Bułyczow Kir - Retrogenetyka.rtf

(367 KB) Pobierz

Kirył Bułyczow

 

Retrogenetyka

i inne opowiadania


Sztuka rzucania piłki

 

Zadzwonił do drzwi tak króciutko i nieśmiało, jakby miał nadzieję, że nikt go nie usłyszy i nie otworzy. Otworzyłem. Znałem go z widzenia. Chyba ze dwa razy jechałem z nim windą, ale nie wiedziałem, na którym piętrze wysiada, i dlatego czułem się niezręcznie, gapiłem się w ścianę i udawałem, że o czymś intensywnie myślę, aby on pierwszy nacisnął guzik lub zapytał: „Pan na które piętro?”

- Najmocniej przepraszam - powiedział. - Ogląda pan telewizję?

- Zaraz włączę - odparłem. - A co teraz idzie?

- Nie ma mowy! Jeszcze raz przepraszam. Już idę.

Myślałem, że pan ogląda, i tylko w tym wypadku... Po prostu zepsuł mi się telewizor, więc pomyślałem...

- Niech pan wejdzie - powiedziałem. - I tak zaraz włączę, bo nie mam nic do roboty.

Musiałem chwycić go za łokieć i niemal wciągnąć do przedpokoju. Zerknął na pantofle stojące rzędem pod wieszakiem i zapytał:

- Mam zdjąć buty?

- Nie trzeba - odparłem.

Ucieszyłem się z jego wizyty. Należę do zbuntowanych niewolników telewizora, którzy potrafią zmusić się do tego, żeby go nie włączać. Kiedy jednak już się poddam i włączę, to aparat pracuje do ostatnich taktów melodii na dobranoc, do czasu, aż zniknie fotografia nocnej Moskwy i zacznie sucho potrzaskiwać pusty ekran. Tego wieczoru walczyłem z sobą, gdyż byłem zdania, iż czytanie jest skuteczniejszym sposobem zabijania czasu. Byłem z siebie dumny, ale ręka sama wyciągała się w stronę wyłącznika, jak ręka nałogowego palacza po papierosa. Wyprzedziłem gościa i zapaliłem telewizor.

- Proszę usiąść - powiedziałem. - Kto gra?

- To jest mecz koszykówki - odpowiedział cicho gość. - O mistrzostwo Europy. Naprawdę nie przeszkadzam?

- Jestem sam w domu. Zaparzyć kawy?

- Ależ skąd! W żadnym razie, proszę sobie nie robić kłopotu!

Usiadł ostrożnie na brzeżku fotela i dopiero wtedy zauważyłem, że jednak zdążył zdjąć buty i został w samych skarpetkach, ale nic mu nie powiedziałem, żeby go jeszcze bardziej nie speszyć. Gość wzbudzał moją sympatię chociażby dlatego, że był niewielkiego wzrostu, delikatnej budowy i smutny. Lubię niewysokich ludzi, gdyż sam jestem niewielki i zawsze traciłem wiele energii na to, aby nikt nie pomyślał, że z tego powodu cierpię na jakieś kompleksy. A mam taki kompleks. Czasami mój kompleks sprawia, że zaczynam się czuć jak szczeniak miniaturowego pudla wśród dogów i wtedy mam ochotę ukryć się w mysiej dziurze. Kiedy indziej znów przybiera postać napoleońskich marzeń i skrytych pragnień, aby ludzi patrzących na mnie z góry skrócić przynajmniej o głowę. Nikogo jednak nie skróciłem do tej pory o głowę, chociaż nie potrafię wyzbyć się pewnej, mam nadzieję niezauważalnej dla otoczenia, antypatii do rodzonej siostry, która jest wyższa ode mnie i z którą nie lubię pokazywać się na ulicy. Za to tych, którzy są niżsi ode mnie, bardzo lubię i wiele im wybaczam.

Kiedyś, jeszcze w szkole, mój kompleks doprowadzał do konfliktów, które źle się dla mnie kończyły. Marzyłem o tym, żeby zostać siłaczem. Zbierałem informacje o niewysokich geniuszach i przez pewien czas wyznawałem pogląd, że w ogóle geniusze bywają małego wzrostu, wyłączając z tej reguły jedynie Piotra Wielkiego, Gorkiego i kogoś tam jeszcze. Gromadziłem wycinki prasowe na temat sukcesów ciężarowców wagi lekkiej i bokserów wagi piórkowej. Oglądałem mecze koszykówki jedynie wówczas, gdy na boisku był Ałaczanin, najniższy rozgrywający w reprezentacji Związku Radzieckiego. Kiedyś jednak zobaczyłem go „po cywilnemu” i stwierdziłem, że jest mężczyzną wzrostu powyżej średniego, i w ogóle przestałem oglądać koszykówkę.

Z upływem lat wszystko to jakoś się uspokoiło. Nie zostałem geniuszem i zrozumiałem, że niewielki wzrost nie musi znamionować geniusza. Przestałem zbierać wycinki ze wzmiankami o sportowcach, mocno utyłem i stałem się o wiele życzliwszy ludziom. Teraz już spokojnie patrzyłem na olbrzymów, wiedząc, że i oni mają swoje kłopoty i trudności.

- No i proszę - powiedział z satysfakcją mój gość, kiedy środkowy Jugosłowianin spudłował, chociaż nikt nie przeszkadzał mu we wrzuceniu piłki do kosza.

W jego głosie zabrzmiała taka złośliwość, że pomyślałem, iż gość nie zdołał wykształcić w sobie filozoficznego spojrzenia na życie.

Środkowy ciężko potruchtał na środek boiska. Biegł tak ciężko, gdyż jedna jego noga ważyła więcej niż ja cały. Mój gość uśmiechnął się, a ja tylko poczułem współczucie dla środkowego.

- Kurłow - niespodziewanie przedstawił się mój gość, gdy Jugosłowianie poprosili o przerwę. - Mikołaj Matwiejewicz. Fizjolog. Przed dwoma tygodniami wprowadziłem się do tego domu. Na piąte piętro.

Teraz przynajmniej będę wiedział, na który guzik trzeba nacisnąć, kiedy spotkamy się w windzie - pomyślałem i powiedziałem:

- A ja jestem Kolenkin. Herman Kolenkin.

- Bardzo mi miło.

Jugosłowianie wyprostowali się i odeszli, osamotniając niziutkiego trenera. Wiedziałem, że to złudzenie. Trener wcale nie jest niziutki, tylko zwyczajny.

Nasi rzucali karne. Z zainteresowaniem przyglądałem się Kurłowowi, bo to było ciekawsze niż patrzenie na ekran. Skrzywił się. To znaczy pudło. A teraz kiwnął aprobująco głową. Nasi trafili.

W przerwie między setami zaparzyłem kawę i znalazłem w kredensie butelkę węgierskiego wina. Kurłow wyznał mi, że też wzbudzam w nim sympatię. Nie wytłumaczył dlaczego, a ja go o to nie pytałem - wszak nie tylko uczucia, ale również ich pobudki bywają zazwyczaj w razie wzajemności podobne.

- Sądzi pan, że lubię koszykówkę? - zapytał Kurłow, kiedy drużyny znów wyszły na boisko. - Nic podobnego. Jest mi ona w najwyższym stopniu obojętna. Zresztą jak można lubić koszykówkę?

Pytanie zostało skierowane do mnie. Kurłow miał oczy ostre i wnikliwe. Był przyzwyczajony do tego, że rozmówca zawsze pierwszy odwraca wzrok.

- Jak to? Sport to... - trudno mi było sformułować odpowiedź, gdyż pytanie mnie zaskoczyło. - No, wie pan...

- Współzawodnictwo - podpowiedział mi Kurłow. - Żyłka hazardzisty, drzemiąca w każdym z nas?

Znalazłem inną odpowiedź:

- Raczej nie. Zawiść.

- Aha! - ucieszył się Kurłow.

- Ale nie zwyczajna zawiść. W każdym razie dla mnie, jak i dla pozostałych ludzi, sportowcy są chyba upostaciowaniem skrytych marzeń, uosobieniem tego, czego nigdy nie dokonamy. To samo zapewne dotyczy muzyków, śpiewaków. Ale w wypadku sportowców jest to o wiele wyraźniejsze. Przecież Mozartowi nikt w dzieciństwie nie mówił, że jest pozbawiony słuchu muzycznego, a kiedy zaczął ćwiczyć, po jakimś czasie został genialnym muzykiem. Nie można tak powiedzieć, gdy się widzi talent czystej wody. A o sportowcu takim to a takim może pan przeczytać, że w dzieciństwie był cherlawy, że lekarze zakazali mu wszystkiego poza wolnym spacerkiem, ale ćwiczył z takim uporem, że stał się mistrzem świata w biegu przez płotki. Jasno się wyrażam?

- Trudno mówić jaśniej. A co pan może powiedzieć o tych?

Kurłow jednym haustem dopił szklaneczkę wina. Oczy mu rozbłysły.

- To samo.

- A nie wydaje się panu, że tutaj wszystko zależy od wzrostu? Od wybryku natury. Urodził się fenomen mierzący dwa i pół metra. Drużyna rzuca mu piłki, a on je wkłada do kosza.

Byłem innego zdania.

- Tacy ludzie zdarzają się bardzo rzadko. Wiemy o istnieniu dwóch lub trzech. Wynik gry zależy od całej drużyny.

- No, no.

Na ekranie wysokachny środkowy przejął piłkę rzuconą ponad głowami graczy, zrobił ciężki krok i włożył piłkę do kosza.

Kurłow uśmiechnął się.

- Talent, praca - powiedział. - Wszystko to traci sens, gdy tylko ingeruje myśl ludzka. Żaglowce zniknęły, gdyż zjawił się kocioł parowy. A jest to przedmiot o wiele brzydszy od grotmasztu pod pełnymi żaglami.

- Ale po wynalezieniu motocykla powstała piłka motorowa - zaoponowałem - a piłka nożna nie zniknęła.

- No, no - powtórzył Kurłow, najwyraźniej nie przekonany. - Niech pan spojrzy, co ci ludzie potrafią robić z rzeczy niedostępnych dla człowieka o wzroście poniżej średniego, człowieka pracy umysłowej (tu złożyłem mu w myśli głęboki ukłon). Potrafią trafiać piłką w okrągły otwór, i to z niezbyt daleka. Z jakichś trzech do pięciu metrów. I przy tym popełniają masę błędów.

Mówił bardzo poważnie, tak poważnie, że postanowiłem nadać rozmowie nieco żartobliwszy ton.

- Nie podjąłbym się ich naśladować - powiedziałem - nawet gdybym strawił na to całe życie.

- Brednie - rzucił pogardliwie Kurłow. - Wszystko na świecie ma realne wytłumaczenie. Nie ma zadań nierozwiązalnych. Ci młodzi ludzie tracą całe życie na to, aby osiągnąć niezawodną łączność między ośrodkami mózgowymi a mięśniami rąk. Oko zawsze lub niemal zawsze może właściwie ocenić tor lotu piłki. Natomiast ręka zazwyczaj się później myli.

- Słusznie - odpowiedziałem. - Wie pan, kiedyś uczyłem się rysunku. Absolutnie dokładnie, z najdrobniejszymi szczegółami wyobrażałem sobie, co narysuję, a ręka nie chciała się słuchać. W końcu rzuciłem rysowanie.

- Zuch z pana! - pochwalił mnie Kurłow. - Dziękuję.

To ostatnie odnosiło się do tego, że napełniłem mu kieliszek.

- A więc - kontynuował Kurłow - układ „mózg - ręka” działa nie dość precyzyjnie. Reszta jest sprawą fizjologii. Wystarczy jedynie wykryć braki tego układu, usunąć je - i koniec z koszykówką.

Kurłow popatrzył na ekran surowym wzrokiem. Pojąłem, że kompleksy, które mnie udało się zdławić, mojego sąsiada mocno trzymają w swoich szponiastych łapach.

- Po to właśnie tu przyszedłem.

- Tutaj?

- Właśnie. Przyszedłem obejrzeć mecz koszykówki. I teraz już wiem, że każdego laika mogę przekształcić w genialnego koszykarza. Na przykład pana.

- Dziękuję - powiedziałem. - Kiedy więc zostanę tym wielkim koszykarzem?

- Potrzebuję dwóch miesięcy. Tak, dwóch miesięcy, nie więcej. Ale potem niech się pan nie uskarża na los.

- Niby dlaczego miałbym się uskarżać? - zapytałem z uśmiechem. - Poklask trybun każdemu przecież sprawia przyjemność.

Spotkałem go ponownie po jakichś dwóch tygodniach. W windzie. Ukłonił mi się i powiedział:

- Ja na piąte.

- Pamiętam.

- A propos, mam do dyspozycji jeszcze sześć tygodni.

- Jak to? - Zapomniałem o rozmowie przy telewizorze.

- Sześć tygodni, a później zostaje pan wielkim koszykarzem.

Minęło jednak około trzech miesięcy, zanim około siódmej po południu znów zabrzmiał dzwonek. Otworzyłem. Kurłow stał przed drzwiami z wielką torbą w ręku.

- Pozwoli pan?

- Znów się zepsuł telewizor.

Kurłow nie odpowiedział na żart, tylko zapytał rzeczowym tonem:

- Jest pan sam w domu?

- Sam.

- Wobec tego proszę się rozebrać.

- Zamierza mnie pan obrabować?

- Niech się pan rozbiera, bo się ściemni. Do pasa. Nie chce pan zostać wielkim koszykarzem?

- Ale przecież to był...

- Nie, to nie był żart. Rozwiązałem zadanko i panu jako pierwszemu człowiekowi ofiaruję zdumiewającą zdolność kierowania własnymi rękami. Wydawałoby się, że Bóg od razu powinien się o to zatroszczyć, ale nie - i teraz trzeba go poprawiać.

Torbę postawił w przedpokoju pod wieszakiem i z kieszeni marynarki wyjął niewielkie płaskie pudełko, w którym znajdowała się strzykawka i ampułki.

- Dlaczego pan nie zapyta, czy to nie jest niebezpieczne? - zapytał Kurłow głosem nie pozbawionym sarkazmu.

- Przyznam się, że czuję się zaskoczony.

- „Zaskoczony” to właściwe słowo. Ale mam nadzieję, że nie przestraszony. A może mam skoczyć do domu po dyplom doktora medycyny? Nie. To dobrze. Nie będzie bolało.

Pokornie ściągnąłem z siebie koszulę i podkoszulek. Na szczęście wieczór był ciepły. Nie pomyślałem wtedy, że mój sąsiad może okazać się szaleńcem, mordercą. Ta myśl przemknęła mi, gdy już wstrzyknął pod moją prawą łopatkę ze dwa centymetry sześcienne jakiegoś płynu. Ale wtedy było za późno na refleksje.

- Doskonale - powiedział Kurłow. - Robiłem już doświadczenia na małpach i osiągnąłem zdumiewające wyniki. Mam nadzieję, że w pana wypadku nie będą gorsze.

- A co z małpami? - zapytałem wciągając podkoszulek.

- Nic ciekawego dla laika - uciął Kurłow. U nich te połączenia działają lepiej niż u ludzi. Niemniej jednak pawian Robert zdołał trafić włoskim orzechem w oko nie lubianego dozorcy z odległości pięćdziesięciu metrów.

- Co teraz? - zapytałem.

- Teraz jedziemy na Łużniki - odpowiedział Kurłow. - Do wieczora zostało trzy godziny. No, dwie i pół. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

- A to już działa?

- Zanim dojedziemy, podziała.

W autobusie nagle pochylił się i szepnął mi na ucho:

- Zupełnie o tym zapomniałem. Nikomu ani słowa. Za nieoficjalne eksperymenty urwą mi głowę i pozbawią stopnia naukowego. Gdyby nie dane panu słowo, ludzkość otrzymałaby ten dar dopiero za jakieś pięć lat.

- Dlaczego za pięć?

- Dlatego, że każde doświadczenie należy skontrolować za pomocą kolejnego doświadczenia, a to kolejne - następnym. I jeszcze czekać, czy nie ujawnią się skutki uboczne.

- A jeśli się ujawnią?

Kurłow wzruszył ramionami. Był wspaniały i najwyraźniej miał pięknie wykształcony kompleks Napoleona. Gdy autobus zatrzymał się na przystanku, Kurłow pierwszy zeskoczył na asfalt, znalazł na ziemi kamyk i rzucił nim w przelatującego właśnie trzmiela. Trzmiel upadł w trawę i zaczął tam buczeć z wielką irytacją.

- Wstrzyknąłem sobie tę dawkę dwa tygodnie temu i od tego czasu ani razu nie chybiłem.

Znaleźliśmy prawie puste boisko do koszykówki. Jedna tarcza była wolna, a pod drugą dwie dziewczyny przerzucały się piłką, jakby nie miały odwagi wrzucić jej do kosza.

- Trzeba się rozebrać? - zapytałem.

- Po co. Najpierw spróbujemy tak.

Potem dziwiłem się, dlaczego przez całą drogę i pierwszych kilka minut na boisku o niczym prawie nie myślałem. To znaczy myślałem o jakichś głupstwach. Że trzeba rano wstać, kupić chleb na kolację, że jest ładna pogoda, ale niedługo może się zepsuć...

- No - powiedział Kurłow, wyjmując z torby piłkę dokładnie o sekundę wcześniej, niż zorientowałem się, że przecież nie mamy piłki.

Zerknąłem na pierścień kosza. Wisiał okropnie wysoko i był malutki. Trafienie do niego piłką było absolutnie niemożliwe. Dziewczęta pod drugą tarczą przestały bawić się piłką i ze zdumieniem gapiły się na dwóch mężczyzn średniego wzrostu - grubego (ja) i cienkiego (Kurłow) - którzy najwyraźniej zamierzali pograć sobie w koszykówkę. Dziewczęta były bardzo rozbawione.

- No, Kolenkin - polecił uroczyście Kurłow - chwytaj piłkę!

Zbyt późno wyciągnąłem ręce, piłka wyśliznęła się z nich i potoczyła w kierunku dziewcząt. Ciężko pobiegłem za nią. Wyglądałem idiotycznie i bardzo zapragnąłem znaleźć się w domu. Zacząłem nienawidzić się za brak charakteru.

Któraś z dziewcząt zatrzymała piłkę nogą i lekko podała po ziemi w moim kierunku. Powiedziałem „dziękuję”, ale pannice z pewnością nie usłyszały. Śmiały się.

- Cicho! - krzyknął Kurłow spod naszej tarczy. - Jesteście świadkami narodzin wielkiego koszykarza!

Dziewczęta dosłownie zachłysnęły się śmiechem. Kurłow nie widział w tym nic wesołego. Krzyknął do mnie:

- Rzucaj pan w końcu!

Ten krzyk zmusił mnie do całkiem już idiotycznego postępku. Podniosłem piłkę, sądząc, że jest znacznie lżejsza, niż była w istocie, i rzuciłem ją w stronę kosza. Piłka opisała płaski łuk nad boiskiem i upadła u nóg Kurłowa.

- Oj, bo skonam! - wydusiła z siebie któraś z dziewcząt. Nigdy w życiu nie była tak ubawiona.

- Jeśli będzie pan rzucał piłkę z poziomu brzucha, niczym ciężki brukowiec - powiedział surowym tonem Kurłow, jakby nie widział, że odwróciłem się na pięcie i zamierzałem uciec z tego przeklętego boiska - to nigdy nie trafi pan do kosza. Niech pan przestanie histeryzować i rzuca. I proszę nie zapominać, że wstrzyknąłem panu cały zapas surowicy, jaki instytutowi udało się wytworzyć w ciągu dwóch miesięcy.

Ostatnie zdanie wypowiedział szeptem, wciskając mi przy tym piłkę do rąk.

- Proszę patrzeć na kosz.

Popatrzyłem na kosz.

- Chce pan trafić piłką do kosza. Proszę wyobrazić sobie, jak piłka powinna lecieć. Wyobraził pan sobie? Rzut!

Rzuciłem i chybiłem.

Dziewczęta jeszcze bardziej się ubawiły, a ja poczułem nagle ogromną ulgę. Cała ta surowica i cały ten koszmar to po prostu sen, żart, głupi kawał.

- Jeszcze raz - zakomenderował zupełnie nie speszony Kurłow. - Już lepiej. Tylko przed rzutem niech pan zważy piłkę w rękach. To pomaga. Właśnie tak.

Pochylił się, podniósł piłkę i rzucił. Piłka zakreśliła płynny łuk i nie dotykając pierścienia weszła w sam jego środek, po czym miękko przeleciała przez siatkę. Nie wiedzieć czemu ten wyczyn Kurłowa wywołał nowy wybuch śmiechu. Ale Kurłow nie zwracał na dziewczęta najmniejszej uwagi. Był ponad to, był naukowcem przeprowadzającym doświadczenie.

Wówczas zdjąłem marynarkę, oddałem ją Kurłowowi, zważyłem piłkę w dłoniach, ze wszystkimi szczegółami wyobraziłem sobie, jak poleci, jak wpadnie do kosza - i rzuciłem.

Nigdy w życiu nie grałem w koszykówkę. Trafiłem piłką w sam środek pierścienia. Tak samo jak Kurłow, który pobiegł teraz po piłkę, i znów mi ją podał. Stanąłem na pozycji do rzutów osobistych i strzeliłem kosza stamtąd.

Czegoś brakowało. Było zbyt cicho. Dziewczęta przestały się śmiać.

- Tak to wygląda - powiedział obojętnie Kurłow i odrzucił mi piłkę. - A teraz jedną ręką.

Jedną ręką rzucać było znacznie trudniej, ale po dwóch nieudanych próbach opanowałem również tę sztukę.

- A teraz niech pan rzuca z biegu.

Biegać serdecznie mi się nie chciało. Byłem po prostu zmęczony. Ale Kurłowa poparła jedna z dziewcząt.

- Proszę spróbować - powiedziała. - Przecież pan ma talent.

Ciężkim truchtem przebiegłem kilka kroków.

- Nie - powiedziała dziewczyna - tak nie można. Przecież pan nie wypuszcza piłki z rąk. Trzeba tak.

I przebiegła parę kroków, kozłując piłką o ziemię.

Usiłowałem ją naśladować, ale natychmiast straciłem piłkę.

- Nie szkodzi - powiedziała dziewczyna. - Tego się pan łatwo nauczy. Tylko trzeba będzie zrzucić z dziesięć kilo.

Dziewczyna była wyższa ode mnie o dwie głowy, ale przy niej nie czułem się malutki. Potrafiłem trafiać piłką do kosza nie gorzej niż mistrzowie świata.

Nie biegałem z piłką, tylko stałem sobie i rzucałem. Rzucałem spod kosza, rzucałem ze środka boiska (pod warunkiem że akurat miałem dość sił, aby dorzucić piłkę do kosza). Pannica biegała po piłkę i była taka uszczęśliwiona moimi sukcesami, jakby osobiście wychowała mnie na znakomitego gracza w drużynie podwórkowej.

Nagle usłyszałem:

- Kolenkin, czekam na pana w kawiarni. Marynarkę zabiorę.

- Niech pan poczeka! - krzyknąłem, ale Kurłow szybko się oddalił.

Nie zdążyłem pobiec za nim, bo drogę zastąpiło mi trzech chwatów po dwa metry wzrostu i pulchny, szeroki mężczyzna nieco tylko wyższy ode mnie.

- Proszę rzucać - powiedział pulchny. - Proszę rzucać, a my sobie popatrzymy.

Zza jego pleców wyjrzała druga dziewczyna. Okazuje się, że kiedy jej przyjaciółka mnie trenowała, ona pobiegła po koszykarzy ćwiczących na sąsiednim boisku. To dlatego Kurłow uciekł!

Powinienem właściwie pójść sobie. Przecież w całej tej historii mój udział był minimalny. Ale próżność, drzemiąca w każdym człowieku, obudziła się we mnie i zażądała laurów - niezasłużonych, lecz jakże upragnionych. Powiedzieć im, że jestem tylko królikiem doświadczalnym? Że nie umiałem, nie umiem i nie będę umiał rzucać piłki? Może nawet rozsądek wziąłby górę i obróciłbym wszystko w żart, gdyby najwyższy z trzech zuchów nie zapytał dziewczyny:

- Ten?

W jego głosie było tyle pogardy dla mnie, dla mojego brzuszka, dla moich obwisłych policzków, krótkich nóg i miękkich rąk człowieka, który nie tylko został pozbawiony przez naturę przyzwoitego wzrostu, ale w dodatku nigdy nie próbował skompensować tego braku ćwiczeniami fizycznymi, w jego głosie było tyle pobłażliwości, że powiedziałem:

- Dajcie mi piłkę.

Powiedziałem to w pustkę, w przestrzeń, ale wiedziałem już, że mam tu wiernych zwolenników, sojuszników, przyjaciół - dziewczęta wprawdzie wyższe ode mnie o dwie głowy, ale jednak ceniące talent, bez względu na to, w jak skromnej powłoce się kryje.

Dziewczyna rzuciła mi piłkę, a ja ją schwytałem i natychmiast strzeliłem kosza z połowy boiska, hakiem, niedbale, jakbym przez całe życie nie robił nic innego.

I najwyższy z zuchów został pognębiony.

- Ale kozak! - powiedział.

- Jeszcze raz - powiedział trener.

Dziewczyna rzuciła mi piłkę, a mnie udało się ją złapać. Strzelić kosza nie było trudno. Wystarczyło wyobrazić sobie, jak piłka poleci, i piłka leciała. I nie było w tym nic dziwnego.

Gruby trener wyjął z tylnej kieszeni dresów opatrzonych szerokimi białymi lampasami notes, otworzył go i coś w nim zapisał.

- Rzucę mu? - zapytał wysoki koszykarz, który poczuł do mnie antypatię.

- Rzuć - odparł trener, nie podnosząc oczu znad notesu.

- No to trzymaj, mistrzu - powiedział koszykarz takim tonem, że mogłem spodziewać się po nim najgorszego.

Wyobraziłem sobie, jak piłka wystrzeli we mnie niczym kula armatnia, jak zwali mnie z nóg i jak roześmieją się dziewczęta.

- Jak tylko złapiesz - powiedział koszykarz - od razu rzucaj do kosza. Jasne?

Rzucił piłką, która pomknęła w moją stronę niczym kula armatnia. Zrobiłem więc jedyną rzecz, jaką mogłem w tej sytuacji zrobić: odskoczyłem w bok.

- No i co ty? - koszykarz był wyraźnie rozczarowany.

- Słusznie - powiedział...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin