Fielding Henry - PRZYGODY JÓZEFA ANDREWSA.doc

(1489 KB) Pobierz
HENRY FIELDING

HENRY FIELDING

DZIEJE PRZYGÓD JÓZEFA ANDREWSA I JEGO PRZYJACIELA PANA ABRAHAMA ADAMSA

PRZEKŁAD

MARIA KORNIŁOWICZ

 

 

 

PRZEDMOWA AUTORA

Możliwe, że zwyczajny czytelnik angielski inne ma pojęcie

O romansie niż autor tych oto małych tomikowi, a tym samym może spodziewać się rozrywki, jakiej w nich nie znajdzie i jaka nie leżała w zamiarach piszącego. Nie zaszkodzi więc, gdy zamieścimy na wstępie parę słów dotyczących tego sposobu pisania, tym więcej, że nie przypominam sobie, bym spotkał podobne próby w naszym języku.

Zarówno epos, jak i dramat dzielą się na tragedie i ko­medie. Homer, ojciec tego rodzaju poezji dał nam wzory zarówno jednej, jak drugiej; dzieło dramatyczne jednak w ca­łości zaginęło. Mówi nam o nim Arystoteles, twierdząc, że było tym w stosunku do komedii, czym Iliada do tragedii. Być może, iż brak przykładów tego rodzaju twórczości wśród pisarzy starożytnych wynika z racji zaginięcia tego wspaniałego wzoru. Gdyby istniał, na pewno znalazłby naśladowców, tak jak inne poematy tego wielkiego i oryginalnego geniusza.

Dalej, jeśli utwory poetyckie mogą być tragiczne lub ko-

miczne, ośmielę się stwierdzić, że mogą być składane zarówno wierszem, jak prozą; choćby bowiem brakowało im miary wier­szowej, którą krytycy uważają za jedną z zasadniczych cech poematu epickiego, ten sposób pisania odpowiada wszystkim innym warunkom eposu. A więc zawiera fabułę, akcję, pre­zentację charakterów, uczucia oraz styl (choć brakuje mu tylko rymuj. Wobec czego, wydaje mi się. że słusznie należy zali­czyć ów sposób pisania do epiki. Żaden zresztą krytyk nie polrudzil się, by umieścić go w innym dziale lub ochrzcić jakimś osobnym mianem.

Tak więc '¡'dennik arcybiskupa z Cambrai może być moim zdaniem policzony do epiki na równi z Odyseją Homera. Słuszniej i rzetelniej bowiem postąpimy zaliczając to dzieło do rodzaju, od którego różni się tylko pod tym względem, niż do rodzajów, których nie przypomina żadnym innym. Ta­kimi są wielkie dzieła pospolicie zwane romansami, jak Klelia, Kleopatra, Astrea, Kassamlra, Wielki Cyrus- i nieprzeliczona

ilość innych, które zawierają, jak uważam, bardzo mało pou­czeń i mc bawią c/yidmka

Otóż romans komiczny jest komicznym eposem pisanym prozą i różni się od komedii lym. czym poważny epos od tragedii: akcja takiego romansu jest szersza i zrozumialsza niż akcja komedii, jest tez duzo bogatsza w wydarzenia i wpnv wadza większą różnorodność charakterów t>d poważnego ro­mansu różni się fabułą i akcją. gdyż. w pierwszym wypadku są one poważne i uroczyste, w drugim zaś lekkie i pocieszne; różni się także charakterem bohaterów. *pi owadza^c do rtv mansu komicznego ludzi otz»/cj kondycji, a zatem lud/t o gor szych manierach, podczas gdy romans poważny ukazuj n.tm postacie wyższego typu. W końcu rozn. się w tposobie pr/ed stawienia uczuć i w styłu. wysuwa bowiem snues/ne na miejsce wzniosłego. Myślę, że tezeli idzie o spt*ob pisania, dopusz­czalny może być czasami nawet styl burleski' W tej ksiąAC będzie na to wiele przykładów, tak * opisach hiiatyk. jak i w innych ustępach Nie potrzebujemy wskazywać na nic czy­telnikowi obznąjomionetnu z klasykami. a dla rozw-rsdcnia kto- rego owe parodie i nasladow^n-a głownie tą przeznaczone Mimo, że uciekaliśmy »ę czadem do takiego stylu, staran­nie unikaliśmy przesady w opisach charakteru i uczue boha terów, gdyż styl ten moee by*, wprowadzony tylko do bur­leski, a nie zamierzamy naszego dzida na jej wzór kształ­tować. C zyż mogą bowiem isinioć dwa bardziej różne rodzaje literackie niż rodzaj komiczny i burleska ^ Ostatnia ukazuje zawsze to. co potworne i nienaturalne, a nasza przyjemność.

gdy czytamy takie utwory, płynie z niespodziewanych niedo­rzeczności, w rodzaju przypisywania prostakom obyczajów ludzi wysoko postawionych lub é converso. Tymczasem w utworze komicznym .musimy ograniczyć się wyłącznie do natury, a z jej wiernego naśladowania zaczerpnie rozumny czytelnik przy­jemność, jaką tym właśnie sposobem możemy mu przekazać. Może dlatego autorowi utworów komicznych nie wolno pod żadnym pozorem odchylać się od natury. Autor utworów po­ważnych byłby mniej odpowiedzialny za takie odchylenie, gdyż nieczęsto spotyka się z tym, co wielkie i godne podziwu. Życie powszednie zaś na każdym kroku dostarcza bystremu obserwa­torowi okazji do śmiechu.

Zatrzymałem się dłużej nad sprawą burleski, gdyż często zdarzało mi się słyszeć to miano nadawane przedstawieniom

o              charakterze czysto komicznym, w których jedynie styl zatrąca

o              burleskę. Styl zaś, będąc szatą poematu, może, wedle dość powszechnego mniemania, podobnie jak suknia człowieka, lepiej określać charakter - w pierwszym wypadku całego poematu, w drugim wypadku osoby — niż jakakolwiek inna poważniejsza właściwość. Niewątpliwie jednak pewna rubaszność stylu, przy zupełnej naturalności uczuć i postaci, nie stanowi jeszcze bur­leski, podobnie jak pompatyczność i dostojność słów nie świad­czy o wzniosłości przedstawienia, które poza tym może być pospolite i płaskie.

Mniemam, iż zdanie mylorda Shaftesbury’ego o burlesce w ścisłym tego słowa znaczeniu zgadza się z moim, a miano­wicie, gdy twierdzi, że nic podobnego nie istnieje w pismach autorów starożytnych. Jeśli jednak burleska mniejszą we mnie

niż w nim wywołuje niechęć, to nie z powodu pewnego suk­cesu, jaki osiągnąłem w tej dziedzinie na deskach teatru*, lecz dlatego, że ten rodzaj literacki budzi nieporównanie większą wesołość i śmiech niż jakikolwiek inny: te zaś są chyba naj­lepszym lekiem dla ludzkiego umysłu, oczyszczając go skutecz­niej, niż można przypuszczać, ze spleenu, melancholii i innych dolegliwości. Potwierdza to zwykła obserwacja: ta sama kom­pania wykazuje dużo lepszy humor i dobrotliwsze usposobie­nie, nacieszywszy się przez parę godzin wesołym widowiskiem, niż wynudziwszy się na tragedii lub na poważnym odczycie. Chcąc objaśnić to zaczerpniętym z innej dziedziny sztuki przy­kładem, w którym różnica ta uwydatnia się jaśniej i wyra/niej, porównajmy dzieła malarza odtwarzającego zabawne wydarze­nia, z rysunkami zwanymi przez Włochów coruutura. Dosko­nałość tych pierwszych polega na oddaniu dokładnym natury, gdyż bystre oko od razu odrzuci każdą przesadę i każde od­chylenie od wzoru dostarczonego malarzowi przez tę alma materI. Tymczasem w karykaturze wszelka swoboda jest do­puszczalna - celem karykatury jest ukazywanie monstrów, a nie ludzi, i w jej zakresie leżą wszystkie zniekształcenia i prze­sady.

Tym, czym karykatura w malarstwie, tym jest burleska w li­teraturze, a więc taki sam związek zachodzi między malarzem i autorem utworów komicznych. W tym miejscu muszę stwier­

dzić, że o ile malarz znajduje się w korzystniejszym położe­niu w pierwszym wypadku, to pisarz jest nieporównanie bar­dziej uprzywilejowany w drugim. Łacniej bowiem można odma­lować, niż opisać to, co potworne, a to, co śmieszne, dużo łatwiej jest opisać, niż odmalować.

Pomimo że w obydwu tych rodzajach umiejętności rodzaj komiczny mniej pobudza do śmiechu niż burleska, każdy przy­zna - jak mniemam — że przyjemność, jaką nas on obdarza, zawiera w sobie więcej słuszności i pożytku. Uważam więc, że nie uczyniłby wielkiego zaszczytu genialnemu Hogarthowi ten, kto by go nazwał malarzem burleski. Niewątpliwie bowiem dużo jest łatwiej (choć mniejszy wzbudza podziw) namalować człowieka z olbrzymim nosem czy z dziwnie wykrzywionymi ry­sami, łatwiej jest przedstawić go w dziwacznej lub potwornej postaci, niż wyrazić na płótnie ludzkie uczucia. Zawsze sądzono, iż dla malarza wielką jest pochwałą orzec, że jego postacie zdają się oddychać; o ileż jednak pochwała będzie większa i zaszczytniejsza, gdy będziemy mogli o nich powiedzieć, że zdają się także myśleć.

Powróćmy jednak do naszej materii. Jak już mówiłem, w tej oto książce jedynie śmieszność będzie wchodziła w grę. Czytelnik nie będzie uważał za zbędne objaśnienie tego wyrazu, gdy uprzytomni sobie, jakie najdziwniejsze, a błędne znaczenia nadają mu pisarze traktujący o śmieszności. Czymże, jeśli nie pomyłką, jest chęć ośmieszenia najczarniejszych zbrodni, lub, co gorsza, najstraszniejszych nieszczęść? Czy można by popeł­nić większą niedorzeczność, niż pisząc komedię o Neronie,

z wesołym incydentem rozpruwania brzucha matce? Cóż może wywołać większe zgorszenie niż chęć ośmieszenia nędzy lub niedoli? Czytelnik, nawet niekoniecznie bardzo wykształ­cony, sam znajdzie podobne przykłady.

Rzecz szczególna - Arystoteles, tak chętny i skory do wsze­lakich definicji, nie uważał za właściwe podać definicji śmiesz­ności. Kiedy mówi, że jest ona właściwa komedii, dodaje, iz podłość nie jest przedmiotem nadającym się do śmiechu. O ile jednak pamiętam, nigdzie nie określa, co ma być owym przed­miotem. Nic nam także nie mówi o tym wielebny Bellegarde, który na ten temat napisał rozprawę - a omawiając wiele rodzajów śmieszności, nigdy nie pokusił się o wytropienie jej źródła.

Mnie się wydaje, że jedynym źródłem prawdziwej śmiesz­ności jest udawanie. Gdy zdamy sobie sprawę, ile strumieni rozchodzi się z tego jednego źródła, od razu przestaniemy się dziwować, że tak wiele daje nam materiału do obserwacji. Udawanie wynika z dwóch przyczyn: próżności lub hipokryzji. Próżność każe nam dla zdobycia aplauzu udawać takich, ja-

kimi nie jesteśmy. Hipokryzja znów każe nam unikać krytyki przez ukrywanie przewinień pod płaszczykiem przeciwstawnych im cnót. Obydwie te przyczyny są często pomieszane (i nie­łatwo jest je rozróżnić), ponieważ jednak wynikają z całkiem odmiennych motywów, są najzupełniej odmienne w swoich przejawach. Udawanie wynikające z próżności bliższe jest praw­dzie, gdyż nie musi pokonywać tak gwałtownego oporu natury, jak w wypadku hipokryzji. Trzeba dodać, że udawanie nie oznacza koniecznie zupełnego braku tych zalet, które się chce udawaniem podkreślić. Co prawda, jeśli wynika z hipokryzji, jest ściśle sprzymierzone z oszustwem, gdy jednak pochodzi z próżności jest raczej związane z chęcią pokazania się. Tak na przykład udawanie hojności jest całkiem czym innym u czło­wieka próżnego niż u skąpca; choćby bowiem człowiek próżny nie był takim, za jakiego chce uchodzić, lub nie posiadał danej cnoty w stopniu, na jaki pozuje, udawanie to jest mniej ra­żące niż u skąpca, który jest przeciwieństwem tego, czym by się chciał wydawać. Śmieszność pochodzi z podpatrzenia tych udanych zalet i zawsze dziwi i bawi czytelnika; udawanie wy­nikające z hipokryzji jest dużo zabawniejsze niż to, którego podłożem jest próżność. Odkrycie bowiem, że dany człowiek jest zupełnym przeciwieństwem tego, co udaje, bardziej zaska­kuje, a zatem i bardziej rozśmiesza niż odkrycie, że tylko mu niedostaje w pełni tych zalet, jakimi chciałby się chlubić. Pozwolę sobie zauważyć, że nasz Ben Johnson, który naj­lepiej ze wszystkich rozumiał śmieszność, przeważnie godził w hipokryzję.

Tylko dzięki przybranej pozie klęski życiowe, nieszczęścia i wrodzone braki mogą stać się przedmiotem śmiechu. Istot­

nie, chorobliwy musiałby być umysł człowieka, który by uwa­żał brzydotę, kalectwo lub nędzę za rzeczy śmieszne same w sobie. Nie przypuszczam, aby w kimkolwiek mogła wywołać śmieszność postać obdartego człowieka jadącego wozem przez ulicę. Gdyby jednak ta sama postać wysiadała z poszóstnej karety lub wyskakiwała z lektyki, z kapeluszem pod pachą, niewątpliwie wzbudziłaby śmiech — i słusznie. Tak samo (o ile nie mamy szczególnie szatańskiej natury) nie pobudza nas do wesołości widok ubogiego domu, w którym jakaś nieszczęsna rodzina drży z zimna i przymiera głodem; gdybyśmy jednak ujrzeli tam kominek, w którym na ruszcie zamiast węgla znaj­dowałyby się kwiaty, gdybyśmy zobaczyli puste półmiski i chiń­ską zastawę na kredensie lub inne pozory bogactwa i wykwintu bądź to w ubraniu osób, bądź w urządzeniu domu, śmiech nasz z tak fantastycznego widoku byłby całkowicie usprawied­liwiony. Przyrodzone ułomności jeszcze mniej nadają się do wyśmiewania; kiedy jednak brzydota pretenduje do pochwał należnych pięknu lub kalectwo pragnie popisać się zręcznością, wówczas owe nieszczęsne okoliczności, które początkowo budzi­ły nasze współczucie, stają się jedynie powodem naszego roz­weselenia.

Poeta podkreśla to bardzo dobitnie:

Nie za to, czym jest, człowieka się łaje,

Ale — że nie jest, kim się być podaje...

Myśl ta byłaby jaśniejsza, gdyby metrum pozwoliło na wsta­wienie słowa „ośmiesza” w pierwszym wierszu. Wielkie występki są słusznym przedmiotem naszej odrazy, na mniejsze wady

patrzymy z politowaniem, a wszelkie udawanie uważam za jedyne źródło prawdziwej śmieszności.

Zarzuci mi ktoś może, iż wbrew własnym zasadom wpro­wadziłem do tej książki wiele ciemnych występków. Odpo­wiem na to: po pierwsze jest nader trudną rzeczą opisywać ludzkie czyny i nie otrzeć się o występek; po drugie, grzechy tu opisane są raczej przypadkowymi konsekwencjami ludzkich słabostek i ułomności, a nie stałymi cechami charakteru; po trzecie, nigdy nie są tu przedmiotem śmiechu, lecz odrazy; po czwarte, występek nie jest naszym głównym tematem, a w końcu nigdy nie osiąga zamierzonego zła.

Zaznaczyłem w ten sposób różnicę między Józefem Andrew­sem a dziełami pisarzy romansów z jednej strony, zaś burleską z drugiej. Napomknąłem też słów parę (więcej nie zamierzałem)

o              tym rodzaju pisania, który, jak już mówiłem, nie jest jeszcze znany w naszym języku. Teraz więc mogę pozostawić zacnemu czytelnikowi trud porównania zamieszczonych tu uwag z moją książką i nie przetrzymywać go dłużej. Pozwolę sobie tylko wtrącić słowo o jej bohaterach.

W tym miejscu muszę uroczyście zapewnić, że nie mam zamiaru, nikogo oczerniać ani szkalować. Chociaż wszystko, co tu piszę, jest wzięte żywcem z księgi natury, i nie ma postaci czy wydarzenia, którego bym nie zaobserwował lub nie doświadczył, starałem się, jak mogłem, przesłonić osoby, stwarzając takie okoliczności, taką kolejność wydarzeń i zabar­wienie, by nikt nie mógł się łatwo domyślić, o kogo chodzi. Jeśliby nawet tak się zdarzyło, to tylko w tym wypadku, gdy opisana wada tak jest niewielka, że sam delikwent śmiał­by się ze swej słabostki na równi z innymi.

Jeżeli chodzi o Adamsa, jest to najjaśniejszy charakter ze wszystkich, a więc sądzę, że nie znajdzie się podobny w żadnej dotąd wydanej książce. Chodziło mi o ukazanie doskonałej prostoty, ponieważ zaś dobroć jego serca spodoba się na pewno

wszystkim zacnym ludziom, mam nadzieję, że zyskani prze­baczenie w oczach dżentelmenów jego profesji. O ile bowiem są oni godni swych święceń, nikt nie żywi dla nich większego respektu niźli ja. Wybaczą mi oni przeto, iż uczyniłem Adamsa du­chownym, pomimo różnych przyziemnych przygód, w jakie będzie zamieszany; żaden bowiem inny stan nie byłby mu dostarczył tylu sposobności do wykazania jego cennych zalet.

KSIĘGA PIERWSZA

rozdział pierwszy

O              sztuce pisania żywotów w ogóle, a w szczególności o Pameli; z przydaniem słowa o Colleyu Cibberze / innych

Oklepane to, niemniej prawdziwe spostrzeżenie, że przykłady działają na umysł silniej niż przykazania, jeśli zaś tak jest w rzeczach szpetnych i godnych nagany, tym bardziej stosuje się to do wszystkiego, co chwalebne i piękne. Tu bowiem chęć dotrzymania kroku działa skuteczniej i wywołuje w nas nieodpartą potrzebę naśladownictwa. A zatem człowiek prawy jest, rzekłbyś, nieustanną lekcją dla swego otoczenia, lekcją dużo w tym wąskim kółku użyteczniejszą niż dobra książka.

Jednakże często się zdarza, że najszlachetniejsi ludzie są bardzo mało znani i tym samym nie mogą rozszerzać pożytku ze swego przykładu na dalsze kręgi; tu więc z pomocą po­winien przyjść pisarz i podjąć dzieło rozpowszechniania ich dziejów i ukazania ładnych konterfektów oczom tych, którzy nie mieli szczęścia znać pierwowzorów. W ten sposób, ukazując światu tak zacne przykłady, pisarz oddaje, być może, ludz- kości większą przysługę niż ten, którego życie tych przyk a-

dów dostarczyło.              , .

Z tego właśnie punktu widzenia patrzyłem zawsze na^bio­grafów, którzy opisywali czyny wielkich i zacnych ludzi obojga

płci. Nie wspominam o starożytnych pisarzach, jak Plutarch, Nepos i inni, o których słyszałem w młodości; co prawda w ostatnich czasach mało są czytywani, gdyż pisali w prze­starzałej formie i, jak się często uważa, w niezrozumiałym języku; nasza własna mowa dostarcza wielu świetnych okazji i nauk mających na celu szczepienie cnót wśród młodzieży i bardzo łatwych do zrozumienia dla osób o średnich zdol­nościach. Takim jest żywot Jana Wielkiego, który dzięki swym śmiałym i bohaterskim poczynaniom przeciwko ludziom o wiel­kiej i atletycznej budowie otrzymał sławetny przydomek Po­gromcy Olbrzymów, historia hrabiego Warwicka, którego chrze­stne imię brzmiało Gwidon, żywoty Argalusa i Partenii, a przede wszystkim historia siedmiu godnych mężów, szermierzy chrześci­jaństwa. We wszystkich tych opowieściach przyjemność łączy się z pouczeniem i czytelnik jest prawie równie zbudowany, jak zaciekawiony.

Pomijam jednak i te, i wiele innych opowieści, by wspom­nieć o dwóch książkach ostatnio wydrukowanych, a przedsta­wiających godne podziwu wzory tego wszystkiego, co najpięk­niejsze u płci obojej. Pierwsza książka, traktująca o cnotach męskich, napisana była przez wielkiego człowieka, żyjącego takim właśnie życiem, jakie opisał; wielu ludzi sądzi nawet,

źe dlatego żył tak, a nie inaczej, by móc to opowiedzieć. Drugą przekazał nam historyk, który, jak się to powszechnie czyni, zaczerpnął swe wiadomości z autentycznych wspomnień i zapisków. Czytelnik domyśla się zapewne, iż mówię tu o żywotach pana Colleya Cibbera i pani Pameli Andrews. Jakże Chytrze postępuje pierwszy, gdy dając do zrozumienia, iż uchylił się od ofiarowywanych mu najwyższych godności w kościele i państwie, uczy nas wzgardy dla splendorów tego świata! Jak silnie wpaja w nas absolutne posłuszeństwo wobec przełożonych! Wreszcie, jakże doskonale nas uzbraja przeciw tak przykremu i nędznemu uczuciu, jakim jest obawa przed narażeniem się na niełaskę. Jak jasno przedstawia pustotę i próż­ność tej ułudy, jaką jest sława.

Byłoby zbędnym powtarzać, czego się dowiedziały czytel­niczki z pamiętników pani Andrews, gdyż jest to wybornie przedstawione w świetnych esejach i listach poprzedzających drugie i dalsze wydania tego dzieła. Autentyczna historia, którą obecnie przedkładam publiczności, świadczy o tym, jak wiele dobrego może zdziałać książka i jak wielka jest siła działania przykładu, co już uprzednio zauważyłem. Pokaże się bowiem, że główną przyczyną, która pozwoliła Józefowi Andrew­sowi zachować niewinność wśród największych pokus, był sto­jący mu przed oczyma znakomity przykład cnót, jakimi odzna­czała się jego siostra. Dodam tu tylko nawiasem, że ten rodzaj męskiej czystości, aczkolwiek niewątpliwie równie piękny i po­

żądany dla jednej, jak dla drugiej płci, jest niemal jedyną cnotą, której wielki apologeta, dając czytelnikom przykład swojej cnotliwości, sobie nie przypisywał.

ROZDZIAŁ DRUGI

              panu Józefie Andrewsie, jego urodzeniu, parantelach, edukacji

              wielkich zdolnościach wraz z paru słowami o jego przodkach

Pan Józef Andrews, bohater naszej przyszłej historii, był uważany za jedynego syna starego Andrewsa i jego żony oraz brata znakomitej Pameli, której cnota cieszy się obecnie taką sławą. Przodków jego szukaliśmy z wielką starannością, lecz z niewielkim sukcesem, nie mogąc wyśledzić ich dalej niż do pradziadka, o którym jeden z najstarszych parafian mówił - a słyszał to od swego ojca - że wyśmienicie bił się w paJki. Zagadnienie, czy istnieli przed nim jacyś przodkowie, zosta­wiamy naszym ciekawym czytelnikom, nie mając dostatecznie pewnych danych, na których moglibyśmy się oprzeć. Jednakże nie możemy pominąć pewnego nagrobka, o którym nam doniósł jeden z wszędobylskich przyjaciół:

Zatrzymaj się przechodniu — pod głazem posadzki Spoczywa sobie Andrew wesoły i chwacki.

Gdy słońce na Dzień Sądu nieb ozłoci progi,

Wzdrygnie się w grobie Andrew — i wstanie na nogi.

Wesel się, póki możesz, bo czas szybko płynie —

I ty będziesz wnet smutny, tak jak on jest ninie.

Słowa wyryte w kamieniu są już prawie ze starości zatarte. Jednakże zbędnym jest zaznaczać, że Andrew jest tu napisane bez „s” i oznacza imię chrzestne. Co więcej, mój przyjaciel przypuszcza, że mógł to być założyciel sekty śmiejących się filozofów! których od tej pory nazywano Wesołymi Andrzej­kami.

Poniechawszy więc okoliczność, która chociaż tutaj wspom­niana zgodnie z prawidłami biografii, nie jest nazbyt istotna, przystępuję do spraw dla nas ważniejszych. Jest niewątpliwie rzeczą pewną, że Józef miał równie wielu przodków, jak każdy najlepiej urodzony człowiek; możliwe, że spojrzawszy o pięćset lub sześćset lat wstecz przekonalibyśmy się, iż jest spokrew­niony z ludźmi bardzo dziś wysoko postawionymi, których przodkowie z połowy zeszłego stulecia pozostają równie nie­znani. Przypuśćmy jednak, gwoli zamiłowania do dyskusji, że Józef nie miał w ogóle żadnych przodków, lecz, jak się to mówi, wyskoczył sroce spod ogona w taki sam sposób, w jaki Ateńczycy według swego przekonania wyszli wprost z ziemi, to czyż ów autokopros nie zasłużyłby na najwyższe po­chwały za swe własne cnoty? Czyż byłoby sprawiedliwe, by czło­wiek pozbawiony antenatów stawał się przez to samo niezdol­nym do uzyskania czci, skoro widzimy tak wielu ludzi nie posiadających żadnych cnót, a korzystających z zasług swych ojców?

Mając lat dziesięć (edukacja jego posunęła się wówczas do umiejętności czytania i pisania) Józef Andrews został, zgodnie z prawem, chłopcem do posług u sir Tomasza Booby, stryja pana Booby. Ponieważ sir Tomasz sam wtedy zarządzał mająt-

kiem, zatrudnił na początek młodego Andrewsa w charakterze, jak to na wsi mówią, żywego stracha na wróble. Funkcją Andrewsa było spełnianie roli, jaką starożytni przypisywali bogu Priapowi (bóstwo to nazywają nowożytni imieniem Jacka 'Lent-); głos jego był jednak tak niezwykle melodyjny, że raczej wabił, niż przestraszał ptaki, więc Józef prędko został przeniesiony z pól do psiarni pod władzę łowczego i zajmo­wał się tym, co myśliwi nazywają szczuciem sfory. Również i tu słodycz głosu stanęła na przeszkodzie, gdyż psy wolały dźwięk jego pokrzykiwań niż wabiące wołanie łowczego, którego wkrótce to tak rozzłościło, że sam zapragnął, by sir Tomasz postanowił o chłopcu inaczej. Łowczy wszystkie przewinienia psów kładł na karb biednego chłopaka, którego z kolei prze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin