Bułyczow Kir - Rycerze na rozdrozach.rtf

(434 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

KIRYŁ BUŁYCZOW

 

 

 

RYCERZE

NA

ROZDROŻACH

 

(Przełożył : Tadeusz Gosk)

 

 

www.scan-dal.prv.pl


1

Korneliusz Udałow bał się pójść z reklamacją do domu towarowego, zszedł więc na dół i wezwał na pomoc sąsiada. Grubin roześmiał się ukazując długie żółte zęby, ale nie odmówił, gdyż poczuł się tym wyróżnieniem mile połechtany. Odsunął mikroskop, zawinął ziarnko ryżu w miękką bibułkę i schował do szuflady. Następnie podszedł do trzystulitrowego akwarium własnej roboty i zdjął wiszącą na nim czarną marynarkę z wyświeconymi łokciami. Tą marynarką osłaniał tropikalne rybki przed zakusami gadającego kruka. Kruk je straszył, bełtając dziobem wodę.

- Tylko się nie łam - mówił Grubin zakładając marynarkę na niebieski, mocno sprany podkoszulek. - W budownictwie rakietowym braki są niedopuszczalne.

Kruk załopotał skrzydłami, prosząc w ten sposób, aby go wypuszczono na dwór, ale Grubin nie wziął go ze sobą, lecz, na odwrót, zamknął w szafie.

Udałow podniósł z podłogi wielką przezroczystą torbę, w której znajdowała się wybrakowana czerwona plastykowa rakieta na żółtej platformie startowej, następnie zsunął na oczy słomkowy kapelusz i pierwszy ruszył ku drzwiom.

Grubin, który przewyższał Korneliusza co najmniej o trzy głowy, kroczył zamaszyście, potrząsał potarganą czupryną, śmiał się i gromko perorował. Udałow szybko przebierał nóżkami, pocił się i lękał, że poznają go znajomi.

Żona Udałowa wybiegła za nim na podwórko i krzyknęła:

- Żebyś mi z pustymi rękami nie wracał!

- No, no - powiedział Grubin półgłosem. - Terrorystka. Ruszyli ulicą w stronę śródmieścia.

Jednopiętrowe, przeważnie murowane miasto Wielki Guslar, niegdyś ośrodek handlowy, a teraz stolica powiatu, pod koniec czerwca było rozpalone do białości od długotrwałych upałów. Nieliczne ciężarówki i autobusy, przejeżdżające ulicą Puszkina, ciągnęły za sobą długie stożki żółtego kurzu i przypominały lądujących spadochroniarzy. Dochodziła druga i skwar stał się nie do wytrzymania. Na ulice wypełzali jedynie ci ludzie, którzy koniecznie musieli. Dlatego Korneliusz wybrał tę porę, a nie wieczór. Zrezygnował nawet z obiadu, gdyż miał nadzieję, że dom towarowy będzie pusty i nie trzeba się będzie wstydzić reklamowania jakiejś tam głupiej zabawki.

Gdy mijali aptekę, Grubin przywitał się z siedzącym w otwartym oknie prowizorem Sawiczem.

- Nie jest panu gorąco? - zapytał Sawicz zerkając na Grubina znad okularów. On sam spływał potem i dyszał ustami, jak ryba wyrzucona na piasek.

- Idziemy do boju! - powiedział głośno Grubin. - Wytaczamy państwu sprawę cywilną.

Udałow już żałował, że zabrał ze sobą sąsiada. Pociągnął go za połę marynarki, żeby się nie zatrzymywał.

- I wy też, towarzyszu Udałow, uczestniczycie w tej sprawie? - Prowizor ucieszył się, że ma okazję pogadać. - Macie kłopoty?

Udałow mruknął coś i przyspieszył kroku. Pokręcił głową, żeby kapelusz głębiej opadł na oczy, i nawet zaczął utykać, tak bardzo chciał, aby nikt go nie rozpoznał.

Grubin dopędził go dwoma krokami i powiedział:

- Sawicz ma rację. Już od dawna zastanawiam się, w jaki sposób można materialistycznie wytłumaczyć, że polowa pecha przypadającego na nasze miasto skupia się na tobie?

- Warto by pomalować archiwum - powiedział Korneliusz.

Grubin zdziwił się i popatrzył na cerkiew Paraskewy Piatnicy, w której mieściło się archiwum powiatowe.

- Twoja sprawa - powiedział. - Jesteś dyrektorem.

Po drugiej stronie ulicy stał klasztor Spaso-Trofimowski, oddany po rewolucji Technikum Rzecznemu. Barczyści uczniowie wyjeżdżali stamtąd na rowerach i gnali na plażę. W przeciwieństwie do cerkwi klasztor był bardzo przyzwoicie pomalowany, a kopuły głównego soboru błyszczały w słońcu jak piekielne szklane kotły wypełnione płynną lawą.

- Mówiła ml twoja żona - ciągnął Grubin - że w dziesiątej klasie na egzaminie z historii wyciągnąłeś trzynasty zestaw pytań i dlatego nie dostałeś medalu. To prawda?

- I tak bym go nie dostał - zaoponował Udałow i pomyślał, że Ksenia niepotrzebnie plotkuje na ten temat. To przecież stara sprawa z Kastielską, ówczesną historyczką. Gdyby można było powtórzyć życie, wykułby się wszystkiego o prawie pańszczyźnianym. Ileż to lat minęło! Nie myślał wówczas, że zostanie dyrektorem przedsiębiorstwa budowlanego, widział przed sobą prostą drogę i jasną przyszłość.

- Ja tam jestem z życia zadowolony - powiedział na głos, a Grubin zerknął na niego z góry i roześmiał się. Albo nie uwierzył, albo sam nie był zadowolony.

Dom towarowy mieścił się w dawnym sklepie kupca Titowa. Kupiec tuż przed I wojną światową otrzymał szlachectwo i herb z trzema dzikami - Odwaga, Wytrwałość, Dobrobyt. Teraz dziki zostały z herbu usunięte, a rycerski hełm z pióropuszem nad tarczą pozostał. Zostały też kupidyny po bokach.

Przed wejściem do domu towarowego siedziały rządkiem zaczadziałe od gorąca babcie z podmiejskiego sowchozu. Siedziały tak od nocy, bo uwierzyły w plotkę, że będą dawać przecenione trykotowe bluzki.

Malutki Udałow odwrócił się od staruszek i spróbował wskoczyć bokiem na trzy stopnie. Bardzo starał się zrobić to lekko i szybko, ale potknął się o górny stopień, przewrócił się, uderzył bokiem o framugę, narobił mnóstwo hałasu i usiadł z rozmachem na polietylenowej torbie z plastykową rakietą.

Grubin tylko gwizdnął. Babcie ocknęły się i zaświergotały. Rakieta głośno skrzypnęła i rozpadła się jak suchy strączek grochu. Żółta platforma startowa spłaszczyła się na placek.

Korneliusz, bojąc się obejrzeć, wymacał za sobą torbę, chwycił ją i na ugiętych nogach wbiegł w chłodny półmrok sklepu.

- A nie mówiłem? - powiedział Grubin do staruszek.

Babcie przestraszyły się jego dzikiego wzroku i ucichły.

- Sprawa się komplikuje - oświadczył Grubin i pospieszył za Korneliuszem.

Udałow szedł wolniutko, jakby brodził po kolana w wodzie, i nie odwracał się, nie patrzył, jakiej biedy sobie napytał. Wolną ręką masował stłuczony bok. W ten sposób dotarł do stoiska z zabawkami, zatrzymał się i poczekał na Grubina.

- Jak tam? - wyszeptał spod kapelusza.

- Niedobrze - odparł Grubin. - Może wrócimy do domu?

- Nie da rady - westchnął Korneliusz - żona nie wpuści.

Szuroczka Rodionowa, ekspedientka w dziale zabawek, czekała na przerwę obiadową i czytała książkę Zenona Kosidowskiego “Opowieści biblijne”. Szuroczka wybierała się na archeologię i już od trzech lat uczęszczała na zajęcia kółka historycznego prowadzonego przez Helenę Siergiejewnę Kastielską. Szkołę ukończyła z dobrym wynikiem, ale nie pojechała na studia do Wołogdy, gdyż nie najlepiej było z pieniędzmi. Postanowiła na razie popracować z rok w handlu, chociaż ze swych planów nie zrezygnowała, czytała rozmaite książki i uczyła się angielskiego. Miała zaledwie dziewiętnaście lat i była tak ładna, że niektórzy bezdzietni mężczyźni przychodzili kupować u niej zabawki.

Szuroczka słyszała hałas dobiegający od drzwi, ale nie oderwała się od książki, bo czytała właśnie komentarz redakcyjny, wyjaśniający błędy autora. Dopiero kiedy Grubin i Udałow podeszli do lady, uniosła głowę, poprawiła złocistą grzywkę i powiedziała: “Słucham”. A myślami była jeszcze w mieście Jerycho na Bliskim Wschodzie i przeżywała jego tragedię.

Znała obu klientów. Jeden z nich, malutki, tęgi i łysawy, to był Udałow, dyrektor przedsiębiorstwa budowlanego. Drugi, długi, kanciasty i kudłaty, był kierownikiem punktu skupu surowców wtórnych, przyjmował puste butelki i makulaturę.

- Dzień dobry - powiedzieli klienci.

Udałow skrzywił się boleśnie i wolno wyciągnął zza siebie wielką polietylenową torbę z żałosnymi resztkami plastykowej rakiety.

- Oj! - powiedziała Szuroczka. - Co się stało?

- Proszę wymienić! - powiedział Udałow. - Wybrakowana!

- Nie rozumiem.

Szuroczka odłożyła książkę i zapomniała o mieście Jerycho.

- Nie widzicie czy co? - tym samym gniewnym głosem zapytał Udałow.

Szuroczka nie wiedziała, że mówi tak dlatego, iż jest nieśmiały i zdaje sobie sprawę z niesłuszności swoich roszczeń, więc obraziła się:

- Ja wam, obywatelu, czegoś takiego nie sprzedawałam. Wando Kazimirowno!

Korneliusz całkiem już się speszył i wrzasnął:

- Dajcie mi książkę zażaleń!

Chciał zsunąć słomkowy kapelusz na tył głowy, ale zrobił to zbyt energicznie i kapelusz odleciał. Udałow pobiegł za frunącym kapeluszem.

- Proszę nas dobrze zrozumieć - powiedział Grubin. - Rakieta była wybrakowana już wtedy, kiedy wydarzył się incydent.

Podeszła Wanda Kazimirowna, dyrektorka domu towarowego, niewiasta postawna, tęgawa i energiczna, żona prowizora Sawicza.

- Taki towar - powiedziała do Grubina z ironicznym uśmieszkiem - należy odnosić do składnicy odpadków, a nie do sklepu.

Babcie usłyszały rozmowę i weszły do wnętrza. Jedna z nich powiedziała:

- Wstydziliby się czymś takim handlować. Inna zapytała:

- Bluzki dziś będą dawać?

- Tylko spokojnie - powiedział Grubin. - Zaraz pani wszystko pokażę.

Wyjął z torby dwie połówki rakiety, złożył je w strączek i pokazał Wandzie Kazimirownie:

- Widzi pani pęknięcie w tylnej części? Właśnie z tym pęknięciem sprzedano nam towar.

W tylnej części rakiety było kilka pęknięć i znaleźć to właściwe było niełatwo. Szuroczka zapłonęła świętym oburzeniem.

- Nabijacie się ze mnie czy co? - zapytała.

- Alkoholik! - oświadczyła jedna ze staruszek.

- Tu jest paragon - powiedział Korneliusz podchodząc do lady. Kapelusz trzymał pod pachą. - Kupowaliśmy nie dalej niż wczoraj i dlatego mam jeszcze paragon. Przyszedłem do domu i zobaczyłem pęknięcie.

- Jakie tam znów pęknięcie? - powiedziała Wanda Kazimirowna. - Szuroczka, nie denerwuj się. Zawiadomimy o wszystkim ich zakłady pracy. Przecież to nie jest rakieta, tylko wynik trzęsienia ziemi.

- Proszę nie zwracać uwagi na to, że rakieta jest połamana - powiedział Grubin. - To stało się znacznie później. A trzęsienia ziemi u nas się nie zdarzają. Ludziom należy ufać.

I właśnie w tym momencie w Wielkim Guslarze zaczęło się trzęsienie ziemi.

Z ulicy dobiegł głuchy łoskot. Ziemia uciekła spod nóg. Zatrzęsły się półki. Stosy talerzy, jakby rzucone przez niedoświadczonego żonglera, rozleciały się po sklepie. Filiżanki i czajniki rozpryskiwały się o lady, celuloidowe lalki i pluszowe misie zeskoczyły na podłogę, kolorowe chustki i powłoczki wzleciały w powietrze niczym czarodziej sicie dywany, a stojaki z garniturami i płaszczami zaczęły sunąć ku wyjściu, co sprawiało wrażenie, jakby chciały ewakuować się na ulicę śladem staruszek, które uciekły ze sklepu z wielkim krzykiem i płaczem. Porozbijane flakony perfum i wody kolońskiej wypełniły lokal niepowtarzalnym i fantastycznym bukietem aromatów. Z sufitu płatami opadał tynk.

Grubin jedną ręką chwycił przezroczystą torbę z resztkami wyrzutni rakietowej, drugą zaś podtrzymał chwiejącą się Szuroczkę Rodionową. Był jedynym, który nie stracił głowy.

- Zachować spokój! - krzyknął.

Korneliusz szybko naciągnął na uszy kapelusz, jakby tylko on mógł go uratować w minucie ciężkiej próby. Bujna wyobraźnia nakreśliła mu wizerunek spustoszonego przez żywioł Wielkiego Guslaru, ruiny wznoszące się przy zasypanych cegłami ulicach, szalejące pożary, jęki ofiar, płacz bezdomnych dzieci i starców. Ujrzał oczyma duszy, jak on, Korneliusz, idzie tymi ulicami, nie wiedząc, od czego zacząć, czując swą bezradność i zdając sobie z tego sprawę, że jako zwierzchnik przedsiębiorstwa budowlanego jest główną nadzieją zasypanych i bezdomnych. Ale nie ma sprzętu, nie ma rąk do pracy, panuje rozpacz i panika! I nagle nad głową rozlega się ryk samolotów odrzutowych, a na niebie białymi liliami rozkwitają spadochrony. To inne miasta nadesłały pomoc. Prefabrykowane domy, mosty i fabryki wolno opadają w dół i zajmują miejsca zaplanowane z góry w Centrali. Niczym manna niebieska sypie się z chmur kaloryczny zielony groszek, spadają na jezdnię, podskakują, deformują się, lecz nie pękają puszki skondensowanego mleka i sardynek. Pomoc nadeszła w porę. Korneliusz unosi głowę i wsłuchuje się w błogą ciszę.

Błoga cisza rzeczywiście nastąpiła.

Podziemne wstrząsy ustały równie niespodziewanie, jak się zaczęły. Ciężkie, katastrofalne milczenie ogarnęło dom towarowy i zatykało uszy niczym ryk odrzutowca.

- Opuścić pomieszczenie! - krzyknął ogłuszająco Grubin.

Rzucił na podłogę plastykową torbę, chwycił jedną z połówek rakietowego strączka, drugą wepchnął do ręki Udałowowi i pociągnął wszystkich za sobą, aby odkopywać domy i udzielać pomocy ludności. Korneliusz posłusznie biegł z tyłu, chociaż nic nie widział, bo na głowę opadł mu obrus, który nadał mu wygląd beduina lub angielskiego szpiega Lawrance'a.

Na szczęście nie trzeba było nikogo odkopywać. Klęska żywiołowa, która spadła na Wielki Guslar, nie była trzęsieniem ziemi.

O jakieś trzydzieści metrów od wejścia do sklepu jezdnia zapadła się i w dziurze tylnymi kołami utknęła załadowana ciężarówka do przewozu drewna. Kurz jeszcze nie zdążył opaść, kłębił się wokół samochodu, i migocąc w słońcu, nadawał całemu widokowi jakiś zagadkowy nieziemski charakter.

- Zapadlisko - powiedział spokojnie Udałow ściągając z głowy obrus i starannie go składając. Zapadliska zdarzały się w mieście dość często, gdyż Wielki Guslar był bardzo stary i obfitował w podziemne przejścia oraz w prastare piwnice.

- Znów masz pecha, Korneliusz - powiedział Grubin odrzucając ze złością połówkę rakiety. - Teraz nie ma mowy o żadnych reklamacjach. Będziesz musiał naprawiać jezdnię.

 

- A tu jak na złość kwartał się kończy - powiedział Korneliusz, po czym obrócił się do dyrektorki domu towarowego i dodał: - Wando Kazimirowno, skorzystam z waszego telefonu. Muszę ściągnąć koparkę.

Z tumanów kurzu wyłonił się blady, drżący z przerażenia kierowca ciężarówki. Poznał Udałowa i natychmiast na niego naskoczył:

- Towarzyszu dyrektorze - powiedział. - Jak długo jeszcze mamy ryzykować życiem? A co by było, gdybym wiózł szkło albo materiały wybuchowe?

- Zaraz materiały wybuchowe - wtrącił się Grubin. - Kto ci je powierzy?!

- Jak będzie trzeba, to się taki znajdzie - odparł kierowca, który właśnie zobaczył Szuroczkę, przestał dygotać i przybrał bohaterską postawę.

- Zapadlisko jak zapadlisko - powiedział Udałow. - Nie pierwsze i nie ostatnie. Zaraz wyciągniemy, dziurę zasypiemy i wszystko będzie jak w aptece. Skoczyłbyś na milicję, żeby postawili znak zakazu wjazdu. A autobus niech puszczą przez Krasnoarmiejską.

 

 


2

 

Helena Siergiejewna odgarnęła za ucho prosty kosmyk siwych włosów, zmrużyła oczy i wsypała do rondelka dokładnie pół szklanki kaszy manny z niebieskiej kwadratowej puszki, opatrzonej napisem “Cukier”. Mleko wzburzyło się, jakby kaszka okrutnie je oparzyła, ale Helena Siergiejewna zdążyła zamieszać w garnuszku srebrną łyżką, którą trzymała w pogotowiu.

Wania wjechał do kuchni czołgiem, zrobionym z tomu “Sowriemiennika” za rok 1863 i czterech pudełek po zapałkach.

- Nie potrzebuję twojej kaszy! - wrzasnął.

- Podaj mi sól - powiedziała Helena Siergiejewna.

- Znów zapomniałaś posolić, babciu? - zapytał Wania.

Helena Siergiejewna nie czekała, aż Wania zawróci czołgiem w stronę czarnego kredensu, zamaszyście podeszła, wyjęła solniczkę i na jej widok przypomniała sobie, że już soliła mleko. Odstawiła ją więc na miejsce.

- Babciu - powiedział Wania rozkapryszonym głosem. - Nie chcę twojej kaszy. Ja chcę kogel-mogel.

W rzeczywistości nie chciał ani tego, ani tego. Chciał wywołać awanturę.

Helena Siergiejewna świetnie zdawała sobie z tego sprawę i dlatego nie odpowiedziała. Przez miesiąc zdążyli się sobie nawzajem naprzykrzyć, ale synowa zabierze go dopiero za dwa tygodnie.

Helena Siergiejewna stwierdziła, że w wieku sześćdziesięciu lat nie ma już serca do dzieci. Straciła dla nich wyrozumiałość i cierpliwość. Po awanturach z wnukiem uspokajała się wolniej niż on. A przecież sama poprosiła synową o przywiezienie Wani do Wielkiego Guslaru. Znużyła ją samotność długich zmierzchów, kiedy widmowe niebieskie światło wlewa się do pokoju, oświetlając pęczniejące czarne szafy, które dawno już należało opróżnić ze starych czasopism i różnych rupieci.

Dawniej Helena Siergiejewna myślała, że na emeryturze nie tylko odpocznie, ale także zdoła wiele zrobić z tego, co dotychczas odkładała ze względu na nawal pracy, zebrań i posiedzeń. Zamierzała na przykład napisać historię Guslaru, wybrać się do siostry mieszkającej w Leningradzie, uporządkować zbiory muzeum, gdzie nieustannie zmieniały się jakieś nierozgarnięte dziewczyny, które po miesiącu wychodziły za mąż albo uciekały do innej pracy, gdzie płacono chociażby o dziesięć rubli więcej niż w niezbyt hojnym miejskim muzeum.

Nic jednak z tego nie wyszło. Historia Wielkiego Guslaru leżała rozgrzebana na biurku i niemal nie posuwała się naprzód. Dzieci siostry chorowały i zamiast bez pośpiechu obejść wszystkie leningradzkie muzea i teatry, Helena Siergiejewna musiała zająć się gospodarstwem. Do muzeum przyszedł nowy dyrektor, który uprzednio kierował Technikum Rzecznym. Dyrektor traktował swoją nominację jako niesprawiedliwą, lecz nieuniknioną karę i czekał, aż ucichnie gniew wysokiej powiatowej zwierzchności, żeby ponownie rozpocząć wspinaczkę po drabinie służbowej. Dyrektor był nieprzychylny Helenie Siergiejewnie, gdyż jej zabiegi o wzbogacenie zbiorów i rozwijanie kółek zainteresowań przeszkadzały mu w realizacji bardzo ważnej inicjatywy o znaczeniu ogólnoobwodowym: budowy Pomnika Pionierów, którzy w odległych czasach wyruszali na podbój Syberii i Dalekiego Wschodu. Pionierzy bardzo często wyruszali z Wielkiego Guslanu, miasta kupieckiego, niespokojnego, konkurenta Archangielska i Wołogdy.

- Babciu, a w kaszce będzie dużo kluchów? - zapytał Wania.

Helena Siergiejewna pokręciła głową i uśmiechnęła się nieznacznie. Cruzelki naturalnie będą. Przez ponad sześćdziesiąt lat swego życia jakoś nie potrafiła nauczyć się gotować kaszki manny. Gdyby udało jej się zacząć życie od początku, z pewnością podejrzałaby, jak to robiła nieboszczka mama.

Ktoś zastukał w okno. Wania zapomniał o czołgu i pobiegł odsunąć zasłonkę. Nie zobaczył nikogo - w okno zawsze pukali znajomi, zanim weszli przez furtkę, okrążyli dom i zastukali w drzwi od podwórka.

Helena Siergiejewna zmniejszyła płomień i uznała, że zdąży otworzyć drzwi, zanim kaszka się przypali. Szybko przeszła przez ciemną sień. Od każdego stąpnięcia, krótkiego i energicznego, ogłuszająco skrzypiały deski podłogi.

Za drzwiami stała Szuroczka Rodionowa, która przez lato wyładniała i wydoroślała, a poza tym obcięła sobie warkocz, aby wydawać się starszą.

- Wytrzyj nogi - powiedziała Helena Siergiejewna patrząc z przyjemnością na Szuroczkę. Szuroczka zarumieniła się - miała delikatną brzoskwiniową cerę i dlatego łatwo się czerwieniła, upodobniając się do przedrewolucyjnych panienek. Szuroczka przywitała się, wytarła nogi, choć na dworze było sucho, i poszła za Heleną Siergiejewną do kuchni. Była bardzo podniecona i dlatego trajkotała jak nakręcona, nie stosując znaków przestankowych i dużych liter.

- Taka historia Heleno Siergiejewno ciężarówka jechała ulicą Puszkina i zapadła się pod ziemię masa ludzi myśleli że trzęsienie ziemi Udałow z przedsiębiorstwa budowlanego powiedział będziemy zasypywać a tom piwnica a dyrektora muzeum nie ma bo pojechał do obwodu na naradę w sprawie pionierów i trzeba zapobiec temu bo tam mogą być zabytki...

- Poczekaj - powiedziała Helena Siergiejewna. - Zamierzałam właśnie nakarmić Wanię. Siadaj i powtórz wszystko wolniej i logiczniej.

Szuroczka zaczęła wszystko od początku. Poczuła się onieśmielona i z młodej, przystojnej kobiety przekształciła się w uczennicę-prymuskę, przewodniczącą kółka historycznego.

Helena Siergiejewna nałożyła gęstej kaszy na talerz i posypała ją cukrem. Wania miał zamiar dopomnieć się o dżem malinowy, ale zapomniał. Był mocno zaintrygowany nieoczekiwaną wizytą i trajkotaniem Szuroczki. Posłusznie usiadł przy stole, wziął łyżkę i zagapił się na dziewczynę. Jak we śnie zaczerpnął łyżką kaszę, nie trafił nią do ust i wysmarował sobie ucho. Bezdźwięcznie poruszał wargami, powtarzając relację Szuroczki słowo po słowie, aby lepiej ją zrozumieć.

- No więc jechała ciężarówka ulicą Puszkina - mówiła Szuroczka nieco wolniej, choć nadal bez znaków przestankowych. - I od razu zapadła się tylnymi kołami ludzie myśleli że to trzęsienie ziemi wybiegli ze sklepu a tam piwnica...

- W którym miejscu dokładnie? - zapytała Helena Siergiejewna.

- Na rogu ulicy Tołstoja.

- Tamtędy biegł kiedyś Piekielny Zaułek - powiedziała Helena Siergiejewna mrużąc oczy i wyobrażając sobie plan miasta w okresie między wiekiem piętnastym a osiemnastym.

- Słusznie - ucieszyła się Szuroczka. - Opowiadała nam pani jeszcze na zajęciach kółka tam był Piekielny Zaułek w którym pracowali kowale szerokość dwa metry kończył się ślepo przy miejskich murach tak właśnie powiedziałam Udafowowi z przedsiębiorstwa budowlanego a on powiada że kwartał się kończy i musi zdać komisyjnie ulicę Puszkina którą asfaltowali przez trzy miesiące bo inaczej nie dostanie premii.

- Skandal - powiedziała Helena Siergiejewna. - Wania, nie dmuchaj na łyżkę. Nie mam go z kim zostawić.

- Ja z nim posiedzę, Heleno Siergiejewno - powiedziała Szuroczka. - Bez pani oni tam zasypią piwnicę, a pani nawet Biełow się słucha.

- Nie mam żadnej władzy - powiedziała Helena Siergiejewna. - Jestem na emeryturze.

- Panią zna całe miasto.

- Poczekaj chwilkę.

Helena Siergiejewna poszła do malutkiego pokoiku obok kuchni i wkrótce wróciła. Uczesała się, ułożyła swe siwe włosy w kok. Założyła ciemną nauczycielską sukienkę z oślepiająco białym wykładanym kołnierzykiem. Szuroczka przypomniała sobie, jak pięć lat temu przyszła po raz pierwszy na zebranie kółka historycznego i Helena Siergiejewna, w takiej samej ciemnej sukience, poprowadziła członków kółka na górę, do pierwszej sali muzeum, gdzie stał oparty o ścianę sfatygowany kieł mamuta, wisiał obraz przedstawiający powszednie życie ludzi z epoki kamienia, a w gablotce pod szkłem leżały rządkiem gliniane skorupy i groty strzał, wyłowione z rzeki Guś przez przedrewolucyjnych gimnazjalistów.

- To posiedzisz z nim trochę? - zapytała Helena Siergiejewna.

- Dziś mam wolne popołudnie.

Helena Siergiejewna zeszła z ganku, żwawo przebiegła drewnianym chodniczkiem do furtki, zamknęła ją i ruszyła ulicą Słobodzką w stronę centrum, przez most przerzucony nad Griaznuchą, która od niepamiętnych czasów dzieli miasto na Guslar i Słobodę. Za mostem po prawej stronie wznosi się budynek szpitala dziecięcego, dawniejszy dom kupców Sinicynów, w którym zachowały się wspaniałe piece kaflowe z połowy osiemnastego wieku, a po lewej - cerkiew Borysa i Gleba, szesnasty wiek, unikalna budowla, wymaga konserwacji. Za cerkwią jedną fasadą na ulicę, drugą na rzekę wznosi się Miejskie Gimnazjum Męskie, obecnie Szkoła Średnia Nr 1. Za gimnazjum rozciąga się obszerny, zawsze wietrzny plac, pokryty w połowie trawnikami. Przed rewolucją stały tu zajazdy i sukiennice, ale w roku 1930, kiedy burzono cerkwie, przy okazji rozebrano również i to, chociaż hale dałyby się wykorzystać jako lokum dla rynku kołchozowego. Tam właśnie nowy dyrektor muzeum zamierzał postawić Pomnik Pionierów. Po przeciwległej stronie placu wznosi się piętrowy budynek muzeum, zabytek osiemnastowiecznej architektury miejskiej pod ochroną. Ale Helena Siergiejewna nie poszła przez plac, tylko przy sklepie spożywczym skręciła w ulicę Tołstoja.

Na rogu spotkała prowizora Sawicza, starego znajomego.

- Słyszałaś, Lena - powiedział Sawicz, sapiąc i wachlując się postrzępioną książką - że ciężarówka wpadła do piwnicy?

- A jak sądzisz, dokąd ja idę? - zapytała Helena Siergiejewna. - Z wizytą do koronczarek?

- Daj spokój, Lenoczko - powiedział łagodnie Sawicz. - Nie warto się denerwować. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to już trzecie zapadlisko w ciągu ostatnich lat? - Czwarte, Nikita, czwarte - powiedziała Helena Siergiejewna. - Pójdę już tam, żeby czegoś przypadkiem nie zniszczyli.

- Naturalnie. Gdyby nie ten upał, sam bym poszedł popatrzeć. Ale przerwa obiadowa jest krótka, a moje brzuszysko domaga się pokarmu. Zresztą przypuszczałem, że cię spotkam. W tym mieście wszystko cię obchodzi.

- Obchodziło. Teraz jestem na emeryturze. Pozdrowienia dla Wandy Kazimirowny.

- Dziękuję, już dawno wybieramy się do ciebie w gości...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin