !

— Nowe sitko na kółeczku? — Co?

— Któż to taki?

— Krynicka Stasia.

— Cooo? Stasia?

— Ta.... ta.... doktor zoologii? Uwaga uraziła trochę Andrzeja, bo była

wypowiedziana w tonie lekceważącym.

— Tylko bez żartów....

— Gniewa się — to zły znak! — ktoś rzucił.

— Poczekajcie... zobaczycie ją.... Andrzej wyrzekł to z zapałem, z uczu

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Zapał ten zrobił wielkie wrażenie śród kolegów. Naraz wszystkie osoby spoważniały i w studenckiej izdebce zrobiła się cisza.

Śród tej ciszy ktoś miarowym, poważnym głosem rzekł:

— Mortus!

Słowo to wywołało śmiech ogólny, jakkolwiek wypowiedziane było z akcentem smutku.

Z krótkiego przerzucania się urywanemi słowami, niedomówionemi myślami, łatwo było odgadnąć, że bożek miłości w sieci swoje zaplątał Andrzeja. Powstała wrzawa, gwałtowna wymiana myśli — wszyscy mówili a nikt nikogo nie słuchał. Wreszcie jeden z bardziej energicznych kolegów na stół wyskoczył i krzyknął z całej siły:

— Niech żyje miłość!

Wszyscy na różne głosy powtórzyli:

— Niech żyje miłość!...

Andrzej rozpromieniony szamotał się w gronie kolegów, coś mówił, gestykulował, gdy drzwi uchyliły się lekko, dyskretnie i dał się słyszeć słodki głos Filipki:

— Proszę na herbatę!

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

II.

 

Andrzej przed rokiem dopiero uniwersytet ukończył. Był świeżo upieczonym kandydatem nauk przyrodniczomatematycznych, a ukończywszy uniwersytet odrazu znalazł się w kłopocie, co robić zarówno z tytułem jak i z naukami przyrodniczomatematycznemi w życiu. W chwili, kiedy na studya przyrodnicze decydował się, miał raczej pewne rojenia o tem czego pragnie i dokąd pójdzie, niż dojrzałą świadomość celów i dróg, któremi do tych celów dążyć wypadnie. Marzenia młodzieńcze zasłaniały przed nim prawdę. Nic w tem niema zbrodniczego ani złego. Tak samo młodość na całym świecie robi: warunki życia mogą dopiero regulować aspiracye młodzieńcze i wskazać im drogę właściwą.

Kiedy pierwsze upojenia poegzaminowe minęły, stanęło przed nim pytanie: co robić? którędy pójść? Ze zdumieniem przeko

 

 

 

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin