Armer Karl Michael - Its all over now, Baby Blue.txt

(35 KB) Pobierz
Karl Michael Armer - It's all over now, Baby Blue 

 

   Wiatr gna� ulicami miasta, brz�cza� po�amanymi szybami, zamiata� z dach�w �nie�ne okapy. Kryszta�ki lodu wgryza�y si� w twarz niczym piek�ce ig�y, dokuczliwy zi�b zapiera� oddech. 

   Blue owin�� si� szczelniej swoj� sfatygowan� kurtk� i przykucn�� po zawietrznej stronie wraku tramwaju, rdzewiej�cego po�rodku skrzy�owania. Stercz�ce kawa�ki blachy grzechota�y i trzeszcza�y na wietrze. 

   Nieodparte wra�enie, �e kto� obserwuje go z wn�trza tramwaju, sk�oni�o Blue do opuszczenia schronienia. �piesznie przechodzi� pustymi ulicami, brn�� w �niegu, pokrywaj�cym stopniowo ca�e miasto �agodnie i powoli, p�atek po p�atku, ale nieub�aganie. W ko�cu przystan��, dysz�c ci�ko i rozejrza� si� dooko�a. M�tny, zimowy blask przygasa�, szare, ciche domy otula� ju� zmierzch. Puste otwory okienne wpatrywa�y si� w niego nieprzyja�nie. 

    - Cholera, ju� tak p�no... - I nie znalaz� jeszcze niczego do jedzenia! A rodzice siedz� w domu czekaj�c, a� im co� przyniesie! 

    Tylko sk�d mia� to wzi��? Nie by�o ju� nic. Jak okiem si�gn�� - wsz�dzie tylko okna zabite gwo�dziami, zabarykadowane drzwi, spl�drowane do cna, okopcone ruiny sklep�w. Jeszcze kilka lat temu by�a to najelegantsza handlowa ulica miasta. A teraz... 

    - Wszystko na nic. G�os Blue by� zachrypni�ty. Na pewno si� przezi�bi�. Ale niby dlaczego mia�o by go to omin��? W mro�nych obj�ciach zimy zgin�o ju� wielu jego przyjaci�. Najlepiej nie my�le� o tym. Wzrok Blue pad� na jedno z okien czwartego pi�tra kamiennego kolosa. Przez brudne szyby s�czy�o si� �wiat�o. Stary Pa�ac Sprawiedliwo�ci. Z pewno�ci� mo�na by tam znale�� kilka segregator�w, nadaj�cych si� na opa�. To dziwne, �e �wiat, kt�rego zag�ada nast�powa�a w takim chaosie, pozostawia� po sobie tyle �lad�w biurokracji. 

   ��ta oaza �wiat�a, nawet tak niewielka, na tle szaroniebieskiego, zastyg�ego mroku, zdo�a�a go troch� pokrzepi�. Tam, na g�rze, kto� siedzia� w cichym, suchym pomieszczeniu - przynajmniej tej nocy. 

   Nieznajomy by� niew�tpliwie durniem. Prowokowa� innych, niemal wyzywa� ich, by zaw�adn�li jego maj�tkiem. Prawdopodobnie ju� teraz, milcz�ce postaci czyha�y przed biurem na czwartym pi�trze, aby wedrze� si� z mroku korytarza do jasnego pokoju, a biedny g�upiec odpokutuje swoj� lekkomy�lno��. Zdarza�y si� ju� wypadki zab�jstw dokonywanych dla zdobycia jednej jedynej �wiecy. 

   Blue potkn�� si� o wej�cie do zasypanego ju� w po�owie przez �nieg sklepu. Kilka lat temu nosi� nazw� "Le Gourmet". Brzmia�o to lepiej ni� - jeszcze dawniej - "Delikatesy Richtera". Ludzie p�awili si� w takim zbytku, �e przybywali z daleka, aby kupi� nowozelandzkie ma��e, gdy� w�oskie za bardzo ju� spowszednia�y. Dzi� jad�o si� wszystko, co mo�na by�o ugry�� i co nie �mierdzia�o. 

   Czasy si� zmieniaj�. 

   Czyja� d�o� spocz�a ci�ko na jego ramieniu, odwr�ci�a go i popchn�a w ciemny k�t. 

    - Czego tu myszkujesz? - G�os nieznajomego brzmia� dziwnie, tak jakby m�czyzna oduczy� si� ju� troch� m�wi�. 

   Przed nim sta� brodaty typ w niebiesko - czerwonych buciorach i w ci�kim wojskowym p�aszczu, na kt�ry dodatkowo narzucona by�a peleryna, a przynajmniej co�, co j� przypomina�o. Szyj� owija� kolorowy, zrobiony na drutach, szal. 

   W d�oni nieznajomego b�yszcza�a brzytwa. 

    - Nie ruszaj si� z miejsca - ostrzeg� - bo ci� od razu ostudz�. 

    - Ja ju� i tak jestem przezi�biony - odpar� Blue. 

   Odpowied� by�a idiotyczna, ale tak mu si� po prostu wyrwa�o. W oczach brodacza b�ysn�� nik�y cie� emocji, d�o� uzbrojona w brzytw� opad�a. 

    - Ach tak, jeste� przezi�biony. - Przez chwil� szuka� w my�lach s��w. - Tak, tak, to zimne czasy - powiedzia� wreszcie. - Serca twardniej� na tym mrozie. Zawsze tylko ten ch�odny rozs�dek. 

   Blue nie by� w nastroju do wys�uchiwania filozoficznych wynurze�. Dr�czy� go g��d. A w k�cie pomieszczenia co� skwiercza�o na kuchence spirytusowej, co�, co w s�abym �wietle pochodni wygl�da�o na gulasz. Ju� sam zapach przyprawia� o zawr�t g�owy. 

   Znowu spojrza� na m�czyzn�. Mia� niejasne wra�enie, �e sk�d� go zna. Ale pewnie mu si� tylko wydawa�o. Teraz wszyscy wygl�dali jednakowo: nie ogolone twarze o zapadni�tych policzkach, rozgor�czkowane oczy. 

   Tamten �le wyt�umaczy� sobie jego spojrzenie. Wskaza� na szal, kt�rego weso�y wygl�d k��ci� si� z otoczeniem. 

    - Pi�kny szal - powiedzia�. - Zrobi�a mi go �ona, zanim jeszcze... - urwa� raptownie i przesun�� d�oni� po twarzy. 

   Blue wykorzysta� ten moment. Skoczy� do przodu i z rozbiegu kopn�� m�czyzn� w okolice �o��dka. Zrobi� to odruchowo, jak dawniej na meczu pi�ki no�nej, kiedy strzela� do bramki z woleja. 

   Kiedy m�czyzna skuli� si� z b�lu, Blue poderwa� kolano i z ca�ej si�y uderzy� nim tamtego w brod�. Z gniewnym okrzykiem nieznajomy run�� na pod�og�. Jego oczy by�y du�e i bezradne, jak u rannego zwierz�cia. Blue chwyci� garnek stoj�cy na ogniu i wybieg� na ulic�. P�dzi� na o�lep, omijaj�c zaspy �nie�ne, zmieniaj�c kierunek, skr�caj�c niezliczon� ilo�� razy, a� nabra� pewno�ci, �e nikt go nie �ciga. Dygocz�c na ca�ym ciele, przycupn�� w zdemolowanej budce telefonicznej. Serce wali�o mu w piersi jak m�otem, pot oblepia� cia�o. Groteskowo stopiona s�uchawka ko�ysa�a si� na wietrze. Czu� si� n�dznie. Ukrad� drugiemu cz�owiekowi jego posi�ek, mo�e ostatni - cz�owiekowi, kt�ry wykazywa� nawet jakie� ludzkie uczucia. I nagle z przera�eniem u�wiadomi� sobie, �e istotnie go zna�. By� to Wildgruber. Wildgruber, jego dawny nauczyciel niemieckiego. By�o to w si�dmej b, przed czterema laty, kiedy ostatni rok ucz�szcza� do szko�y. 

   Co za kiepski �art. Byli wszyscy porz�dnymi, mi�ymi dzieciakami, w porz�dnej, mi�ej szkole z porz�dnymi, mi�ymi nauczycielami. Teraz stali si� zg�odnia�ymi, bezlitosnymi wilkami, poluj�cymi na wszystko, co nadawa�o si� do zjedzenia lub na podpa�k�. 

    - To nie moja wina, panie Wildgruber, bardzo mi przykro, panie Wildgruber - powtarza�, szukaj�c uspokojenia. 

   Cz�sto rozmawia� sam ze sob�; to dawa�o mu z�udzenie, �e nie jest tak bardzo samotny. Tul�c do siebie garnek z gulaszem, skierowa� si� do domu. A je�eli Wildgruber umrze przez niego? Odp�dzi� od siebie t� my�l. Je�eli nawet, to co! W ko�cu jego rodzice s� wa�niejsi. W og�le rodzina jest najwa�niejsza. Przecie� zawsze trzeba mie� jaki� punkt oparcia, dom, blisk� osob�, wobec kt�rej �ywi si� jeszcze jakie� uczucia. 

   By�o ju� ciemno, kiedy znalaz� si� na przedmie�ciu, gdzie mieszka� razem z rodzicami. Dawniej by�a to wytworna dzielnica willowa, tak zwany dobry adres. Tu kupowali sobie domy ludzie bardzo maj�tni. Teraz nie by�o ju� po nich nawet �ladu, tylko rumowisko, na kt�rym jedynie tu i �wdzie jaka� pseudogrecka kolumna, wykuta z �elaza ozdobna krata, albo zasypany ju� niemal zupe�nie basen, przypomina�y o dawnej �wietno�ci. Nawet z imponuj�cej kiedy� alei platanowej pozosta�y tylko smutne, �ci�te kikuty drzew; reszta posz�a na opa�. 

   Zatrzyma� si� przed domem numer 52. No oczywi�cie, znowu nie zas�onili okien. Je�eli teraz rozpal� ogie�, �wiat�o zwabi jakie� szumowiny niczym �my. 

    - Co za cholerna lekkomy�lno�� - mrukn��. 

   Jego rodzicom by�o wszystko jedno. Niczym si� nie przejmowali. Wyro�li w �wiecie sze�ciocylindrowych samochod�w, kolorowych telewizor�w, zagranicznych podr�y, wszelkiego zbytku - i teraz nie mogli zrozumie�, co si� w�a�ciwie sta�o z ich wspania�ym, dawnym �wiatem. Siedzieli pewnie teraz na g�rze w ciemno�ci i czekali na cud albo na �mier�. Zreszt� mo�e to to samo. 

   Wiatr przemyka� z pos�pnym wyciem po schodach, �ami�c niekiedy sople lodu, kt�re nast�pnie z cichym brz�kiem obija�y si� o por�cz. �nieg skrzypia� pod butami, niczym echo odleg�ej ju� w czasie przeja�d�ki kolejk� w weso�ym miasteczku. Witamy w lodowym pa�acu. Otworzy� drzwi i szybko wsun�� si� do �rodka tak, �eby nie wypu�ci� na zewn�trz nawet najmniejszej ilo�ci drogocennego ciep�a. Z ostentacyjnie szcz�liwym wyrazem twarzy postawi� garnek na stole. 

    - Weso�ych �wi�t - powiedzia�. - Gulasz wed�ug miejscowego przepisu: zimny i skradziony. 

   Rodzice, okutani w koce, siedzieli w bezruchu na materacach. Przypominali palaczy opium, cichych, pogr��onych w ekstazie, z na wp� przymkni�tymi oczyma. Oddawali si� teraz swemu ulubionemu narkotykowi - wspomnieniom. 

   Matka jednak wsta�a i pow��cz�c nogami podesz�a bli�ej sto�u. 

    - Rzeczywi�cie - powiedzia�a z niedowierzaniem w g�osie - gulasz. 

   Przez moment wygl�da�o tak, jakby mia�a pa�� przed tym garnkiem na kolana. P�niej, kiedy ju� si� posilili i wpatrywali w dogasaj�cy ogie�, czuli - chyba po raz pierwszy od wielu miesi�cy - smak szcz�cia. 

    - Dzi�kuj� ci, ch�opcze - odezwa� si� ojciec. - Ja...ja przesta�em ju� wierzy�, �e jeszcze kiedy� zjem co� r�wnie wspania�ego. 

   - Gulasz skrad�em panu Wildgruberowi, mojemu dawnemu nauczycielowi niemieckiego - g�os Blue by� szorstki. - To mi�y, sympatyczny facet, nawet teraz. Kopn��em go w brzuch i uciek�em z jedzeniem. Mo�e teraz umiera z g�odu. 

   W pokoju zrobi�o si� znowu ch�odno. Matka Blue poruszy�a bezradnie r�kami. 

   - Dlaczego tak m�wisz? 

   - Bo to prawda. Nie chcecie jej zna�? 

   - Jeste� taki zirytowany. Dawniej by�e� mi�ym ch�opcem. 

   - Dawniej, dawniej! - Blue nie m�g� si� pohamowa�. - W ko�cu to wy sami jeste�cie winni, �e nic nie jest ju� tak jak dawniej. Wy wszyscy, ca�e wasze pokolenie. Zniszczyli�cie wszystko przez wasz� bezmy�lno��. - Zwr�ci� si� do ojca. - Mia�e� przecie� wsz�dzie wp�ywy, by�e� w wielu stowarzyszeniach, gremiach, komisjach. Co tam w�a�ciwie robili�cie? Nie widzieli�cie nadchodz�cego kryzysu? Nie obmy�lali�cie �adnego wyj�cia? 

   - Owszem - w g�osie ojca brzmia�o znu�enie. - Ale nie zdo�ali�my nigdy ustali� wsp�lnego stanowiska. Kiedy zacz�li�my traktowa� to wszystko na serio, by�o troch� za p�no. Kryzys sta� si� faktem dokonanym. A kryzysowi nie mo�esz da� polecenia. Kryzys nie troszczy si� o alternatywy, co...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin