Kirył Bułyczow - Przełęcz.docx

(123 KB) Pobierz

 

 

 

      Kirył Bułyczow   

Przełęcz

    W domu było wilgotno, meszki wiły się wokół kaganka, który dawno już należało zgasić, ale matka naturalnie zapomniała... Na dworze padało, było szaro i mroczno. Oleg niedawno się obudził i teraz po prostu wylegiwał się na pryczy. W nocy stał na warcie i bardzo się zmęczył odpędzając szakale, które całym stadem pchały się do spichrza i o mało go przy tym nie zagryzły. W ciele czuł pustkę i powszedniość, chociaż spodziewał się raczej zdenerwowania, niepokoju, może strachu. Przecież to na dwoje babka wróżyła - wrócisz, czy nie wrócisz. Pięćdziesięcioprocentowa szansa. A pięćdziesiąt do kwadratu? Do sześcianu?... Powinny być jakieś wzory, tablice, bo tak, to człowiek wciąż od nowa wynajduje rower. A propos, ciągle zapominał zapytać Starego, co to jest rower. Paradoks. Rower jeszcze nie został wynaleziony, a Stary ciągle powtarza to zdanie, nie zastanawiając się nad jego sensem.

    Z kuchni dobiegł kaszel matki. Okazuje się, że jest w domu. A Oleg myślał, że poszła na grzyby.

    - Dlaczego jesteś w domu? - zapytał.

    - Obudziłeś się? Chcesz zupy? Właśnie podgrzałam.

    - A kto poszedł na grzyby?

    - Marianna z Dickiem.

    - Nikt więcej?

    - Może któryś z chłopaków.

    Matka weszła do pokoju, rozpędziła dłonią meszki, zdmuchnęła kaganek.

    Dom był przedzielony na pół i w drugiej połowie mieszkał Stary i bliźniaki Durowów. Przygarnął ich, kiedy starsi umarli. Bliźniaki ciągle chorowały - kiedy jeden wyzdrowiał, to drugi zaczynał - i gdyby nie ich conocne piski, Oleg nigdy w życiu nie zgodziłby się na wartowanie po ciemku.

    - I po co ty tam idziesz? - powiedziała matka. - Przecież nie dojdziecie! Dobrze będzie, jeśli w ogóle sami stamtąd wrócicie!

    Teraz matka się rozpłacze. Często ostatnio płacze. Prawie co noc. Olegowi wstyd się przyznać, iż żal mu matki, która rozpaczliwie tęskni za tym, co dla niego nie istnieje. Lamentuje na myśl o krajach, których nie można zobaczyć, o ludziach, których nigdy tu nie było. Matka siedzi przy stole i ręce, twarde i pokryte odciskami, położyła przed sobą. No płacz już, czemu nie płaczesz? A może teraz wyjmie fotografię? Jasne, przysunęła sobie pudełko, otwiera je. Wyjmuje zdjęcie.

    Na fotografii jest ona i ojciec. Oleg tysiąc razy oglądał już to zdjęcie i próbował dopatrzeć się swego podobieństwa do ojca. Ojciec i matka są na tym zdjęciu bardzo młodzi, bardzo weseli i odświętni. Ojciec jest w mundurze, a matka w sukni bez rękawów, która nazywa się sarafan. Wtedy Olega jeszcze nie było na świecie. Dwadzieścia lat temu jeszcze go nie było, a piętnaście lat temu już był.

    - Matko - powiedział Oleg. - Nie trzeba tak, daj spokój.

    - Nie puszczę cię - powiedziała matka. - Nie puszcze cię i koniec. Po moim trupie.

    - Matko - powiedział Oleg i usiadł na pryczy. - Nie mówmy już o tym, dobrze?

    Wstał i poszedł do kuchni. W kuchni był Stary, który właśnie rozpalał ogień.

    - Pomogę - powiedział Oleg. - Trzeba zagotować wodę?

    - Tak - odparł Stary. - Dziękuję. Mam przecież lekcję. Przyjdź do mnie później.

 

 

 

 

 



    Marianna nazbierała pełen worek grzybów. Poszczęściło się jej. Inna rzecz, że musiała iść daleko, aż do wąwozu. Z Olegiem nigdy by się nie zdecydowała zapuszczać tak daleko, ale przy Dicku czuła się bezpiecznie i spokojnie. Dlatego, że Dick czuł się spokojnie. Wszędzie. Nawet w lesie, chociaż bardziej lubił step. Był myśliwym, chociaż urodził się zanim powstała ich wioska.

    Las był rzadki, poskracany, drzewa w nim rosły niewiele ponad głowa człowieka i zaczynały odchylać wierzchołki na boki, jakby bały się wysunąć z masy sąsiadów. I słusznie. Zimowe wiatry natychmiast odłamią wystający wierzchołek. Z igieł kapało. Deszcz był zimny i Mariannie zmarzła raka, w której niosła worek z grzybami, przełożyła go wiec do drugiej ręki. Grzyby poruszyły się w worku, zaskrzypiały. Bolała dłoń. Skaleczyła ją sobie, kiedy wykopywała grzyby na skraju wąwozu. Dick od razu wyjął jej drzazga, żeby nie było zatrucia. Nie wiadomo, co to była za igiełka. A Marianna łyknęła jeszcze trochę gorzkiej odtrutki z buteleczki, którą zawsze nosiła na szyi.

    Koło białych, grubych i śliskich kurzeni sosny Marianna zauważyła fioletową plamkę.

    - Poczekaj, Dick - powiedziała. - Tam jest kwiatek, jakiego jeszcze nie widziałam.

    - Może obejdziesz się bez kwiatków? - zapytał Dick. - Czas do domu. Coś mi się tutaj nie podoba.

    Dick miał niezwykłego nosa, jeśli chodzi o rozmaite niebezpieczeństwa. Zawsze należało go słuchać.

    - Chwileczkę - powiedziała Marianna i podbiegła do pnia.

    Gąbczasta, miękka, błękitnawa kora sosny lekko pulsowała ssąc woda, a korzenie podrygiwały, przesuwały się z miejsca na miejsce i wypuszczały nibynóżki, aby nie uronić nawet kropli deszczu. Między nimi rósł kwiatek. Zwyczajny kwiatek, fiołek. Tylko o wiele ciemniejszy i większy od tych, które rosły koło wioski. I ze znacznie dłuższymi kolcami. Marianna gwałtownym ruchem wyszarpnęła dołek z ziemi; żeby kwiatek nie zdążył zaczepić się korzeniem o sosna i po chwili fiołek był już w worku z grzybami, które zaczęły się tak głośno roić, że dziewczyna aż się roześmiała. I dlatego nie od razu usłyszała krzyk Dicka:

    - Padnij!

    Jednak podświadomie zareagowała na ten krzyk, skoczyła do przodu, padła na ziemię, wtuliła się w ciepłe, pulsujące korzenie sosny. Ale zbyt późno. Twarz jej płonęła, jakby ją kto oblał wrzątkiem.

    - Oczy! - krzyczał Dick. - Oczy ocalały?

    Szarpnął Mariannę za ramiona, posadził, oderwał od korzeni jej zdrętwiałe z bólu palce.

    - Nie otwieraj oczu! - rozkazał i szybko zaczął wyciągać z twarzy malutkie, cienkie igiełki. Powtarzał przy tym gniewnie: - Idiotko, przecież ciebie nie wolno puszczać do lasu! Trzeba słuchać, jak się do ciebie mówi. Boli, co?

    - Boli.

    Nieoczekiwanie rzucił się na nią i powalił na korzenie.

    - Boli!

    - Jeszcze jeden przeleciał - powiedział Dick wstając. - Potem zobaczysz. Rozbił się na moich plecach.

    Następne dwie kule przeleciały o jakieś trzy metry od nich. Sprężyste, splecione z igiełkowatych nasion, ale lekkie jak powietrze, bo puste w środku, będą latać, dopóki nie uderzą przypadkiem w drzewo lub dopóki poryw wiatru nie rzuci ich na skała. Milion tych baloniastych kul zginie na próżno, ale jedna znajdzie swojego niedźwiedzia, naszpikuje igiełkami ciepłe cielsko i wyrośnie nowymi padami. Te kule są bardzo niebezpieczne i w sezonie ich dojrzewania trzeba w lesie zachowywać wielką ostrożność, żeby potem przez całe życie nie nosić śladów na twarzy.

    - Dużo jest ranek? - zapytała cicho Marianna.

    - Nie bój się, i tak będziesz ładna - powiedział Dick. - Teraz trzeba jak najszybciej wracać do domu, posmarować tłuszczem, bo inaczej opuchniesz.

    - Tak, masz rację. - Marianna przesunęła dłonią po twarzy, Dick to zauważył i odtrącił rękę.

    - Zwariowałaś? Zbierałaś grzyby, zerwałaś kwiatek. Chcesz zakazić ranki?

    Grzyby tymczasem wygramoliły się z worka, rozpełzły się między koszenie, a niektóre nawet zdążyły do polowy zagrzebać się w ziemi. Dick pomógł Mariannie je pozbierać. Fiołka nie znaleźli. Potem Dick oddał Mariannie worek, gdyż nie chciał mieć zajętych rąk. W lesie o życiu decydują sekundy, a więc ręce myśliwego zawsze muszą być wolne.

    - Spójrz - powiedziała Marianna biorąc worek. Jej chłodna, twarda dłoń z połamanymi paznokciami zatrzymała się przez moment na jego ręce. - Bardzo jestem oszpecona?

    - Nie bądź śmieszna - powiedział Dick. - Wszyscy mają kropki na twarzy. Ja też. I co, jestem oszpecony? To tatuaż naszych czasów.

    - Tatuaż?

    - Zapomniałaś? Stary uczył nas na historii, że dzikie plemiona umyślnie się tak ozdabiały. W nagrodę. Nie potrafisz tego zrozumieć, bo zawsze gapiłaś się w okno.

    - Ale to były dzikusy - powiedziała Marianna. - A mnie boli.

    - My też jesteśmy dzikusami.

    Dick już wysunął się do przodu i szedł nie odwracając głowy. Marianna jednak wiedziała, że chłopak wszystko słyszy. Ma słuch myśliwego. Marianna przeskoczyła przez szary pęd drapieżnej liany.

    - Potem tak będzie swędziało, że nie potrafisz usnąć. Najważniejsze, żeby nie drapać, wtedy nie będzie żadnych śladów. Ale wszyscy rozdrapują.

    - Ja nie będę - powiedziała Marianna.

    - We śnię zapomnisz się i rozdrapiesz.

    - Czujesz coś? - zapytała, spostrzegając, że Dick rusza szybszym krokiem.

    - Tak - odpowiedział. - Zwierzęta. Pewnie szakale. Całe stado.

    Zacięli biec, ale w lesie trudno jest biec szybko. Ci, którzy biegną na oślep, stają się posiłkiem liany albo dębu. Grzyby wierciły się w worku, ale Marianna nie chciała ich wyrzucać. Już wkrótce będzie poręba, a potem wioska. Przy ogrodzeniu zawsze ktoś dyżuruje. Zobaczyła, że Dick wydobył zza pasa nóż i wygodniej uchwycił kuszę. Ona również wyciągnęła nóż zza pasa, ale jej nóż był wąski i cienki, dobry do wycinania lian albo do wykopywania grzybów. Kiedy jednak dopędza człowieka stado szakali, wtedy nóż nic nie pomoże, lepiej uzbroić się w jakiś kij.

 

 

 

 

 



    Oleg dojadł zupę i odstawił garnek z gęstym wysoko na półka, żeby nie dobrały się do niego szczury. Uprzedzając pytanie matki, powiedział:

    - Zaraz przyjdę.

    Tymczasem wyszedł na ulicę i popatrzył w jej koniec, w stronę bramy w ogrodzeniu, przy której stał Tomasz z kuszą w ręku. W pozie Tomasza wyczuwało się napięcie. Niedobrze jest, pomyślał Oleg. Niedobrze, wiedziałem o tym. Dick zaprowadził ją gdzieś daleko i tam coś się stało. Dick nie zastanawia się nad tym, że Marianna jest zupełnie inna niż on, że jest jeszcze małą dziewczynką, którą trzeba się opiekować.

    - Co się dzieje? - zapytał Tomasza.

    - Wygląda na to, że szakale znów się włóczą. Całe stado - odpowiedział Tomasz nie odwracając głowy.

    - Te same, co w nocy?

    - Nie wiem. Dawniej szakale za dnia nie chodziły. A ty czekasz na Mariannę?

    - Tak. Poszła z Dickiem na grzyby.

    - Wiem, sam ich wypuszczałem. Ale nie denerwuj się. Z Dickiem nic się jej nie powinno przytrafić. To urodzony myśliwy.

    Oleg skinął głową. W tych słowach kryła się obraza, chociaż Tomasz nie chciał obrazić Olega. Po prostu było tak, że z Dickiem można się było czuć bezpieczniej.

    - Ja wszystko rozumiem - uśmiechnął się nagle Tomasz. Opuścił kuszę i oparł się o słup ogrodzenia. To jednak jest kwestia priorytetu. W niewielkiej społeczności, powiedzmy w plemieniu podobnym do naszego, zdolności powiedzmy matematyczne są nieco mniej warte od umiejętności zabicia niedźwiedzia. Może to niesprawiedliwe, ale wytłumaczalne.

    Tomasz uśmiechnął się bardzo sympatycznie, jego cienkie i długie wargi wyginały się tak, jakby nie mogły zmieścić się w twarzy. Twarz miał bardzo ciemną, pokrytą głębokimi zmarszczkami, a oczy jeszcze ciemniejsze niż twarz. I żółte białka. Tomasz miał chorą wątrobę i całkiem od tego wyłysiał. Poza tym miał słabe płuca i często kaszlał. Ale mimo wszystko Tomasz był bardzo wytrzymały i najlepiej znał drogę do przełęczy.

    Tomasz podrzucił kuszę do ramienia i nie celując wypuścił strzałę. Oleg spojrzał dokąd z cienkim gwizdem pomknęła strzała. Szakal nie zdążył odskoczyć. Wypadł z zarośli jak gdyby krzaki dotychczas utrzymywały go w powietrzu, a teraz puściły. Zwalił się na trawę, drgnął i znieruchomiał.

    - Mistrzowski strzał - powiedział Oleg.

    - Dziękuję. Warto byłoby go zaraz stamtąd zabrać. Zanim wrony się nie zlecały.

    - Przyniosę go - powiedział Oleg:

    - Nie - odparł Tomasz. - On tam nie był sam. Lepiej poleć po swoją kuszę. Kiedy dzieciaki będą wracać, będą musiały przedzierać się przez stado. Ile ich tam jest?

    - W nocy naliczyłem sześć sztuk - powiedział Oleg.

    Czarna paszczęka szakala była rozdziawiona, biała sierść sterczała wokół niej jak długie igły.

    Oleg odwrócił się i ruszył po kuszę i w tym samym momencie zatrzymał go gwizd Tomasza. Głośny, słyszalny w każdym zakątku wioski. Wszyscy na pomoc!

    Biec z powrotem? Nie, lepiej po kaszę! To nie zajmie nawet minuty.

    - Co tam się stało? - zapytała matka stojąca w drzwiach. Odepchnął ją, zerwał ze ściany kuszę, omal nie łamiąc haka. Gdzie są strzały? Pod stołem? A może bliźniaki je zwędziły?

    - Strzały są za kuchnią - powiedziała matka. - Co się stało? Coś z Marianną?

    Stary wybiegł z dzidą. Nie umiał strzelać z kuszy, a zresztą jak to robić jedną ręką? Oleg wyprzedził Starego i wyciągnął strzałę z kołczanu, chociaż w biegu nie powinno się tego robić. Cała dzieciarnia wioski pędziła w stronę ogrodzenia.

    - Wracajcie! - krzyknął Oleg groźnym głosem, ale naturalnie nikt go nie usłuchał.

    Obok Tomasza stał już Siergiejew z wielkim łukiem w rękach. Mężczyźni stali nieruchomo i wsłuchiwali się w odgłosy dobiegające z zarośli. Siergiejew uniósł rękę bez dwóch palców rozkazując w ten sposób tym, którzy dobiegali do bramy znieruchomieć.

    I wtedy z szarej, równej ściany lasu dobiegł krzyk człowieka. Krzyk był daleki i krótki, a gdy zamilkł, nastąpiła głęboka cisza, gdyż nikt w wiosce nie odważył się teraz nawet głośniej odetchnąć. Zamilkły nawet niemowlęta w kołyskach. Oleg wyobraził sobie, nie, nawet zobaczył, jak tam, za ścianą deszczu i białawych pni, przyciśnięta plecami do ciepłej i palącej kory sosny stoi Marianna. A Dick, klęcząc na jednym kolanie, usiłuje ręką rozdartą zębami szakala ująć silniej dzidę...

    - Stary! - krzyknął Tomasz. - Borys! Zostaniesz przy ogrodzeniu. Oleg, biegnij za nimi!

    Przy lesie dopędziła ich ciocia Luiza ze swoim słynnym tasakiem, którym w tym roku odegnała niedźwiedzia. W drugiej ręce niosła płonącą głownię. Ciocia Luiza była wielką, grubą i straszliwą kobietą krótkie siwe kosmyki sterczały jej na wszystkie strony, a workowata peleryna nadęła się jak balon. Nawet drzewa lękliwie wciągały korzenie i skręcały liście, gdyż ciocia Luiza wyglądała jak Bogini Zemsty, jak zły duch, który zimą ryczy i wyje w Wąwozie. I kiedy ciocia Luiza potknęła się o drapieżną lianę ta, zamiast schwytać ofiarę swoimi mackami, odskoczyła w kierunku pnia i ukryła się za nim, jak tchórzliwa żmija.

    - Tutaj! - krzyknęła Marianna. Głos jej rozległ się zupełnie blisko. Dziewczyna nawet nie krzyknęła, tylko zawołała, jak woła się kogoś z drugiego końca wioski. A potem, kiedy znów ruszyli biegiem, Oleg usłyszał głos Dicka, a właściwie ryk, przypominający ryk dzikiego zwierza, i wściekłe, głuche ujadanie szakala.

    Marianna, zupełnie jak w widzeniu Olega, stała z plecami wciśniętymi w miękki biały pień starej grubej sosny, który zapadł się do środka, jakby ją chciał osłonić. Ale Dick nie klęczał. Dick opędzał się nożem od wielkiego siwego szakala, który wił się jak wąż, aby uniknąć ciosu, ale stale atakował. Jeszcze jeden szakal leżał opodal na ziemi ze strzałą w boku. I co najmniej pięć sztuk siedziało sobie dalej rządkiem, jak widzowie. Szakale mają taki dziwny zwyczaj. Nie napadają hurmem, tylko czekają. Jeśli pierwszy nie da sobie rady z ofiarą, wtedy do roboty bierze się następny. I robią to aż do skutku. Nie żałują siebie nawzajem. Po prostu tego nie rozumieją. Siergiejew, kiedy zrobił sekcję jednego szakala, nawet mózgu w nim nie znalazł.

    Szakal, który wciąż usiłował wyrwać Dickowi nóż, nagle zwalił się na bok. Z długiej szyi sterczała mu strzała. Okazuje się, że Tomasz zdążył wystrzelić, kiedy Oleg przyglądał się scenie walki na polanie. W ciągu tej sekundy, kiedy Oleg patrzył i próbował zorientować się w sytuacji... A Dick, jakby tylko na to czekał, natychmiast ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin