Halina Popławska - Kwiat lilii.rtf

(840 KB) Pobierz

Halina Popławska

 

 

 

Kwiat lilii we krwi

Tryptyk rewolucyjny

 


tym moim, którzy straszną

śmiercią zginęli


I

 

Nigdy nie zapomnę tej nocy, gdy go przywieziono. Nigdy. Choćbym miał żyć i sto lat. Tej parnej letniej nocy nie dającej ani odrobiny ochłody po upalnym dniu.

Bezgłośne błyskawice przekreślały czarne niebo oślepiającym zygzakiem. Cisza dzwoniła w uszach. Milczały świerszcze i cykady. Jak gdyby w oczekiwaniu. Na co?

Nie mogłem spać. Często mi się to teraz zdarza. I zawsze boli mnie wówczas ręka. Cała. Od dłoni po ramię. A przecież jej nie ma. Uciął mi ją doktor Decaux nazajutrz po bitwie pod Valmy, dwudziestego pierwszego września tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego roku.

Wracając pamięcią do tej strasznej chwili przeżywam wszystko od początku, tak jak to było, a minęły już trzy lata od owych wydarzeń.

Znowu widzę doktora Decaux, w zakrwawionym fartuchu, gdy stoi nade mną z jakimś nożem czy tasakiem w ręku, a sierżant Remy i dwaj żołnierze trzymają mnie za nogi i za ramiona.

Walczyłem z nimi równie dziko i zaciekle jak z Prusakami, nie chciałem, aby mnie okaleczono, miałem zaledwie osiemnaście lat. Rzucałem się, krzyczałem, ale oni byli silniejsi.

- Zuch z ciebie - powiedział doktor Decaux, gdy obandażowany i napojony winem "na wzmocnienie" leżałem pod łopoczącym nad głową płótnem szpitalnego namiotu.

Najgorzej było, gdy mnie z pustym rękawem zobaczyli rodzice. Ja to już miałem czas przywyknąć, bo nie od razu wróciłem do domu. Ale oni...

Ojciec zbladł i milczał. Chyba tak będzie wyglądał przy skonaniu. I nic nie mówił, nie robił wyrzutów, choć był przeciwny, nie chciał, abym szedł do wojska. Ale ojczyzna była w niebezpieczeństwie. Zgromadzenie Narodowe wezwało Francuzów pod broń. Wszystkich, od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat. Jakże mogłem zostać?

- To bandyci - powiedział wówczas ojciec. - Niech zginą!

- To patrioci - zaprotestowałem.

- Jesteś głupi - ojciec odwrócił się do mnie plecami. - Gdybyś miał choć odrobinę rozumu, nie dałbyś się omotać. Ale ty...

- Jestem rewolucjonistą - odparłem z dumą. - Precz z arystokracją. Ludzie rodzą się wolni i są równi wobec prawa.

- Milcz - rozgniewał się ojciec. - W moim domu nie chcę słyszeć podobnych bredni.

Nic więcej nie mówiłem, ale zaciągnąłem się mimo ojcowskiego zakazu. I byłem pod Valmy, walczyłem pod rozkazami samego Kellermanna, biłem Prusaków, Austriaków, emigrantów. I jestem z tego dumny.

Emigranci! Podli zdrajcy spiskują z wrogami ojczyzny. - Tak wówczas myślałem.

Właściwie po co to wspominam? Sam nie wiem. Nie potrafię jednak uwolnić się od tych majaczeń, szczególnie w nocy, gdy nie mogę spać i oblany potem leżę w dolnej izbie północnej wieży. Mimo grubości murów oddzielających mnie od parnej duchoty powietrza, nie odczuwam żadnej ulgi i podobnie jak chory w gorączce, zaludniam ciemne wnętrze widziadłami z przeszłości.

Wówczas to usłyszałem dalekie rżenie. Tak odzywa się koń, gdy czuje bliski już cel podróży. Potem doleciało mnie postukiwanie kopyt na kamienistej drodze i skrzypienie kół. Czułem nieledwie wysiłek, z jakim zmordowane zwierzęta wciągały na strome wzgórze ciężki widać wehikuł.

Mimo obudzonej ciekawości nie chciało mi się wstać. Byli to przypuszczalnie wysłannicy Komitetu Ocalenia Publicznego lub członkowie Konwentu, delegowani z Paryża dla przeprowadzenia kontroli nastrojów w tej odległej części Francji.

Ci przepasani trójkolorową szarfą dygnitarze z piórami na kapeluszu i parą pistoletów u boku trzęśli się w niewygodnej bryczce na drogach całego kraju, wlokąc za sobą długi cień gilotyny.

Znosili wszystkie te prywacje po to, by utrzymać, a w razie potrzeby ożywić właściwego, to znaczy rewolucyjnego ducha w narodzie.

Pojazd był coraz bliżej. Słyszałem wyraźnie parskanie i sapanie zmęczonych wspinaczką koni. A potem zaskrzypiała otwierana na oścież brama. Nie była to jednak bryczka prawdziwych patriotów, lecz sądząc po odgłosach raczej podróżna kareta.

Pojazd wtoczył się na dziedziniec, stuknęły drzwiczki, a ściszony głos ojca powiedział wyraźnie:

- Tędy, Wasza Wielebność.

Błysk pochodni rozświetlił na chwilę wąską szparę strzelnicy i czerwonawym promieniem omiótł gotyckie sklepienie mojego mieszkania.

- Dziecko śpi, zaraz je wyniosę. - Nieznajomy głos był niski i lekko schrypły.

- Pomogę Waszej Wielebności. - To mówił znowu mój ojciec.

Następnie odemknięto drzwi dolnej sali, a zawsze młody głos matki zadrżał czule i współczująco:

- Zmęczone biedactwo, śpi, aniołek...

Słyszałem jeszcze, jak stary Jakub odprowadzał konie do stajni, a zamczysta brama znowu zaskrzypiała, ryglowana jak każdego wieczoru.

O zaśnięciu nie miałem co i marzyć. Było mi gorąco i niewygodnie. Ręka rwała jak wówczas po amputacji. Czułem się zbyt słaby, żeby wstać, wytężałem jedynie słuch, ale cisza była zupełna.

Przywieziono jakieś dziecko, to pewne. Ojciec był uprzedzony o przybyciu gości, matka też. Tylko ja nic nie wiedziałem, bo nawet stary Jakub dopuszczony został do tajemnicy. Tylko ja...

"Wasza Wielebność"...

Czyż byłby to jakiś klecha, jak wówczas mówiono, jeden z tych co to w dziewięćdziesiątym roku odmówili złożenia przysięgi na wierność narodowi i Cywilnej Konstytucji duchowieństwa? Czyżby ojciec ośmielił się...? Czy narażałby głowę, by ukrywać wrogów Rewolucji?

I nie ufał mi... Obawiał się mnie. Mnie, swojego jedynego syna.

Poczułem ból, straszny ból, gdzieś tam głęboko, jak gdyby na samym dnie mojego jestestwa, taki ból, że usiadłem na posłaniu opierając się jedyną ręką o zimny kamień muru.

Tak, to musiał być jakiś ksiądz i dziecko, przypuszczalnie syn byłego arystokraty. Ksiądz uwoził dziecko z Paryża. Ale dlaczego teraz? Przecież po upadku Robespierre'a skończyło się panowanie terroru. Ojciec nawet nie wie, co to było, co się tam wówczas działo. A ja widziałem. Na własne oczy. O, jak dobrze widziałem! Są rzeczy tak straszliwe, że nic nie zatrze ich w ludzkiej pamięci. Nic. Ale ojciec... Jak mógł? Więc posądza mnie o najgorsze? O zdradę? Ma mnie za Judasza? Czyż aż tak nisko upadłem w jego oczach, że myśli, iż byłbym zdolny wydać? Mojego ojca?

Siedziałem wiele godzin obolały i drętwy, z coraz większym żalem w sercu, aż świt zajrzał w szczeliny strzelnic i cisnął do wnętrza wieży blaskiem wschodzącego słońca.

Zastygłem w tym bezruchu rozpaczy, nieczuły na nic innego jak na krzywdę, jaka mnie spotkała. Wielką krzywdę, większą chyba od tej, którą mi wyrządził pruski pocisk. O tak, o wiele większą.

A potem przypomniałem sobie, co niegdyś mówiłem. Wówczas, gdy wbrew woli ojca wyruszałem na wojnę.

W owym czasie Rewolucja jawiła mi się jako rodzaj drabiny, po której mógłbym łatwo wspiąć się, by dosięgnąć panny Gabrieli.

Naturalnie byłem głupi. Teraz widzę to wyraźnie. Przede wszystkim ode mnie do panny Gabrieli jest tak daleko, że chyba tylko sięgająca nieba drabina Jakubowa byłaby zdolna wynieść mnie na te wyżyny. A Rewolucja...

Dopóki jej nie znałem, Rewolucja w moich zachwyconych oczach była piękna i uśmiechnięta, czysta, bo obmyta łzami radości. Sprawiedliwa i miłosierna, łaskawa dla maluczkich, surowa w miarę potrzeby dla możnych.

"Ludzie rodzą się i pozostają wolni i mają równe prawa".

Tak głosił pierwszy punkt Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 26 sierpnia 1789 roku, poprzedzającej Konstytucję uchwaloną dwa lata później.

Nie ustawiono jeszcze w Paryżu na placu Królewskim, zwanym obecnie Placem Rewolucji, obmierzłego wynalazku doktora Guillotin, nie zaczął działać Komitet Ocalenia Publicznego ani Rewolucyjny Trybunał, gdzie kara śmierci była jedynym wyrokiem, jaki spadał na oskarżonego równie szybko i niezawodnie jak ostrze wprawiane w ruch ręką kata Sansona.

Wolność - Równość - Braterstwo.

Czy istnieją piękniejsze hasła prowadzące ludzkość ku szczęśliwości?

Chyba tylko miłość, moja miłość do panny Gabrieli. Beznadziejna i nieszczęśliwa, od początku skazana na niespełnienie i brak wzajemności, skryta i utajona jak grzech, lękająca się blasku słońca, ale bez tej miłości nie potrafiłbym już żyć.

Rewolucja więc w pewien sposób przybliżała mnie do przedmiotu mojego uwielbienia.

Wolność - myślałem. - Wolno mi kochać, kogo chcę. Ona i tak się nie dowie. To jest wyłącznie moja tajemnica, moja własność, tylko moja. I wolałbym utracić drugą rękę, byle się nie dowiedziała.

I Równość. Jestem człowiekiem równie wolnym jak ona, mającym te same prawa i tak samo przez prawo traktowanym. Dlaczego więc nie mógłbym...? Nie, nie, sama myśl wydaje mi się już bluźnierstwem.

A Braterstwo? Czyż nie wyszliśmy wszyscy z ręki Stwórcy? "Najwyższej Istoty!", jak życzył sobie Robespierre. Ojcostwo Boga czyni z nas braci. I to nas wzajemnie zobowiązuje. Czy ona też tak uważa?

Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Panna Gabriela nigdy nie zniżyłaby się przecież do rozmowy ze mną na takie tematy. Najwyżej mogłaby powiedzieć: "Przynieś mi szal, Bertranku, zostawiłam w altanie... I książkę". I to wszystko. A potem, gdy spełniłbym jej polecenie, odeszłaby w stronę zamkowego tarasu, górującego z dawnych wałów nad okolicą. Tak już nieraz bywało.

Od czasu gdy hrabia de Saunhac przeniósł się do Wersalu, a było to jeszcze przed moim urodzeniem, widywałem pannę Gabrielę rzadko, przeważnie w porze letnich upałów. Wówczas to niezdrowe wyziewy z sadzawek królewskiego parku zmuszały wielu dworaków do szukania schronienia pod mniej lub bardziej przeciekającym dachem rodowej siedziby.

Panna Gabriela była delikatnego zdrowia i hrabia bał się dla córki owej ospy, która wówczas w Wersalu szpeciła wiele pięknych twarzy i twarzyczek.

Nie uniknął jej sam nawet król Ludwik XV. Naznaczony straszliwym piętnem, niczym katowskim żelazem, ratunek znalazł dopiero w przedwczesnej śmierci.

Panna Gabriela...

Byłem zupełnie małym berbeciem, uczepionym matczynej spódnicy, gdy zobaczyłem ją pierwszy raz.

Miałem może cztery lata, a ona, starsza ode mnie, była już wyrośniętą ośmioletnią dziewczynką w długiej bombiastej sukience tak błękitnej jak jej oczy. Jasne włosy ciemniejące z biegiem lat przeświecały starym złotem wśród luźno puszczonych splotów, które przytrzymywała błękitna wstążka. Wydawała mi się równie piękna jak święta Radegunda w witrażu zamkowej kaplicy, równie nieosiągalna jak gwiazda, nierzeczywista jak zjawa z tamtego świata.

Wyczekiwałem upałów, bo wówczas przyjeżdżała, za każdym razem coraz piękniejsza. Mogłem jej się przyglądać z daleka lub z ukrycia, gdyż przepędzano mnie z tej części zamkowego dziedzińca czy ogrodu, gdzie zazwyczaj przebywała.

Byłem już duży, gdy mnie wreszcie dostrzegła. Wśliznąłem się za matką do olbrzymiej zamkowej sieni, chłodnej w największe skwary, a ona tamtędy przechodziła.

- Któż ten chłopczyk? - zwróciła się do mojej matki.

- Mój syn.

- Nigdy go nie widziałam - zauważyła.

- Nie powinien kręcić się po ogrodzie czy na pokojach. - Mimo tej uwagi wiedziałem, że matka jest ze mnie dumna.

- Jak ci na imię? - patrzyła mi prosto w oczy.

- Bertran - szepnąłem.

- Śliczne imię - uśmiechnęła się - i śliczny z ciebie chłopczyk. - Rączką tak miękką jak atłasowe kotary wielkiego salonu pogłaskała mnie po policzku.

Wkrótce wyjechała.

Odtąd za każdym pobytem panny Gabrieli na zamku miałem szczęście oddać jej drobną przysługę, a zawsze spoglądała na mnie życzliwie i rzuciła jakieś miłe słówko.

Aż pewnej jesieni, w kuchni gdzie królowała moja matka, zaczęto mówić o jej zamążpójściu.

- Czas już, żeby panna Gabriela miała męża - oświadczyła stara Jakubowa łuskając fasolę.

- Do takiej panny to kawalerowie jak pszczoły do miodu. - Jakub starannie nabijał fajkę i uśmiechał się domyślnie.

- Hrabia zostawia córce wolną rękę - zauważyła pomocnica matki, Marietka. - Nie będzie jej przymuszał. Szczęśliwa! Wybierze kogo zechce - wzdychała, ciaśniej obwiązując głowę chustką.

- Panna Gabriela nie wyjdzie za mąż! - mój krzyk odbił się od łukowego sklepienia kuchni i zamarł gdzieś aż pod okapem wielkiego komina.

Dygotałem z jakiejś wewnętrznej irytacji, a obecni wybuch mój przyjęli głośnym śmiechem.

- Dlaczegóż to nie wyjdzie? - Stara Jakubowa ocierała załzawione z wesołości oczy.

- Właśnie, dlaczego? - podchwyciła pytanie Marietka. - Z takim posagiem nawet i brzydula, kulawa czy garbata znalazłaby amatora. A cóż dopiero nasza panna Gabriela!

Wszyscy zaczęli mnie molestować, wypytywać, potrząsać mną, nawet milczący zazwyczaj Piotr, parobek używany do najcięższych robót w zamku, przyłączył się do moich dręczycieli.

- Powiedziała mi to święta Radegunda - wypaliłem wreszcie, chcąc się od nich odczepić.

Cios padł wiosną, tuż przed zwołaniem Stanów Generalnych.

- Nareszcie panna Gabriela zaręczona - oznajmiła z zadowoleniem stara Jakubowa. - Tylko to ktoś z daleka, nie z naszych stron.

Nie chciałem temu wierzyć, to przecież nie było możliwe, żeby panna Gabriela...

Niestety, matka potwierdziła gadanie Jakubowej.

- Narzeczony panny Gabrieli to jakiś markiz - dodała. - Poznali się w Wersalu. Panna Gabriela podobno bardzo szczęśliwa.

Panna Gabriela szczęśliwa... i zakochana.

Jak wygląda panna Gabriela zakochana? Jak patrzy na tego swojego markiza? I co mówi? I jak go nazywa?

Wydało mi się nagle, że nasz zamek chwieje się w posadach, że za chwilę runie i przywali mnie kupą gruzów, a ja, żywcem pogrzebany, nie zdołam wydobyć się spod rumowiska.

Zrozumiałem jak w jakimś olśnieniu, że życie moje jest skończone, zanim się jeszcze zaczęło. Że nie czeka mnie już nic na tej ziemi, żadne szczęście, bo szczęście jest możliwe tylko w miłości.

Dotąd wystarczała mi świadomość, że serce panny Gabrieli jest wolne, "puste" i gdyby zdarzył się cud, mógłbym posiąść to niczyje serce, wypełnić je moją miłością, tylko moją.

A oto skończyło się wszystko. Zjawił się jakiś tam markiz i zajął to niczyje serce i nie pozostało już w nim ani odrobiny miejsca dla nikogo innego.

Miałem więc "rywala" i powoli rosła we mnie niechęć, a wkrótce i nienawiść do owego pudrowanego fircyka, który tylko dlatego, że był markizem...

Wreszcie zacząłem pragnąć jego śmierci. W owym czasie o śmierć nie było trudno, szczególnie dla kogoś, kto nosił tytuł markiza. Głowa tego "wroga ludu" powinna była co prędzej znaleźć się w koszu pod gilotyną.

Markiz...

Nie ma już na szczęście żadnych diuków czy markizów. Rewolucja zniosła tytuły i szlachectwo. Czyż ludzie nie rodzą się równi?

Wolność - Równość - Braterstwo.

Oto są prawdy, w które należy wierzyć, prawa, którymi należy się kierować. Jak to czyni Rewolucja. Nawet za pomocą gilotyny.

Gdyby tak matka zajrzała w moje myśli... Przeraziłby ją ten jedynak "we władzy szatana". Tak by z pewnością orzekła.

Rewolucja więc wraz z hasłem "śmierć tyranom" stała się swego rodzaju moją "drogą do piekła".

Od początku, od zwołania do Wersalu Stanów Generalnych, śledziłem z zapamiętaniem bieg wydarzeń.

Trudno było o gazety, wiadomości przychodziły z kilkutygodniowym opóźnieniem, ale żyłem tym wszystkim, co działo się tam, daleko od naszego zamku. Szczególnie zachwyciła mnie paryska gazeta "Francuski patriota" wydawana przez niejakiego pana Brissot, którą czasem znajdowałem w Rignac. Czego tam nie było! Fakty i komentarze, przemówienia i opisy. O tak, ów poniedziałek czwartego maja to zaiste wielka data w dziejach Francji.

Wówczas to trzy stany i król udali się w uroczystej procesji z kościoła Najświętszej Panny do Świętego Ludwika na nabożeństwo poprzedzające otwarcie Stanów Generalnych.

Najpierw szedł stan trzeci, najliczniejszy i najbardziej oddalony od króla. Wszyscy w czerni - tak im nakazano. Niektórzy uznali żałobną barwę stroju odartego z jakiejkolwiek ozdoby za chęć upokorzenia tych, co reprezentują większość przecież narodu. Strój ten jednak wydał mi się wręcz wytworny, a czarny kolor w moim mniemaniu podkreślał jeszcze jego powagę. Bo czyż frak do krótkich jedwabnych spodni, czarne pończochy, trzewiki z klamrami, płaszcz i trójrożny kapelusz nie są eleganckie?

Po tej czerni kwitł tęczowy łan przetykany srebrem i złotem. To noblesa wystąpiła w dworskich atłasach.

Po świetnych strojach arystokracji, purpuraci i biskupi we fioletach poprzedzali ciemne sutanny niższego duchowieństwa.

Po nich dopiero pod baldachimem niesiono Sakrament, a tuż za Nim kroczył król wraz z braćmi otoczony książętami krwi.

Nazajutrz rozpoczęto obrady.

Wśród przybyłych ministrów szczególnie owacyjnie witano pana Neckera, co to miał uzdrowić finanse. Ludwik XVI usłyszał jeszcze gromkie "niech żyje król". Dużo mniej entuzjastycznie witano królową. Król, w odczytanej mowie, zalecał umiar we wprowadzaniu reform oraz różnych innowacji.

A potem wszystko potoczyło się jak spadająca z gór lawina.

Nie było zgody między stanami. Ten trzeci nie chce być usunięty do osobnej sali obrad. Poparty częścią duchowieństwa żąda wspólnej z pierwszym i drugim stanem weryfikacji pełnomocnictw.

Po przeszło miesięcznych sporach i dysputach, które nie doprowadziły do porozumienia, stan trzeci, uważając się za przedstawiciela całej Francji, ogłasza się Zgromadzeniem Narodowym.

Trzynastego lipca od świtu biją na trwogę wszystkie dzwony Paryża. W nocy lud, podburzony płomiennym przemówieniem młodego adwokata Kamila Desmoulinsa, który wołał "czeka nas, patriotów, nowa noc Świętego Bartłomieja", włamał się do arsenału Inwalidów.

Następnego dnia przypuszczono szturm na Bastylię i co najdziwniejsze zdobyto tę niedostępną dotąd fortecę.

Ludzie oszaleli, ściskali się i całowali. Ulicami obnoszono zatkniętą na pice głowę gubernatora straszliwej twierdzy.

Dopiero gwałtowna burza, która wybuchła nocą, ochłodziła nieco rozpalone do białości uniesienie i radość ludu.

Czemu mnie tam nie było?

Przeżywałem wspólnie z bohaterami owych wydarzeń te dni triumfu i wyzwolenia. Byłem jak w gorączce. Ojciec spoglądał na mnie spod oka, matka kilka razy dziennie przykładała mi dłoń do rozpalonego czoła.

- Jesteś chory - mówiła.

- Jestem szczęśliwy - odpowiadałem. - Nareszcie coś się dzieje, nareszcie jest Rewolucja!

- Rewolucja... - zaczynała matka wahająco. - Przecież tam leje się krew. Mordują niewinnych ludzi.

- Niewinnych? - udawałem zdziwienie. - To słuszna kara na zbrodniarzy. Śmierć tyranom! Wszyscy ludzie są równi.

Matka kręciła głową i coraz bardziej była o mnie niespokojna. Wobec ojca nie ośmielałem się z początku wyjawić głośno i otwarcie moich rewolucyjnych poglądów.

Wśród tych wstrząsających Francją burz i huraganów, nieledwie niezauważona przeszła śmierć delfina, ośmioletniego Ludwika Józefa, chłopca wątłego, zbyt spokojnego na swój wiek, którego zdrowie pozostawiało ostatnio wiele do życzenia. Problematyczna w rewolucyjnych warunkach godność następcy tronu, czyli delfina, spadła na drugiego syna królewskiej pary, czteroletniego Ludwika Karola, księcia Normandii, który na swoje nieszczęście tryskał zdrowiem i niespożytą żywotnością.

Jak szczury opuszczają tonący okręt, tak co znaczniejsi arystokraci uciekają z Francji. Najmłodszy brat króla rozpoczyna ten exodus chroniąc się wraz z rodziną w Turynie. Za nim idą inni.

Pewnego sierpniowego wieczoru wjechała na zamkowy dziedziniec kareta hrabiego de Saunhac. Wysiadła z niej panna Gabriela, blada i przerażona, a spokój emanujący z prastarych murów Belcastel starł zdawałoby się sprzed jej rozszerzonych strachem oczu budzące grozę obrazy.

Hrabia był chmurny, ale mimo zmęczenia drogą kazał zaraz wezwać mojego ojca.

Narada trwała długo w noc, starałem się nie zasnąć, widziałem niepokój matki, która szeptała chwilami: Boże, Boże, co teraz będzie? I mocno zaciskała ręce.

Chciałem ją uspokoić i pocieszyć, powiedzieć, że Rewolucja jest sprawiedliwa, że ani hrabiemu, ani pannie Gabrieli, a tym bardziej nam włos z głowy nie spadnie, nie mogłem jednak zdradzić się, że czuwam i czekam na powrót ojca.

Wrócił bardzo zafrasowany. Słyszałem, jak na zapytanie matki odrzekł krótko "później powiem" i położył się. Ale tak jak i na mnie, na niego także nie spłynął błogosławiony sen.

Odtąd każdego dnia hrabia zamykał się z moim ojcem na długie godziny. O czym tam mówili, nie wiem, wiem tylko, że mój ojciec, Jakub i Piotr znosili do zamkowych podziemi ciężkie, jak stwierdziłem, skrzynie i kufry.

Panna Gabriela nie opuszczała północno_zachodniej części pierwszego piętra, gdzie były jej pokoje, a ja snułem się wśród całego tego zamieszania niespokojny i zdenerwowany, nie rozumiejąc dobrze sytuacji, lecz przeczuwając, mimo zachwytu Rewolucją, bliskie jakieś niebezpieczeństwo.

Rewolucja tymczasem wielkimi krokami szła przez Francję, pozostawiając za sobą krwawy ślad. Nocami oświetlały jej drogę łuny pożarów, a wszędzie witały okrzykami rozradowane tłumy, pijane winem z pańskich piwnic. Nikt nie pracował na roli, ludzie woleli grabić domy i pałace bogaczy. Podkładano przy tym ogień, by "tyranów" wykurzyć z wygodnych kryjówek.

I tak powoli dobrotliwy uśmiech osuwał się z kamiennej twarzy Rewolucji zastąpiony grymasem bezprzykładnego barbarzyństwa.

Palono i niszczono wszystko, co należało do możnych. Podniesiono rękę na Kościół i na klasztory. Padły zamki Villelongue, Gages i Cassanus, Huguies i La Capelle_$viaur. Bo czyż najstarsze i najbardziej warowne fortece mogły oprzeć się sile ludu, który zdobył Bastylię?

Te prastare twierdze, broniące niegdyś przed najazdem wroga przytulone do ich stóp osady, zdobyto nieledwie gołymi rękami, bez armat i machin oblężniczych. Wieśniacy zbrojni w widły i kije dali radę owym kamiennym olbrzymom od wieków sterczącym nad okolicą jak na urągowisko.

Co rano dochodziły do nas straszne wieści, a co wieczór zadawaliśmy sobie pytanie, jak długo utrzyma się nasz Belcastel?

Jest to zamek warowny, którego początki sięgają mroków średniowiecza. Wzmianka o nim znajduje się już w kronice z 1040 roku. Hrabia dumny jest z tej prastarej siedziby, a z Belcastel wywodzi się i moja rodzina, równie stara jak ród hrabiego de Saunhac, tyle, że mojego nazwiska nie poprzedza owa partykuła "de" świadcząca o szlacheckim pochodzeniu.

Jakie właściwie ma to teraz znaczenie? Śmierć zrównuje ludzi, książę krwi umiera tak samo jak najuboższy z żebraków, a nędza ludzkiego ciała dotyka jednakowo utytułowanych magnatów jak i bezdomnego włóczęgę.

Niemniej od panny Gabrieli dzieliła mnie przepaść, której nigdy nie zdołałbym przekroczyć. Nie pomogłyby największe nawet zasługi, bohaterstwo czy poświęcenie.

Ale to już było przeszłością. Rewolucja przywróciła początkową równość między ludźmi, zniżyła górujących nad innymi, wywyższyła maluczkich. I to było wspaniałe. Mimo towarzyszących jej okropności, mimo gilotyny, mimo lęku, niepewności jutra i stale obecnego widma śmierci.

Panna Gabriela bała się, a ja oddałbym życie dla panny Gabrieli.

Moja matka bała się także, widziałem to po jej oczach, po drżeniu rąk, po niespokojnym oglądaniu się za siebie przy najlżejszym hałasie. Tylko ojciec był taki jak zawsze, może nieco bardziej milczący.

Czasem wieczorem panna Gabriela wychodziła na taras zaczerpnąć świeżego powietrza. Nosiła teraz ciemne suknie, luźno spływające loki wiązała czarna wstążka.

Zaczajony w załomie muru nie odr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin