Tata - Danielle Steel.pdf
(
759 KB
)
Pobierz
Microsoft Word - TATA
Tytuł oryginału DADDY
Opracowanie graficzne Studio Graficzne „Fototype"
Redaktor BOŻENNA JAKOWIECKA
Copyright © 1989 by Danielle Steel
For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o.
Published in cooperation with Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-835-3
Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o. Skład: „Fototype" w Milanówku Warszawa 1995.
Wydanie n Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Rozdział pierwszy
śnieg padał wielkimi, lepkimi płatkami. Tak jak w książce z obrazkami, którą
kiedyś Sara czytała dzieciom. Siedziała przy maszynie. Wyglądała przez okno.
Patrzyła, jak śnieg pokrywa trawnik, jak zwisa z drzew. Zupełnie zapomniała o
opowiadaniu, które układała w głowie od samego rana. Ten widok za oknem był tak
cholernie malowniczy. Taki śliczny. Wszystko wokół było takie piękne. Bajkowe
życie w bajkowym świecie. Nawet ludzie wydawali jej się jak wyjęci z bajki. A
ona nigdy nie chciała być taka jak oni. Teraz jest jedną z nich. Była jedną z
nich od lat. I pewnie zawsze będzie.
Buntownicza Sara MacCromick, zastępczyni redaktora naczelnego w piśmie
„Purpura". Dziewczyna, która skończyła Radcliffe w tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym dziewiątym na szczycie listy w swojej klasie i wiedziała, że
jest inna. W końcu stała się jedną z nich. W ciągu jednej nocy. Może więcej niż
jednej. Naprawdę zajęło jej to dwadzieścia lat.
Teraz jest Sara Watson. Panią Oliverową Wendell Watson. Mieszka w Purchase, w
stanie Nowy Jork, w pięknym domu, który po czternastu latach walki z kredytem
hipotecznym może uznać prawie za swój. Ma troje dzieci i psa. Ostatni chomik
zdechł rok temu. Ma też męża, którego kocha. Kochany, słodki Ollie. Dostał
dyplom w Harvard Business School, gdy kończyła Radcliffe. Zakochali się w sobie,
kiedy ona była na drugim roku. Stanowił jej
całkowite przeciwieństwo. Był konserwatystą, a ona miała szalone pomysły.
Wierzył w to, co próbowano wtedy zrobić w Wietnamie. Przez jakiś czas
nienawidziła go za to. Nawet przestała się z nim spotykać zaraz po dyplomie.
Upierała się, że zbyt się od siebie różnią.
Zamieszkała w SoHo w Nowym Jorku. Próbowała pisać i naprawdę nieźle jej szło.
Dwa razy wydrukowano jej tekst w „The Atlantic Monthly", a raz, o mój Boże
Przenajświętszy, w samym „New Yorkerze". Była dobra i wiedziała o tym. Oliver
mieszkał na przedmieściu z dwoma przyjaciółmi we wspólnym mieszkaniu przy
Wschodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej. Dzięki tytułowi magistra dostał całkiem
niezłą pracę w agencji reklamowej na Madison Avenue. Chciała go za to
znienawidzić, znienawidzić za ten jego konformizm, lecz nie potrafiła. Nawet
wtedy wiedziała, że bardzo go kocha.
Marzył przy niej o mieszkaniu na wsi, o seterach irlandzkich, o czwórce dzieci,
niepracującej żonie, a wtedy z niego żartowała. Wówczas uśmiechał się tym swoim
niewiarygodnym chłopięcym uśmiechem, a jej serce biło coraz mocniej. Ale nawet
wtedy, nawet wtedy udawała przed sobą, że tak naprawdę to pragnie mężczyzny o
długich włosach, artysty... rzeźbiarza... pisarza... kogoś twórczego.
Oliver był na swój sposób twórczy i błyskotliwy. Ukończył chwalebnie Harvard, a
to wszystko, co działo się w latach sześćdziesiątych, wcale go nie zmieniło.
Kiedy brała udział w marszach protestacyjnych, wyciągał ją z aresztu, kiedy
kłóciła się z nim — wręcz go wyzywała, on spokojnie i logicznie wyjaśniał jej, w
co wierzy. I był tak cholernie porządny. Miał takie dobre serce. Pozostawał jej
najlepszym przyjacielem, nawet wtedy, gdy ją złościł.
Spotykali się czasami w Village lub na przedmieściu, żeby się czegoś napić lub
coś zjeść. Opowiadał jej, czym się zajmuje, i pytał, co ostatnio napisała.
Wiedział, że jest dobra, ale nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie może być
jednocześnie twórcza i zamężna.
— Małżeństwo jest dla kobiet, które szukają oparcia. A ja chcę sama o siebie
zadbać, Oliverze Watson! — odpowiadała.
I wtedy umiała zadbać o siebie. Pracowała jako modelka dla galerii w SoHo i jako
niezależna dziennikarka. Robiła na tym pieniądze. Czasami. A teraz często
zastanawiała się, czy potrafiłaby zarabiać, wypełniać własne formularze
podatkowe, sprawdzać ważność polisy ubezpieczeniowej. Po osiemnastu latach
małżeństwa stała się tak bardzo od niego zależna. To on zajmował się wszystkimi
drobnymi sprawami w jej życiu i większością spraw dużych. To
była wegetacja w hermetycznie zamkniętym świecie, na którego straży stał zawsze
ochraniający ją Ollie.
Liczyła na niego we wszystkim i coraz częściej ją to przerażało. A gdyby mu się
coś stało? Czy poradziłabym sobie sama? Czy utrzymałabym dom, zarobiła na siebie
i dzieci? Próbowała czasami z nim o tym porozmawiać, ale on śmiał się tylko i
mówił, że nigdy nie będzie musiała się martwić. Nie zbił fortuny, lecz szło mu
nieźle. Jego poczucie odpowiedzialności zmusiło go do wpłacenia dużych sum na
polisę na życie.
Na Madison Avenue było mu dobrze. W wieku czterdziestu czterech lat został
trzecim po Bogu w firmie „Hinkley, Burrows i Dawson", w jednej z największych
agencji reklamowych w kraju. Zdobył dla niej cztery największe kontrakty. Był
cenny dla firmy i szanowany przez kolegów. Należał przy tym do najmłodszych
wiceprezesów w reklamie. Sara była dumna z niego — i przerażona jednocześnie. Co
ona tu robi, w małym ślicznym Purchase? Patrzy na padający śnieg, czeka na
powrót dzieci do domu i udaje, że pisze opowiadanie. Opowiadanie, które nigdy
nie będzie napisane, nigdy ukończone, niczego nie zmieni... tak jak to było z
innymi, które próbowała napisać przez ostatnie lata.
Postanowiła wrócić do pisania w przeddzień swoich trzydziestych dziewiątych
urodzin. Dla niej była to ważna decyzja. Te urodziny wypadły okropnie. Nawet
gorzej niż czterdzieste, kiedy to mówiła przygnębiona, że trzeba się pogodzić z
nieuchronnym losem. Zresztą na czterdzieste urodziny Oliver zabrał ją na miesiąc
do Europy. Starsze dzieciaki były na koloniach, a teściowa zaopiekowała się
Samem. Miał wtedy dopiero siedem lat i Sara po raz pierwszy zostawiała go
samego.
Przyjazd do Paryża... Dla niej jakby otworzyły się bramy raju. Nie było dzieci,
psów, zebrań komitetu rodzicielskiego, obiadów i koncertów na cele charytatywne.
Nikogo... Tylko ich dwoje... Cztery niezapomniane tygodnie w Europie. Paryż...
Rzym... podróż samochodem przez Toskanię... krótki postój na włoskiej
Riwierze... a potem kilka dni na wynajętej łódce... żeglowanie między Cannes i
Sain-Tropez... jazda do Eze i Saint--Paul-de-Vence... kolacja w Colombe d'0r...
na koniec kilka szalonych dni w Londynie. W czasie podróży bezustannie
gorączkowo gryzmoliła. Zapełniła siedem notatników. A gdy wróciła do domu...
nic... Nic z tego nie chciało się ułożyć, ani w opowiadanie, ani w artykuł czy
choćby wiersz... Tylko siedziała, gapiąc się na notesy i czystą kartkę papieru w
maszynie. Ma
czterdzieści jeden lat, a czuje się tak, jakby całe życie było już za nią.
Oliver się z niej śmieje, gdy mu o tym mówi. \
— Na Boga, Sarrie, nie zmieniłaś się ani trochę od naszego pierwszego spotkania.
I on rzeczywiście w to wierzy. Jest w tym trochę prawdy, ale nie do końca. Ona,
a i ci wszyscy, którzy chcialiby być krytyczni, mogliby zauważyć różnicę.
Błyszczące ciemnorude włosy, kiedyś opadające na plecy pasmami miedzianego
blasku, straciły swą barwę. Teraz było w nich kilka smug srebra, lecz bardziej
przejmowały się tym dzieci niż ona. Ciemnoniebieskie oczy pozostały takie same.
Tętniły życiem i humorem. Aksamitna cera była wciąż gładka i tylko gdzieniegdzie
pojawiły się maleńkie ślady przemijania czasu. Oliver twierdził zresztą, że
dodają jej twarzy uroku. Była ładną kobietą, tak jak kiedyś śliczną dziewczyną,
wysoką i smukłą o dobrej figurze i delikatnych dłoniach. Jej poczucie humoru
pokochał od razu, podobnie jak jej śmiech, odwagę, wściekły upór, by trzymać się
tego, w co wierzy. Kiedy była młoda, niektórzy uważali, że jest nie do
zniesienia. Ale nie Ollie. On nigdy. Lubił jej sposób myślenia, mówienia o
czymś, lubił też to, co mówiła. Ich związek opierał się na wzajemnym szacunku i
trosce o siebie. W łóżku też im było ze sobą dobrze. Zawsze było, teraz też.
Czasami Oliver myślał nawet, że po dwudziestu latach jest lepiej. I w pewien
sposób było lepiej. Znali się nawzajem doskonale. Stali się gładkim drewnem,
dotykanym i pieszczonym tysiące razy przez kochające dłonie. Sprawiła to czułość
prawdziwego oddania.
Dokładnie dwa lata zajęło Oliverowi przekonywanie jej, żeby się pobrali. Po
burzliwych dniach w SoHo, w wieku dwudziestu trzech lat została panią Oliverową
Watson. Opierała się i wahała przez cały czas. Odmówiła udziału w tradycyjnym
ślubie. Zostali związani węzłem małżeńskim w ogrodzie przy domu jego rodziców w
Pound Ridge, a jej rodzice i młodsza siostra przyjechali z Chicago. Sara, ubrana
w jasnoczerwoną suknię i ogromny kapelusz — prawdziwe cacko, wyglądała raczej na
dziewczynę z okładki niż na pannę młodą. Bardzo szczęśliwi, pojechali w podróż
poślubną na Bermudy. Pogoda była ohydna, ale nie zauważyli tego. Śmiali się i
leżeli w łóżku do późnego popołudnia, przychodzili tylko do jadalni na posiłki.
Potem z pośpiechem wracali do pokoju, chichocząc jak dzieci.
Trzy tygodnie później Sara była w znacznie gorszym humorze. Mieszkali w małym
mieszkaniu przy Second Avenue, w budynku pełnym stewardes i młodych kierowników,
którzy zamieniali życie
całego domu w nieprzerwane przyjęcie. Kiedy Oliver wracał z pracy, wyglądała
jakby umarł jej najbliższy przyjaciel. Ale nie chodziło o przyjaciela, tylko o
coś innego. Była zaskoczona brakiem okresu zaraz po podróży. Tak bardzo ufała
swemu gumowemu kapturkowi, że była absolutnie pewna, iż nie jest w ciąży.
Przecież nosiła go nieprzerwanie dzień i noc, od stopni ołtarza do postawienia
walizek po powrocie. Coś jednak poszło nie tak i była w ciąży. Chciała ją
usunąć. Oliver przeraził się, że mogła o tym w ogóle pomyśleć. Ale Sara była
bardziej od niego przerażona, że może mieć dziecko tak prędko.
— Przecież jeszcze nie chcemy mieć dużej rodziny. Chcę iść do pracy... robić
coś...
Myślała o staraniu się o pracę w czasopiśmie literackim, gdyż jej opowiadania
nie sprzedawały się już tak dobrze. Złożyła również podanie o przyjęcie do
Columbia Graduate School, żeby popracować nad magisterium. Tuż przed ślubem
porzuciła pracę w galerii, gdyż codzienne dojeżdżanie do SoHo byłoby bardzo
niewygodne.
— Możesz potem iść do pracy — mówił Oliver.
Przekonywał, uspokajał, pocieszał, pochlebiał, robił wszystko co mógł, by
poczuła się lepiej. Nie dawała się pocieszyć. Każdego wieczora, gdy wracał do
domu, nagle ogarniał go strach: „A jeśli to zrobiła?... Jeśli poszła do kogoś,
kiedy on był w biurze... usunęła ciążę..." Ale nic nie zrobiła. Może była na to
zbyt chora, zbyt wyczerpana, zbyt przygnębiona, aby choć spróbować... A gdy się
ocknęła, obijała się po mieszkaniu, chodząc jak kaczka i zastanawiając się, jak
mogła do tego dopuścić.
Oliver za to był zachwycony. Ciągle mówił o tym, że chce mieć czworo dzieci.
Nawet jeśli mieliby głodować, to on nie zgodziłby się na usunięcie płodu. To
było ich dziecko. Ich własne. Na długo przed narodzeniem już je kochał.
Benjamin Watson pojawił się z jasnorudą czupryną i wyrazem zdziwienia w jasnych
oczach dokładnie w dziewięć miesięcy i trzy dni od ślubu swoich rodziców. Ciągle
płakał i był bardzo podobny do matki ku ogromnemu zadowoleniu Olivera,
zachwyconego, że ma syna i na dodatek wierne odbicie Sarah.
Benjamin przypominał Sarę nie tylko z wyglądu. Miał jej zdecydowanie, upór i
porywczość. Były takie dni, kiedy myślała, że go zaraz udusi, zanim zjawi się w
domu Oliver, żeby ich oboje uspokoić. W kilka minut po jego powrocie dziecko
gruchało uszczęśliwione, śmiało się, bawiło, wołało „a kuku!" Oliver krążył
po mieszkaniu z synkiem w ramionach, a Sara opadała na krzesło z westchnieniem i
szklanką wina w dłoni, zastanawiając się, jak ona to przeżyje.
Macierzyństwo z całą pewnością nie było dla niej. Za małe mieszkanie
doprowadzało ją do szaleństwa. Kiedy była brzydka pogoda, co w tamtym roku
zdarzało się często, i nie mogli wyjść, zdawało jej się, że krzyki dziecka
odbijają się od ścian i że za chwilę zwariuje. Oliver chciał, aby wyprowadzili
się z miasta do własnego domu, ale wtedy to marzenie było nierealne. Nie stać
ich było na to. Sara zaproponowała, że pójdzie do pracy. Kiedy jednak zaczęli
liczyć, okazało się, że wszystko, co by zarobiła, i tak poszłoby na opłacenie
opiekunki. Mieliby tyle samo pieniędzy, co przedtem. Jedyną pozytywną stroną
pójścia do pracy byłoby atrakcyjne dla Sary wyrwanie się z domu, ale Oliver
uważał, że dla niej najważniejsze powinno być przybywanie z dzieckiem.
— Głupie gadanie, 01. Czego ty ode mnie chcesz? Żebym tu siedziała cały dzień i
mówiła do siebie? Słuchała jego wrzasków?
Czasami myślała, że już dłużej tego nie zniesie. A perspektywa czwórki dzieci,
której on nadal chciał, wywoływała w niej samobójcze myśli.
Jej rodzice mieszkali w Chicago i nie byli zbyt pomocni. A jego rodzice, mimo
najlepszych chęci, też nie na wiele się przydawali. Matka Olivera miała tylko
jedno dziecko, wiedza o tym, jak sobie radzić z niemowlęciem, jakoś uleciała jej
z pamięci. Na dodatek przebywanie z Benjaminem w jednym miejscu bardzo ją
denerwowało. Choć nie tak, jak denerwowało Sarę. Wreszcie dziecko przestało
płakać. Gdy zaczęło chodzić, już znacznie mniej przerażało Sarę. Koniec
kłopotów...
Wynajęli na lato dom na Long Island. „Za rok będę mogła posłać go do
przedszkola... Jeszcze jeden rok i już będę prawie wolna... będę mogła wrócić do
pisania..." Przestała już myśleć o pracy. Chciała napisać powieść.
Wszystko zaczęło się już jakoś układać, gdy złapała grypę, najgorszą ze
wszystkich gryp. Po miesiącu chorowania była pewna, że umiera. Nigdy przedtem
nie czuła się taka chora. Było jej ciągle zimno. Tak kasłała, jakby miała
gruźlicę. Od kaszlu, od rana do nocy, było jej niedobrze. W końcu, po czterech
tygodniach walki, zdecydowała się na wydatek i poszła do lekarza. Miała grypę i
jeszcze coś. Spodziewała się drugiego dziecka. Tym razem nie było gniewu,
wściekłości, oburzenia czy ataków furii. Tym razem była tylko rozpacz. I
godziny, długie godziny płaczu. Nie może znowu
10
tego robić. Nie może... Nie może zajmować się drugim dzieckiem. Benjamin jeszcze
nie wyrósł z pieluch... a teraz będzie ich dwoje...
To wtedy widziała Olivera po raz pierwszy przygnębionego... Nie wiedział, jak ją
przekonać. Jak za pierwszym razem, był zachwycony samą myślą o drugim dziecku,
ale gdy mówił jej o tym, płakała jeszcze bardziej.
— Nie mogę, po prostu nie mogę, Ollie, proszę, nie zmuszaj mnie...
Znowu kłócili się o aborcję... Raz udało jej się prawie go przekonać. Zagroziła
mu, że jeśli się nie zgodzi, to ona zwariuje. Ale w końcu namówił ją. Dostał
podwyżkę, gdy była w połowie ciąży. Wydawał wtedy każdy dodatkowy grosz na
wynajęcie kobiety na przychodne na trzy popołudnia w tygodniu. Była Irlandką, a
w jej rodzinie wychowywało się trzynaścioro dzieci. Właśnie ktoś taki był
potrzebny Sarze. Znowu mogła wychodzić z domu, siedzieć w bibliotece, spotykać
się z przyjaciółmi, zwiedzać galerie i muzea. Zaczęła się cieszyć z istnienia
Benjamina. Raz czy dwa zabrała go do muzeum. Jej samopoczucie ogromnie się
poprawiło. A Oliver wiedział, że chociaż nigdy by się do tego nie przyznała,
zaczęła niecierpliwie czekać na drugie dziecko.
Melissa urodziła się, gdy Benjamin miał dwa lata. Oliver zaczął poważnie myśleć
o przeprowadzeniu się na wieś. Prawie w każdy weekend oglądali różne domy w
Connecticut i w końcu stwierdzili, że ich na to nie stać. Próbowali i w
Westchester, i na Long Island. Zanosiło się na to, że bez końca będą oglądać
domy w weekendy. Byli w Pound Ridge, Bronxville, Katonah i wreszcie, po roku, w
Purchase znaleźli to, czego szukali. Stary dom, w którym nikt nie mieszkał od
dwudziestu lat. Wymagał mnóstwa pracy. Była to część dużej posiadłości. Dostali
ją prawie pół darmo. I choć musieli oszczędzać, ograniczyć wydatki i wykonać
większość prac własnoręcznie, to już po roku przemienili ruderę w prześliczny
dom, z którego oboje byli bardzo dumni.
— To nie oznacza, że będę miała więcej dzieci, Oliverze Watson! Dla niej
mieszkanie na przedmieściu było wystarczająco dużym poświęceniem. A przysięgła
sobie, gdy jeszcze chodziła z Oliverem, że nigdy się nie wyprowadzi z Nowego
Jorku. Lecz nawet ona musiała przyznać, że tak było znacznie lepiej.
Wynajmowanie mieszkania przy Second Avenue nie miało sensu, a wszystkie większe,
które oglądali w mieście, były za małe i idiotycznie drogie. W Purchase dzieci
miały własne pokoje. Były także: ogromny, lecz przytulny salon z kominkiem,
biblioteka, którą z zamiłowaniem
11
wypełniali książkami oraz kuchnia z dwiema ścianami z cegieł, ciężkimi
drewnianymi belkami na suficie i staromodnym piecem, który Sara uparła się
odnowić. Były tam ogromne wykuszowe okna, wychodzące prosto na wyczarowany przez
nią ogród. Kiedy gotowała, mogła przez nie patrzeć na bawiące się dzieci. Przed
przeprowadzką na wieś Irlandka odeszła, i to nawet dobrze się złożyło, bo nie
było ich wtedy stać na pomoc domową.
Gdy Benjamin skończył trzy lata i poszedł do przedszkola, a potem poszła również
Melissa, Sara powiedziała sobie, że wróci do pisania. Ale jakoś wciąż nie było
na to czasu. Zawsze miała coś do zrobienia. Pracowała społecznie w miejscowym
szpitalu, jeden dzień w tygodniu spędzała w przedszkolu, robiła zakupy, odwoziła
i odbierała dzieci, sprzątała dom, prasowała koszule Olliego i zajmowała się
ogrodem. Była to zadziwiająca odmiana jak na byłą redaktorkę „Purpury".
Śmieszne, ale dla niej to nie miało żadnego znaczenia. Kiedy wyprowadzili się z
Nowego Jorku, to było tak, jakby zostawiła tam część siebie. Tę część, która
ciągle walczyła i nie mogła się pogodzić ani z małżeństwem, ani z
macierzyństwem. I tak zaczęła należeć do tego małego spokojnego świata, jaki ją
otaczał.
Spotykała się z innymi kobietami, które miały dzieci w tym samym wieku. W
weekendy grali w brydża i w tenisa ze znajomymi małżeństwami. Praca społeczna
wymagała coraz więcej czasu.
Jej miotanie się i walka o siebie zostały dawno zapomniane. Jej pisanie też.
Nawet już za nim nie tęskniła. Miała wszystko, czego chciała. Pracowite,
szczęśliwe życie z mężem i dziećmi.
Wspomnienie o wrzeszczącym niemowlęctwie Benjamina powoli blakło, gdyż stał się
on słodkim, pogodnym dzieckiem, podobnym do Sary nie tylko z wyglądu. Benjamin
podzielał także wszystkie jej zainteresowania i pasje. Na swój sposób był
lustrzanym odbiciem Sary. Oliver to dostrzegał i bawiło go to. I Sara, chociaż
rzadko się do tego przyznawała, pochlebiało to podobieństwo i cieszyło ją.
Melissa też była słodkim dzieckiem. Sprawiała mniej kłopotów niż Benjamin w jej
wieku i pod wieloma względami przypominała swego ojca. Miała beztroski uśmiech i
radosne podejście do życia. Nie żądała zbyt wiele dla siebie od żadnego z nich.
Uszczęśliwiało ją samo chodzenie za matką, z książeczką, lalką czy układanką w
rączce. Czasami Sara zupełnie zapominała o jej obecności. Córeczka miała jasne
włosy Olivera i zielone oczy, choć tak naprawdę nie była do niego podobna.
Bardziej przypominała swoją babkę, co złościło Sarę, gdy wspominali o tym jej
teściowie.
12
Sara i matka Olivera nigdy się nie zaprzyjaźniły. Pani Watson wcześnie i
szczerze powiedziała jedynemu synowi, co sądzi o Sarze, zanim młodzi się
pobrali. Uważała ją za upartą, wymagającą dziewczynę, która za wszelką cenę
będzie dążyła do swoich własnych celów. Pani Watson zawsze się bała, że pewnego
dnia Sara okrutnie skrzywdzi Olivera, choć na razie była dla niego dobrą żoną,
co pani Watson niechętnie przyznawała do męża, gdy ten stawał w obronie synowej.
Sara czuła, że starsza pani ją obserwuje, jakby czekając na jakieś potknięcie,
jakiś fałszywy krok, okropne niepowodzenie, które w końcu udowodni, że miała
rację. Jedyną radością, jaka je łączyła, była dwójka dzieci. Pani Watson wprost
je uwielbiała, a Sara kochała tak, jakby ich pragnęła od samego początku.
Pani Watson pamiętała synowej, że kiedyś chciała je usunąć. Oliver nigdy matce o
tym nie powiedział, ale ona wyczuwała, co się dzieje, nawet jeśli jej nikt nic
nie mówił. Ta inteligentna, spostrzegawcza kobieta doskonale wiedziała, że Sara
będąc w ciąży wcale nie czuła się szczęśliwa ani nie cieszyła się z Benjamina,
gdy był niemowlęciem. Z drugiej strony nawet pani Watson musiała przyznać, że
Benjamin nie należał do łatwych dzieci. Ją też wyprowadzał z równowagi
nieustannym krzykiem.
Teraz o wszystkim zapomniano. Dzieci rosły, a Sara i Oliver kwitli, oboje bardzo
zajęci i szczęśliwi. Wyglądało na to, że Sara porzuciła w końcu swe ambicje
literackie, które pani Watson zawsze uważała za trochę przesadzone.
— To dobra dziewczyna, Phyllis. Nie bądź dla niej taka surowa. Była bardzo
młoda, kiedy się pobrali. I to dzięki niej Oliver jest taki szczęśliwy... — Mąż
zawsze do wszystkiego podchodził znacznie spokojniej niż ona.
— Wiem... ale mam takie uczucie, że ona chce czegoś więcej, czegoś, co jest na
razie poza jej zasięgiem, za co jednak pewnego dnia Oliver dużo zapłaci... —
Było to bardzo przenikliwe spostrzeżenie.
Plik z chomika:
piotr2287
Inne pliki z tego folderu:
cover.jpg
(14 KB)
metadata.opf
(6 KB)
Tata - Danielle Steel.pdf
(759 KB)
Tata - Danielle Steel.mobi
(436 KB)
Inne foldery tego chomika:
Chata (2392)
Dluga droga do domu (2393)
Dom przy Hope Street (2394)
Dom Thurstonow (2395)
Gra z fortuna (2396)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin