!Michael Ende - Nie kończąca się opowieść.rtf

(833 KB) Pobierz
MICHAEL ENDE

Michael Ende

NIE KOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ

WSTĘP

Ten napis widniał na szklanych drzwiach małego sklepu, ale naturalnie tak wyglądał tylko wówczas, gdy z mrocznego wnętrza patrzyło się przez szybę na ulicę.

Na dworze był szary, zimny listopadowy ranek, deszcz lał strumieniami. Krople spływały po szkle i zawijasowatych literach. Przez szybę widać było jedynie upstrzony deszczowymi zaciekami mur po drugiej stronie ulicy. Nagle drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że mała kiść zawieszonych nad nimi mosiężnych dzwoneczków rozdzwoniła się niespokojnie i przez długą chwilę nie mogła się uciszyć.

Sprawcą tego zgiełku był mały, gruby chłopak, dziesięcio, może jedenastoletni. Mokre ciemne włosy opadały mu na twarz, przemoczony płaszcz ociekał deszczem, na pasku przerzuconym przez ramię miał szkolną teczkę. Był blady i zadyszany, ale choć jeszcze dopiero co bardzo mu się spieszyło, teraz stał w otwartych drzwiach jak wryty. Przed nim ciągnęło się długie, wąskie pomieszczenie, nikną w mrocznej głębi. Pod ścianami stały regały, sięgające do sufitu i zapchane książkami wszelkie kształtów i wielkości. Na podłodze piętrzyły się sterty wielkich foliałów, na kilku stołach leżały stosy mniejszych tomów, oprawnych w skórę i połyskujących po bokach złoceniami. Za ścianą z książek, która na przeciwległym krańcu pomieszczenia wznosiła się na wysokość wzrostu mężczyzny, widać było blask lampy. W owym blasku co jakiś czas wzbijał się w górę obwarzanek dymu, powiększał się i wyżej rozpływał się w ciemności. Wyglądało to jak sygnały, którymi Indianie przesyłają sobie wiadomości ze szczytu na szczyt. Widać ktoś tam siedział - i rzeczywiście, dobiegł stamtąd opryskliwy głos:

- Dziwić się to można w sklepie albo na ulicy, ale drzwi trzeba zamknąć. Wieje.

Chłopak usłuchał i cicho zamknął drzwi. Potem zbliżył się do ściany z książek i ostrożnie wyjrzał zza niej. W wysokim, obitym wyświechtaną skórą fotelu siedział ciężki, przysadzisty mężczyzna. Był w pogniecionym czarnym ubraniu, które wyglądało na znoszone i jakoś zakurzone. Brzuch opinała kamizelka w kwiatki.

Mężczyzna miał łysinę jak kolano, tylko nad uszami sterczało po kępce siwych włosów. Czerwona twarz przypominała pysk złego buldoga. Na bulwiastym nosie tkwiły małe złote okulary. Ponadto mężczyzna pykał wygiętą fajkę, zwisającą w kąciku ust, które całe były wskutek tego wykrzywione. Na kolanach trzymał książkę, którą widać właśnie czytał, bo zamykając ją pozostawił między kartkami gruby palec wskazujący - niejako w charakterze zakładki.

Teraz prawą ręką zdjął okulary i przyjrzał się bacznie małemu, grubemu chłopakowi, który stał przed nim i ociekał deszczem. Mrużąc oczy, co jeszcze potęgowało wrażenie złości, mężczyzna mruknął tylko: - O, toś ty pętak! - po czym na powrót otworzył książkę i czytał dalej. Chłopak nie bardzo wiedział, co zrobić, toteż po prostu nie ruszył się z miejsca i wielkimi oczyma patrzył na mężczyznę. Ten w końcu zamknął książkę - jak przedtem, pozostawiają palec między kartkami - i burknął: - Posłuchaj, mały, ja nie lubię dzieci. W dzisiejszych czasach jest co prawda taka moda, że wszyscy się z wami niebywale cackają - ale nie ja! Ani trochę nie jestem przyjacielem dzieci. W moim przekonaniu dzieci to krzykacze, męczydusze, które wszystko psują, mażą książki marmoladą i wydzierają kartki, gwiżdżą sobie na to, że może i dorośli mają swoje kłopoty i zmartwienia. Mówię ci o tym jedynie po to, żebyś od razu wiedział, jak sprawy stoją. Poza tym nie ma u mnie książek dla dzieci, a innych ci nie sprzedam. No, mam nadzieję, żeśmy się zrozumieli! Powiedział to wszystko, nie wyjmując fajki z ust, a następnie znów otworzył książkę i zagłębił się w lekturze.

Chłopak milcząco skinął głową i ruszył już do wyjścia, lecz wydało mu się, że nie może przyjąć tych słów bez żadnego sprzeciwu, zawrócił więc i powiedział cicho:

- Ale nie wszystkie są takie.

Mężczyzna powoli uniósł wzrok i ponownie zdjął okulary. - Jeszcze tu jesteś? Co właściwie trzeba zrobić, żeby pozbyć się takiego jak ty, możesz mi zdradzić? I cóż to tak niezwykle ważnego miałeś przed chwilą do powiedzenia?

- Nie ważnego - odparł chłopak jeszcze ciszej. - Chciałem tylko. . . nie wszystkie dzieci są takie, jak pan mówi.

- Ach tak! - Mężczyzna uniósł brwi w udawanym zdziwieniu. - Wobec tego pewnie ty sam jesteś tym wspaniałym wyjątkiem, prawda? Gruby chłopak nie znalazł odpowiedzi. Wzruszył tylko lekko ramionami i znów ruszył do wyjścia.

- A dobrych manier - usłyszał za plecami gderliwy głos - to nie masz nawet za pięć fenigów, bo w przeciwnym razie najpierw byś się przynajmniej przedstawił.

- Nazywam się Bastian - powiedział chłopak. - Bastian Baltazar Buks. - Dosyć dziwne nazwisko - mruknął mężczyzna - z tymi trzema B. No cóż, nie ma na to rady, ty go sobie nie wybierałeś. Ja nazywam się Karol Konrad Koreander.

- To są trzy K - stwierdził chłopak poważnie.

- Hm - burknął stary - zgadza się !

Parę razy dmuchnął obłoczkami dymu.

- No cóż, to całkiem obojętne, jak się nazywamy, skoro i tak więcej już się nie zobaczymy. Chciałbym jeszcze tylko wiedzieć jedno: czemuś to mianowicie wpadł do mojego sklepu z takim impetem? Robiło to wrażenie, jakbyś przed kimś uciekał. Zgadza się? Bastian przytaknął. Jego okrągła twarz wydawała się nagle jeszcze odrobinę bledsza, a oczy jeszcze odrobinę większe.

- Prawdopodobnie obrabowałeś kasę sklepową - domyślił się pan Koreander albo pobiłeś staruszkę, czy co tam jeszcze w dzisiejszych czasach wyprawiają tacy jak ty. Policja cię goni, mały ? Bastian potrząsnął głową.

- Gadajże - powiedział pan Koreander - przed kim uciekałeś?

- Przed tamtymi.

- Jakimi tamtymi?

- Chłopakami z mojej klasy.

- Dlaczego?

- Bo oni. . . oni nie dają mi spokoju.

- A co robią?

- Czatują na mnie przed szkołą.

- A potem?

- Wykrzykują takie różne rzeczy. Szturchają mnie i wyśmiewają. - I ty zwyczajnie na to pozwalasz? - Pan Koreander przez chwilę przyglądał się chłopakowi z dezaprobatą, po czym zapytał: - Dlaczego nie walniesz jednego z drugim w nos?

Bastian spojrzał na niego zdziwiony.

- Nie, tego nie lubię. A poza tym. . . nie umiem się boksować. - A jak tam jest z zapasami? - dopytywał się pan Koreander. - Z biegami, pływaniem, piłką nożną, gimnastyką? Umiesz coś z tego? Chłopak potrząsnął głową.

- Innymi słowy - powiedział pan Koreander - jesteś ciamajda, prawda? Bastian wzruszył ramionami.

- Ale bądź co bądź umiesz mówić - zauważył pan Koreander. - Czemu, kiedy cię wyśmiewają, nie odpłacisz się im tym samym? - Raz to zrobiłem. . .

- I co?

- Wpakowali mnie do pojemnika na śmiecie i zawiązali pokrywę. Dwie godziny wołałem, zanim ktoś usłyszał.

- Hm - mruknął pan Koreander - i teraz nie masz już odwagi. Bastian przytaknął.

- A zatem - stwierdził pan Koreander - na dobitek masz zajęcze serce. Bastian spuścił głowę.

- Pewnie z ciebie nielichy kujon, co? Prymus z samymi piątkami, ulubieniec wszystkich nauczycieli, prawda?

- Nie - odrzekł Bastian, nadal nie podnosząc wzroku - w zeszłym roku zimowałem.

- O Boże ! - zawołał pan Koreander. - Więc niewypał na całej linii! Bastian nic nie powiedział. Stał sobie po prostu, zwiesiwszy ręce, z płaszcza kapało.

- A co oni takiego krzyczą, kiedy cię wyśmiewają? - dopytywał się pan Koreander.

- Ach, co im ślina na język przyniesie.

- Na przykład?

- Gruba beka, tłuste sadło, na sedesie ciężko siadło, sedes trzeszczy, sadło wrzeszczy, potem łomot, potem plusk, no i nie ma sadła już. - Niezbyt dowcipne - zauważył pan Koreander. - Co jeszcze? Bastian z ociąganiem zaczął wyliczać:

- Fioł, cymbał, blagier, szachraj. . .

- Fioł? Dlaczego?

- Gadam czasami sam ze sobą.

- O czym na przykład?

- Wymyślam sobie historyjki, wynajduję słowa i nazwy , których jeszcze nie ma, i różne takie.

- I sam to sobie opowiadasz? Dlaczego?

- No bo nikogo innego to nie interesuje.

Pan Koreander milczał chwilę w zamyśleniu.

- Co na to mówią twoi rodzice?

Bastian nie od razu odpowiedział. Dopiero po jakimś czasie bąknął: - Ojciec nic nie mówi. Zawsze tak jest. Jemu wszystko jedno. - A matka?

- Ona. . . jej już nie ma.

- Rodzice się rozwiedli?

- Nie - powiedział Bastian - ona umarła.

W tym momencie zadzwonił telefon. Pan Koreander z pewnym wysiłkiem dźwignął się; z fotela i poczłapał do małego pokoiku, który znajdował się na tyłach sklepu.

Podniósł słuchawkę i Bastian słyszał niewyraźnie, jak pan Koreander wymienia swoje nazwisko. Potem drzwi pokoiku zamknęły się i nie było już słychać nie prócz stłumionego mamrotania.

Bastian stał jak odrętwiały i nie bardzo wiedział, co się z nim takiego stało, że zdobył się na powiedzenie tego wszystkiego. Nie znosił takiego wypytywania. Gorąco mu się zrobiło, gdy nagle pomyślał, że grubo spóźni się do szkoły, tak, to jasne, musi się pośpieszyć, musi biec - ale nie ruszał się z miejsca i nie mógł się zdecydować. Coś go tu trzymało, nie wiedział co.

Z pokoiku nadal dochodził przytłumiony głos. Była to długa telefoniczna rozmowa. Bastian uprzytomnił sobie, że przez cały czas wpatruje się w książkę, którą przedtem miał w ręku pan. Koreander i która teraz leżała na skórzanym fotelu. Nie mógł po prostu oderwać od niej oczu. Zdawało mu się, że tchnie ona jakąś magiczną siłą, która przyciąga go nieodparcie. Zbliżył się do fotela, pomału wyciągnął rękę, dotknął książki - i w tej samej chwili coś w nim zabrzęczało, tak jakby zatrzasnęła się pułapka. Bastian miał niejasne wrażenie, że wraz z tym dotknięciem zaczęło się coś nieodwołalnego i odtąd potoczy się swoim biegiem.

Podniósł książkę i oglądał ją ze wszystkich stron. Była oprawna w jedwab koloru miedzi, który połyskiwał przy każdym poruszeniu. Pobieżnie przerzucając kartki zobaczył, że tekst był drukowany dwiema różnymi barwami. Nie miała chyba ilustracji, za to wspaniałe, wielkie inicjały. Gdy uważniej przyjrzał się okładce, dostrzegł na niej dwa węże - jeden był jasny, drugi ciemny - które połykały się nawzajem od ogona tworząc w ten sposób owal. A w tym owalu znajdował się tytuł wypisany osobliwie splątanymi literami: NIE KOŃCZĄCA SIĘ HISTORIA

Ludzkie namiętności stanowią nie lada zagadkę, a dzieci ulegają im w nie mniejszym stopniu niż dorośli. Ci, którymi zawładnęła namiętność, nie potrafią jej wytłumaczyć, a ci, którzy czegoś takiego nigdy nie zaznali, nie potrafią jej pojąć. Bywają ludzie, którzy ryzykują życiem, aby zdobyć górski szczyt. Nikt, nawet oni sami, nie umiałby naprawdę wyjaśnić, dlaczego to robią. Inni doprowadzają się do ruiny, aby pozyskać serce określonej osoby, która nie chce o nich słyszeć. Jeszcze inni pędzą do zguby, ponieważ nie potrafią odmówić sobie rozkoszy jedzenia lub picia. Ten i ów wydaje cały swój majątek, aby wygrać w hazardowej grze, albo składa wszystko w ofierze urojeniu, które nigdy nie stanie się rzeczywistością. Nie brak takich, co sądzą, że mogą być szczęśliwi tylko tam, gdzie ich nie ma, i przez całe życie jeżdżą po świecie. A niekiedy ktoś nie zaznaje spokoju dopóty, dopóki nie obejmie władzy. Krótko mówiąc, tyle jest różnych namiętności, ilu jest różnych ludzi. Dla Bastiana Baltazara Buksa były nią książki.

Kto nigdy. z płonącymi uszami i potarganym włosem nie przesiadywał nad książką całych popołudni, czytając, czytając i czytając, zapominając o świecie, nie zauważając już, że chce mu się jeść albo że jest mu zimno - Kto nigdy. nie czytał ukradkiem pod kołdrą przy blasku latarki, bo ojciec lub matka, a może jeszcze ktoś inny, troskliwy, zgasił mu światło, uważając nie bez racji, że czas już spać, bo jutro rano tak wcześnie trzeba zerwać się; z łóżka -Kto nigdy, jawnie czy skrycie, nie wylewał gorzkich łez, bo wspaniała opowieść dobiegła końca i trzeba było się rozstać z postaciami, z którymi przeżyło się razem tyle przygód, które kochało się i podziwiało, śledząc ich losy to z lękiem, to z nadzieją, i bez których towarzystwa życie wydawało się puste i pozbawione sensu Kto czegoś takiego nie zna z własnego doświadczenia, cóż, ten prawdopodobnie nie zdoła pojąć, co teraz zrobił Bastian.

Wlepił wzrok w tytuł książki i na przemian robiło mu się gorąco i zimno. O tym, właśnie o tym, często już marzył i tego, odkąd opanowała go namiętność, pragnął:

Historia, która nie kończyła się nigdy! Książka nad książkami!

Musiał ją mieć, za wszelką cenę!

Za wszelką cenę? Łatwo powiedzieć! Nawet gdyby mógł dać więcej niż trzy marki i piętnaście fenigów kieszonkowego, jakie miał przy sobie - przecież ten niesympatyczny pan Koreander oznajmił aż nadto wyraźnie, że nie sprzeda mu żadnej książki. A tym bardziej nie podaruje. Beznadziejna sprawa.

A jednak Bastian wiedział, że bez tej książki nie będzie mógł stąd pójść. Było już dla niego jasne, że w ogóle przyszedł tutaj tylko z jej powodu, to ona w tajemniczy sposób go przywołała, gdyż chciała należeć do niego, ba! właściwie zawsze do niego należała!

Bastian nastawił ucha na owo mamrotanie, które w dalszym ciągu dochodziło z małego pokoiku.

W mgnieniu oka błyskawicznym ruchem wsunął książkę pod płaszcz i obiema rękami przycisnął do piersi. Bezszelestnie ruszył tyłem ku drzwiom wejściowym, wpatrując się lękliwie w inne drzwi, te do pokoiku. Ostrożnie nacisnął klamkę. Nie chciał, żeby mosiężne dzwoneczki narobiły hałasu, toteż uchylił szklane drzwi jedynie na tyle, że ledwie zdołał się przecisnąć. Cicho i przezornie zamknął je z zewnątrz.

Dopiero potem zaczął pędzić.

Zeszyty, podręczniki i piórnik w teczce podskakiwały i klekotały w takt jego kroków.

W boku go kłuło, ale pędził dalej.

Deszcz zalewał mu twarz spływał za kołnierz. Zimno i wilgoć przenikały przez płaszcz, lecz Bastian nie czuł tego. Było mu gorąco, ale nie od biegu. .

Sumienie, które przedtem, w antykwariacie, ani drgnęło, raptem się przebudziło. Wszelkie powody, które tak były przekonujące, nagle wydały mu się całkiem niewiarygodne, topniały jak śniegowe bałwany pod tchnieniem ziejącego ogniem smoka.

Dopuścił się kradzieży. Był złodziejem!

To, co uczynił, było nawet gorsze niż zwykła kradzież. Ta książka jest z pewnością niepowtarzalna i niezastąpiona. Niewątpliwie stanowiła największy skarb pana Koreandera. Ukraść skrzypkowi niezwykłe skrzypce albo królowi koronę to coś innego niż wziąć pieniądze z kasy. Pędząc co tchu, przyciskał książkę pod płaszczem do piersi. Nie chciał jej stracić, choćby miało go to kosztować nie wiem ile. Była wszystkim, co jeszcze miał na tym świecie.

Bo w domu oczywiście nie mógł się już pokazać.

Usiłował wyobrazić sobie ojca, jak siedzi w dużym pokoju, urządzonym na laboratorium, i pracuje. Wokół niego leżały dziesiątki gipsowych odlewów ludzkiego uzębienia, bo ojciec był technikiem dentystycznym. Bastian jeszcze nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy ojciec właściwie lubi tę pracę. Teraz przyszło mu to na myśl po raz pierwszy, ale już nigdy nie będzie mógł go o to zapytać. Gdyby poszedł teraz do domu, ojciec by wyszedł z laboratorium w swoim białym fartuchu, może z gipsowym odlewem w ręce, i zapytał: "Już wróciłeś? " - "Tak" - odpowiedziałby Bastian. - "Nie ma dziś lekcji? " - Zobaczył przed sobą spokojną, smutną twarz ojca i wiedział, że nie potrafiłby go okłamać. Ale tym bardziej nie mógł mu powiedzieć prawdy. Nie, jedyna rzecz, jaką mógł zrobić, to odejść, gdziekolwiek, daleko stąd. Ojciec nie powinien się nigdy dowiedzieć, że jego syn został złodziejem. I może wcale nie zauważy, że Bastiana już nie ma. W tej myśli było nawet coś pocieszającego.

Bastian przestał biec. Szedł wolnym krokiem i widział na końcu ulicy budynek szkoły.

Ani się przedtem spostrzegł, że pędził swoją codzienną drogą do szkoły. Ulica wydawała mu się wręcz wyludniona, choć tu i ówdzie podążali przechodnie. Ale na kimś, kto przy chodzi z wielkim opóźnieniem, świat wokół szkoły zawsze sprawia wrażenie jakby wymarłego. I Bastian czuł z każdym krokiem, jak wzbiera w nim strach. Tak czy owak lękał się szkoły, miejsca swoich codziennych klęsk, bał się nauczycieli, którzy dobrotliwie przemawiali mu do sumienia albo wyładowywali na nim złość, bał się innych dzieci, które natrząsały się z niego i nie pomijały żadnej okazji, aby mu udowodnić, jaki jest niezdarny i bezbronny. Szkoła wydawała mu się zawsze niezmiernie długą karą więzienia, która będzie trwać, dopóki on nie dorośnie, i którą musi po prostu odsiedzieć milcząco i ulegle.

Ale gdy szedł teraz przez rozbrzmiewające echem korytarze, w których pachniało pastą do podłogi i mokrymi płaszczami, gdy przyczajona w budynku cisza nagle zatkała mu uszy jakby zatyczkami z waty i gdy w końcu stanął przed drzwiami swojej klasy, pomalowanymi na ten sam kolor starego szpinaku co ściany wokoło, stało się dla niego jasne, że od tej pory i tutaj nie ma czego szukać. Musiał przecież zniknąć stąd. Więc mógł odejść zaraz.

Ale dokąd?

Bastian czytał w swoich książkach opowieści o chłopcach, którzy zaciągali się na statek i płynęli w daleki świat, aby zdobyć szczęście. Ten i ów zostawał też piratem albo bohaterem, inni po wielu latach wracali w ojczyste strony jako ludzie bogaci i nikt nie odgadł, kim byli. Lecz na coś takiego Bastian by się nie odważył. Nie mógł też wyobrazić sobie, że w ogóle przyjęto by go na chłopca okrętowego. Poza tym nie miał zielonego pojęcia, jak dostać się do portowego miasta, gdzie były odpowiednie statki do takich śmiałych przedsięwzięć. Dokąd więc?

I nagle przyszło na myśl właściwe miejsce, jedyne, w którym - przynajmniej na razie - nie będą go szukać i nie znajdą.

Strych był duży i mroczny. Pachniał kurzem i gałkami na mole. Nie słychać było żadnego dźwięku prócz cichego dudnienia deszczu na miedzianej blasze ogromnego dachu.

Sczerniałe ze starości potężne belki w regularnych odstępach wyrastały z drewnianej podłogi, spotykały się z innymi belkami wiązania dachowego i niknęły gdzieś w ciemności. Tu i ówdzie wisiały pajęczyny wielkości hamaka i kołysały się lekko i widmowo w przeciągu. z wysoka, gdzie było okienko dachowe, padało mleczne światło.

Jedyną żywą istotą w tym otoczeniu, w którym czas jakby stał w miejscu, była mała mysz; nierównymi susami sadziła po podłodze pozostawiając w kurzu malutkie ślady łapek. Pośród tych śladów cienką kreską odciskał się mysi ogonek. Nagle mysz uniosła się nasłuchując. A potem zniknęła momentalnie w dziurze między deskami podłogi. Rozległ się; chrzęst klucza w wielkim zamku. Powoli, ze skrzypieniem, otworzyły się drzwi strychu, na chwilę długie pasmo światła padło na podłogę. Bastian wśliznął się do środka, drzwi, znów ze skrzypieniem, zamknęły się za nim. Chłopak włożył od wewnątrz duży klucz do zamka i przekręcił go. Następnie zasunął jeszcze rygiel i odetchnął z ulgą. Teraz rzeczywiście już go nie znajdą. Tutaj nikt nie będzie go szukał. Strych bywał odwiedzany niezmiernie rzadko - Bastian wiedział o tym z dużą dozą pewności - i nawet jeśli przypadek by zrządził, że akurat dziś lub jutro ktoś się tu wybierze, to zastanie drzwi zamknięte. A klucza już nie było. Gdyby jednak udało się w jakiś sposób sforsować drzwi, Bastian miałby dość czasu, żeby schować się wśród rupieci.

Jego oczy stopniowo przyzwyczajały się do mroku. Znał to miejsce. Pół roku temu na wezwanie woźnego pomógł mu nieść duży kosz na bieliznę pełen starych formularzy i dokumentów, które miały wylądować na strychu. Wówczas to zobaczył, gdzie przechowuje się klucz: w szafce ściennej, zawieszonej na najwyższym podeście schodów. Od tamtego czasu ani razu o nim nie myślał. Ale teraz przypomniał sobie. Bastian zaczął marznąć, bo miał przemoczony płaszcz, a tu na górze było bardzo zimno. Najpierw musiał poszukać sobie miejsca, gdzie można by się usadowić w miarę wygodnie. Ostatecznie będzie przecież musiał zostać tu długi czas. Jak długi - tym na razie nie zaprzątał sobie głowy, a także nie martwił się, że już niebawem poczuje głód i pragnienie. Pokręcił się trochę po strychu.

Stało tu i leżało mnóstwo rupieci, regały pełne skoroszytów i dawno już niepotrzebnych akt, spiętrzone jedne na drugich ławki szkolne z powalanymi atramentem pulpitami, stojak, na którym wisiało z tuzin starych map, kilka tablic ściennych z odłupaną czarną farbą, zardzewiałe piecyki żelazne, wysłużone przyrządy gimnastyczne, jak na przykład kozioł z dziurami w skórzanym pokryciu, z których sterczały kłęby wyściółki, sflaczałe piłki lekarskie, sterta sfatygowanych, wyplamionych mat gimnastycznych, dalej kilka wypchanych zwierząt, mocno nadgryzionych przez mole, wśród nich duża sowa, orzeł przedni i lis, rozmaite retorty chemiczne i popękane szklane pojemniki, maszyna elektrostatyczna, szkielet ludzki umieszczony na czymś w rodzaju wieszaka, masa skrzyń i pudeł wypełnionych starymi zeszytami i podręcznikami. Bastian postanowił w końcu wybrać stertę sfatygowanych mat na swoje legowisko. Kiedy człowiek wyciągnął się na nich, czuł się prawie jak na kanapie. Zawlókł je pod okienko, gdzie było najjaśniej. Nie opodal leżało na kupie kilka szarych koców, były co prawda bardzo zakurzone i podarte, ale całkiem zdatne. Bastian je wziął.

Zdjął mokry płaszcz i powiesił go obok szkieletu na wieszaku. Kościotrup zakołysał się lekko, ale Bastian nie bał się go ani trochę. Może dlatego, że w domu przywykł do podobnych rzeczy Zdjął też przemoknięte buty. W skarpetkach usiadł po turecku na matach i jak Indianin narzucił sobie na ramiona szare koce. Obok leżała jego teczka i książka koloru miedzi. Pomyślał, że koledzy z klasy mają teraz właśnie lekcję niemieckiego. Może muszą pisać klasówkę na jakiś śmiertelnie nudny temat. Bastian wpatrywał się w książkę.

- Ciekaw jestem - powiedział do siebie - co właściwie dzieje się w książce, póki jest zamknięta. Naturalnie są w niej tylko litery wydrukowane na papierze, ale mimo to - coś jednak musi się dziać, bo kiedy ją otwieram, to nagle jest tam już cała historia.

Są osoby, których jeszcze nie znam, są najróżniejsze przygody, wyczyny i walki - czasem zdarzają się burze morskie, a czasem przybywa się do obcych krajów i miast. Wszystko to w jakiś sposób tkwi w książce. Trzeba ją czytać, żeby to przeżywać, jasne. Ale w niej tkwi to już przedtem. Ciekaw jestem, jak? I raptem ogarnął go nieomal uroczysty nastrój. Usiadł jak należy, sięgnął po książkę, otworzył na pierwszej stronie i zaczął czytać NIE KOŃCZĄCĄ SIĘ HISTORIĘ.

1. FANTAZJANA W OPRESJI

Aż po najdalszy skraj Dziwoboru wszelka zwierzyna przycupnęła w swych jaskiniach, gniazdach i norach.

Była północ, a w wierzchołkach olbrzymich, prastarych drzew huczał wicher. Pnie niezwykłej grubości trzeszczały i skrzypiały. Nagle w zaroślach pojawiło się nikłe światełko, przemykało zygzakami, zatrzymywało się drżąc to tu, to tam, ulatywało w górę, siadało na gałęzi i zaraz pędziło dalej. Była to lśniąca kula wielkości mniej więcej dziecięcej piłki, sadziła długimi susami, co jakiś czas dotykała ziemi i znów się wznosiła. Ale to nie była piłka.

Był to błędny ognik. Zdarzyło mu się zmylić drogę. Był to więc zbłąkany błędny ognik, zjawisko nawet w Fantazjanie dość rzadkie. Na ogół to właśnie za sprawą błędnych ogników błądzą inni. We wnętrzu kulistego światełka widać było małą, nadzwyczaj ruchliwą postać, która skakała i pędziła co sił. Nie był to ani samczyk, ani samiczka, bo takich różnie u błędnych ogników nie ma. w prawej ręce niósł miniaturową białą flagę, która trzepotała mu za plecami. Mógł to więc być poseł albo parlamentariusz.

Niebezpieczeństwo, że posuwając się wielkimi susami uderzy w ciemności o jakieś drzewo, nie istniało, gdyż błędne ogniki są niewiarygodnie zwinne i śmigłe, potrafią już w trakcie skoku zmieniać kierunek. Stąd ów zygzakowaty szlak, jaki obierał, ale w gruncie rzeczy podążał stale w jednym kierunku. Aż do momentu, gdy wyskoczył poza występ skalny i cofnął się przestraszony.

Dysze jak zziajany psiak przysiadł w dziupli i usiłował zebrać myśli, zanim odważył się ruszyć ponownie i ostrożnie wyjrzał zza skały. Przed nim leżała leśna polana, a w blasku ogniska siedziały sobie trzy postacie bardzo różnego rodzaju i wielkości. Olbrzym, który sprawiał wrażenie, że wszystko w nim jest z szarego kamienia, leżał wyciągnięty na brzuchu i miał prawie dziesięć stóp długości.

Podparłszy się na łokciach patrzył w ogień. w jego zwietrzałej kamiennej twarzy, dziwnie małej w zestawieniu z potężnymi ramionami, zęby sterczały jak rząd stalowych dłut.

Błędny ognik poznał, że należy on do gatunku skałojadów. Owe istoty żyły w górach niewyobrażalnie odległych od Dziwoboru - ale nie tylko żyły w tych górach, żyły również z nich, bo pomału je zjadały. Żywiły się skałą. Na szczęście były bardzo wstrzemięźliwe i jeden kęs niezwykle dla nich treściw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin