Alex Joe - Czarne okręty.pdf

(2322 KB) Pobierz
Alex Joe - Czarne okrety ( popr
Joe Alex
Czarne okręty
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tom 1
Nie gniewajcie się, Ryby!
Błękitny jastrząb zatoczył szerokie koło nad postrzępionymi wierzchołkami nadbrzeżnych
skał, spłynął miękko ku morzu, śmignął nisko nad drobnymi falami, wystrzelił w górę i
wznosząc się coraz wyżej zniknął w mrocznoniebieskim niebie, jasnym już na wschodzie,
choć słońce nie wynurzyło się jeszcze spoza wierzchołków gór.
Białowłosy odprowadził ptaka oczyma i odwrócił głowę ku północy, gdzie za spływającą z
gór rzeką leżało z dala od morza, na niewielkim wzgórzu, miasto ukryte w szarej
rozwiewającej się mgle przedświtu.
Ojca nie było już widać, zniknął w płytkim wąwozie, porośniętym krzakami dzikiej róży.
Wąwozem tym i ścieżką biegnącą przez nadmorskie łąki zejdzie ku rzece i brnąc po kolana w
bystrym, migotliwym nurcie przekroczy ją w miejscu, gdzie rozlewa ona szeroko, uciekłszy z
kamiennego, wartkiego koryta. Później ścieżka doprowadzi ojca do białej drogi i w południe
stanie on przed bramą miasta.
Białowłosy odetchnął głęboko i przymknął na chwilę oczy. Kochał ojca jak nikogo w
świecie i wiedział, że niespodziane jego odejście na tak długi czas powinno było go smucić.
A był przecież niemal szczęśliwy. W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa ojca:
- Tak, możesz.
A jeszcze wczoraj o tej porze bogowie, którzy trzymają w nieśmiertelnych dłoniach
zasłonę okrywającą przyszłość, nie uchylili przed nim najmniejszego jej rąbka. Nocował w
górach, u stóp wierzchołka Idy, w opuszczonym pasterskim szałasie. Matka wysłała go po
zioła, które zebrać należało przy blasku księżyca o północy. Kwitły krótko, zaledwie dni parę,
a ususzone chroniły wypatroszone ryby przed gniciem. Zbudził się wcześnie i związawszy
zioła w wielkie naręcze przystanął na chwilę, aby objąć spojrzeniem ogromną, leżącą u stóp
krainę: góry, brzeg wijący się kreto ku południowi aż po granice widnokręgu, nieskończone
morze z dalekimi wyspami i przesmyk na północy, za którym, jak wiedział, rozpoczynało się
nowe morze. A w dole, maleńka jak mrowisko, opasana murem o białych wieżach, leżała
Troja Królów. Przed wieczorem był już w domu. Wszedł. Matka stała nad paleniskiem, ojciec
siedział na posłaniu z kozich skór i z wolna uniósł głowę słysząc jego wesoły głos:
- Jestem, matko. Przyniosłem ziół na cały rok! Matka uśmiechnęła się i skinęła głową.
Później prędko odwróciła posmutniałą twarz.
Ojciec wstał, wziął zioła z rąk chłopca, przyjrzał się im w migotliwym blasku ognia i
położył je pod ścianę.
- Czy zebrałeś je nocą? - Głos jego miał zwykłe, spokojne brzmienie, ale Białowłosy
wiedział już, że coś się stało. Mimowolnie rozejrzał się, nim odpowiedział, lecz w chacie
wszystko było na swoim miejscu: posłania, garnki, stół, ława i gliniany posążek Wielkiej
Matki nad wejściem.
- Tak, ojcze.
- Odmówiłeś modlitwę do Niej?
- Tak, ojcze.
- Przy świetle księżyca?
- Tak, ojcze. Król kazał pewnie pognać stada na północ, bo z góry nie widziałem ich w
pobliżu miasta, ani wczoraj, ani dziś.
- Na północy wczesnym latem trawa jest wyższa! - Ojciec skinął głową i ponownie usiadł
na posłaniu. - Konie trojańskie są najpiękniejsze w świecie; potrzebna im jest najpiękniejsza
trawa...
Zapadło milczenie. Matka wskazała chłopcu stół i postawiła na nim garnek. Chciał usiąść,
ale ojciec dodał spokojnie:
- Tak, najpiękniejsze konie. Był tu dziś herold królewski na białym ogierze. Wiele bym dał
za takiego konia. Gdybym miał wiele.
 
- Herold królewski, ojcze?
Tylko tyle powiedział, gdyż ojcu i matce nie zadaje się pytań. Stał patrząc na ojca, po
którego twarzy odblaski ognia z paleniska przepływały jak czerwone ryby.
- Tak. Jutro przed świtem odejdę do miasta. Król opasuje je nowym murem, a może tylko
chce podwyższyć ten, który jest. Nie mogłem pytać herolda, lecz tyle mi powiedział, nim
pojechał dalej. Będą potrzebowali wielu ludzi. Może to potrwać miesiąc, a może powrócę tu
dopiero przed zimą. Zostaniesz sam z matką.
- Tak, ojcze. - Białowłosy usiadł i odruchowo zaczął jeść, gdyż był bardzo głodny.
Później leżał pośród nocy w ciemności, wsłuchany w równe oddechy rodziców, i myślał.
Nie mieli zapasów na zimę, więc jeśli ojciec odejdzie, on powinien łowić co dnia, gdyż prócz
tego trzeba będzie zebrać wiele suszonych ryb, nim nadjadą królewskie wozy po daninę.
Nigdy dotąd nie był sam na morzu. Ojciec nie zaprowadził go jeszcze do starca
mieszkającego nad urwiskiem, gdzie była pieczara prowadząca, jak powiadano, do jeziora
podziemnego połączonego z morzem. Tam właśnie przybywał niekiedy Posejdon, wędrujący
morzami, a starzec ów był jego kapłanem. Tam każdy syn rybaka schodził i zanurzał ręce w
wodzie, gdy nadeszła godzina wtajemniczenia. Być może Posejdon ukazywał mu się w owej
chwili, a być może działy się tam inne jeszcze sprawy, tego Białowłosy nie wiedział, gdyż
nikt z wtajemniczonych nie mówił o tym, co działo się w pieczarze. To, co wiedział, wiedział
od matki, a ona przecież nigdy tam nie była. Żadna z niewiast nie miała dostępu do jaskini.
Wtajemniczonym mógł zostać tylko ten, który dowiódł, że jest prawdziwym rybakiem. Więc
jeśli ojciec odchodząc zezwoli mu samotnie wypływać...
Długa droga z gór i znużenie pokonały go, nim zdołał uwierzyć, że po powrocie z miasta
ojciec zaprowadzi go do starca. Zbudziło go ciche krzątanie się rodziców. Otworzył oczy i
zobaczył matkę związującą węzełek z białego płótna. Ojciec siedział na ławie i nacierał oliwą
rzemienie sandałów...
I oto teraz ojciec zniknął w wąwozie. Białowłosy wytężył wzrok. Przez chwilę wydawało
mu się, że dostrzega pośród porannych oparów maleńkie kształty odległych wież i pasmo
murów na niskim wzgórzu. Było bardzo ciepło, zbyt ciepło. Spojrzał na niebo, na którym nie
dostrzegł ani jednej chmurki, i powtórzył w myśli ostatnie słowa ojca:
"Tak, możesz. Wiem, że będziesz chciał wypłynąć już dziś. Pamiętaj o tym, by nie oddalać
się od brzegu. Gdy ujrzysz gromadzące się obłoki, nie zwlekając kieruj dziób ku brzegowi i
wiosłuj z wszystkich sił!"
Zawrócił i ruszył krętą ścieżką pomiędzy głazami. Z dala, spoza załomu skały, za którym
ukryty był dom, doszedł go przytłumiony, znajomy dźwięk obracających się żaren i cichy
śpiew matki. Była na pewno zatroskana, lecz nie dawała niczego po sobie poznać. Nigdy
jeszcze nie widział łez w jej oczach.
Odwrócił się i wszedł na wielki głaz. Zobaczył ojca idącego łąką. Stadko kóz poznało go i
podbiegło truchtem. Ojciec zatrzymał się, pogłaskał po głowie małego, narodzonego
niedawno koziołka. Później ruszył dalej. Jedna z kóz szła za nim przez chwilę i zawróciła.
Białowłosy zeskoczył z głazu.
Była to zawsze ta sama pieśń. Pieśń Żaren, na pół błagalna, na pół pochwalna, zwrócona ku
Wielkiej Matce, opiekunce życia na ziemi. Wszedł do domu. Matka uniosła głowę, szum
żaren ustał.
- Czy pozwolił ci? - zapytała spokojnie. Podszedł ku niej i ująwszy kij żaren okręcił go
miękko wokół osi. Kamień zaturkotał i umilkł.
- Wiedziałaś, że go poproszę?... - Uśmiechnął się.
- Minęło czternaście lat od chwili, gdy bogowie pozwolili ci narodzić się, a mnie ucieszyli
tobą. Ojciec twój wyruszył sam na morze po raz pierwszy, gdy ukończył lat czternaście. I
jego ojciec, i mój. Lecz wierzyłam, że pozwoli ci wypłynąć, gdy powróci i będzie mógł z dala
czuwać nad tobą. A później, kiedy minie zima, poprowadzi cię do starca, byś stał się
mężczyzną. Wiem, że jesteś roztropny i wiesz o morzu tyle, ile wiedzieć winieneś. Lecz
wolałabym, aby ojciec był tu, a nie w mieście, w chwili gdy wypłyniesz po raz pierwszy.
- Jeśli taka będzie wola króla, matko, może on zatrzymać ojca w mieście, póki nie
nadejdzie pora deszczów, czas, gdy nie wznosi się budowli. Lecz pora deszczów to pora
wzburzonej głębiny i północnego wiatru. Wyciągamy wówczas łodzie na zimę i kryjemy je
pod dachem. Jeślibym ja nie wypłynął, któż nam nałowi i ususzy ryb na zimę i na daninę dla
króla?
 
- To prawda - powiedziała cicho. - Nie mógł ci nie zezwolić. A będzie, jak zechcą
bogowie. Czy pragniesz wypłynąć dziś?
- Tak, matko.
- Więc niechaj oni ześlą ci ryby, które uradują serce twoje.
Białowłosy drgnął. Odkąd sięgała jego pamięć, mówiła tak do ojca za każdym razem, gdy
miał wypłynąć na morze.
Odwróciła głowę, później szybko, zawstydzona, otarła łzę i uśmiechnęła się do niego. ^
- Urosłeś. Jesteś niemal tak wysoki jak ojciec, choć l nie tak silny jeszcze. Sama nie wiem,
kiedy to się stało. Jedz.
Podniosła jeden z dwu leżących obok paleniska placków, odwinęła wielki liść, w który był
zawinięty, i podała i mu. Zaczął jeść popijając mleko z dwuusznego glinianego dzbana.
Milczeli oboje, gdyż im chwila donioślejsza, tym bardziej przysłuchują się bogowie, a nikt
śmiertelny nie wie, co może rozgniewać ich, a co uradować. Matka ponownie ujęła kij żaren i
zaczęła obracać kamień, nucąc cicho. Zjadł, wypił resztę mleka, wstał i podszedł do ściany,
na której wisiały harpuny i trójzęby. Matka nie przestała nucić i szum żaren nie ustał,
wiedział jednak, że patrzy na niego.
Harpuny były cztery: mocne, dębowe drzewce z nasadzonymi prostymi końcami bawolich
rogów. Róg bawoła jest pusty, lecz te wypełnione były ołowiem.
Wypływając z ojcem brał zwykle najlżejszy. Teraz zważył go w ręce i powiesił na kołku.
Mimowolnie obejrzał się. Matka zdawała się nie zwracać uwagi na jego ruchy, wpatrzona w
obracający się kamień.
Białowłosy zdjął drugi, nieco cięższy harpun i musnął końcami palców ostrze. Później
sprawdził moc linki przewleczonej przez otwór u nasady drzewca. Rzucił harpun na złożony
w kącie żagiel mniejszej łodzi i dotknął piersi, gdzie wetknięty w pochwę z koziej skóry
wisiał pod chitonem na rzemyku długi nóż, z którym nigdy się nie rozstawał. Sięgnął po
trójząb. Była to poczerniała gałąź dębowa rozwidlona potrójnie i przycięta. Z zakończeń
sterczały trzy ostre jak końce włóczni kawałki szczęki tuńczyka. Białowłosy położył
ostrożnie trójząb obok harpuna. Zdjął chiton i pozostał w wąskiej opasce na biodrach. Był
gotów. Uniósł z ziemi żagiel i skierował się ku wyjściu.
- Zaczekaj - powiedziała matka i wsunęła mu pod ramię drugi placek. - Wypływasz i
chcesz złowić wiele ryb, gdyż po raz pierwszy będziesz łowił samotnie. Wiem, że jeśli burza
nie nadejdzie, nie powrócisz przed wieczorem. Będziesz głodny.
Uśmiechnął się.
Był już wyższy niż ona, ale ruch dłoni, którą przesunęła po jego jasnych włosach,
przypomniał mu czas, gdy będąc maleńkim chłopcem stawał przy niej w cieniu skały, by
spoglądać wraz z nią na morze, na którym widzieli ojca w łodzi: daleki punkcik pod
skrawkiem szarego płótna, wędrujący wzdłuż granicy błękitnego widnokręgu.
- Idę, matko.
Ruch żaren ustał i kiedy odsunąwszy ramieniem zasłonę znalazł się na progu, stanęła u
jego boku.
- Piękny dzień - powiedziała cicho. -Nazbyt piękny. Spoglądaj w niebo i przypatruj się
górom, Skinął głową.
- Wiem, matko. Nie niepokój się. Gdybym tu nie zdążył, przybiję gdziekolwiek i
przeczekam.
- Uczyń tak. I nie zapomnij przemówić do bogów.
- Nie zapomnę, matko.
Wyszedł. Na całej niezmierzonej powierzchni wód leżał już migotliwy blask słoneczny.
Wiatr ucichł zupełnie.
Spojrzał na niebo. Nie było na nim ani jednego obłoczka. W dole drobniuteńkie, łagodne
fale biegły wolno ku brzegowi i załamywały się na głazach z cichym szelestem.
Białowłosy zszedł ku łodziom ukrytym w nadbrzeżnych skałach. Było ich dwie: wielka i
mała. Odwiązał mniejszą od przewierconego, wbitego głęboko pala i wykręciwszy dziób ku
wodzie, zaczął spychać ją w dół po piasku. Od roku czynił to już sam. Sam także, bez
pomocy ojca, umiał wciągnąć ją między skały po odbytym połowie. Lecz wielkiej nie
udałoby mu się jeszcze wciągnąć, nawet gdyby zepchnął ją na wodę. Westchnął. Mała łódź
wykonana była z wydrążonego pnia i pięknie wygładzona. Pośrodku, w głębi, pozostawiono
 
niewielkie wybrzuszenie z otworem, w który należało wsunąć niski maszt z poprzecznym
palikiem.
Gdy dziób dotknął wody, Białowłosy ustawił maszt i umocnił cienkimi sznurkami, aby
niespodziewany podmuch wiatru nie mógł go wyrwać. Sznur taki matka przygotowywała
zimą, a zrobiony był z suszonych na słońcu włókien rośliny o żółtych kwiatach, która nie
rosła na wybrzeżu, lecz na południu, po drugiej stronie gór, o dwa dni drogi.
Umocował żagielek do poprzecznego palika, związał go i uniósłszy leżące na dnie łodzi
krótkie wiosło o szerokich piórach, wyprostował się, spojrzał ku niebu i przytknąwszy do
czoła drzewce, powiedział głośno:
- Pozwólcie jej i mnie odpłynąć. Pozwólcie jej i mnie powrócić.
Pchnął łódź, która miękko spłynęła na wodę, i odepchnąwszy się wiosłem od nadbrzeżnego
głazu, zaczął wiosłować miarowo, nie oglądając się, aby któryś z duchów złośliwych nie
zawiązał mu drogi powrotu. Serce biło gwałtownie, lecz nie z wysiłku. Po raz pierwszy był
sam na morzu.
Czas mijał z wolna. Białowłosy siedział w tyle łodzi. Tuż przed nim kołysał się zwinięty
żagielek ocierając cicho o maszt; wiosło zanurzyło się z cichym pluskiem. Na plecach czul
promienie słońca. Było coraz cieplej.
Uniósł głowę. Był tak szczęśliwy, że nie mógł skupić myśli na czekającym go połowie. Po
lewej wyrastał ciemny grzbiet przylądka, gdy tam dopłynie, napotka lekki powiew z północy,
który pod rozpiętym żaglem pchnie go na południe ku rozległym płyciznom, gdzie nawet
wielkie ryby wypływają tuż pod powierzchnię. Był tam już bardzo wiele razy z ojcem. Lecz
dziś wyruszał sam. Dopiero teraz pomyślał, że wszystko, co dziś nastąpi, będzie miało
wielkie znaczenie. Pierwszy połów był wróżbą na całe życie.
Przestał na chwilę wiosłować i zanurzywszy końce palców w wodzie przy obu burtach
łodzi, zanucił cicho:
- Nie gniewajcie się, Ryby, I nie gniewaj się. Morze, Ani ty, Posejdonie, Który władasz
wodami. Po skończonym połowie Na kamieniu ofiarnym Złożę zdobycz największą, Modląc
się ku Twej chwale.
Teraz dopiero obejrzał się. Brzeg, skały i ukryty pośród nich dom wciąż jeszcze były
bardzo blisko, lecz linia brzegu i miejsce, gdzie" fala kładła się na piasku, zaczęły się już
gubić, przesłonięte niewielkimi wodnymi grzebykami.
Przez chwilę wydawało mu się, że na ogromnym głazie, na którym stał tak niedawno,
dostrzega znajomą postać. Blask słońca bijący wprost w oczy zmącił mu widzenie.
Uśmiechnął się. Matka nie stałaby przecież tam, lecz w cieniu rozpadliny skalnej, gdzie był
dom. Odwrócił głowę. Daleko na krawędzi widnokręgu dostrzegł lekki zarys dwu wysokich
wysp. Były tak odległe, że zdawały się należeć do nieba, nie do ziemi.
Upał rósł. Białowłosy wiosłował miarowo, patrząc na cypel przylądka, wreszcie dojrzał
wysuwający się kształt trzeciej wyspy, bliższej i wyraźnie zarysowanej na niebie. Zwano ją
Tenedos.
- Co uczyniłby teraz ojciec? - powiedział głośno i niemal natychmiast odpowiedział sobie:
- Ujrzawszy Tenedos skierowałby łódź ku płyciźnie i łowiłby na jej skraju. A powróciłby
wcześnie, przed zachodem, gdyż jeśli uderzy burza, wiatr będzie dął od lądu.
Tak, to była prawda. O tej porze roku nadchodziły one spoza gór. A wówczas, gdyby
nawet pierwsze uderzenie wichru nie zatopiło kruchej łodzi, burza pognałaby ją daleko po
spienionych falach na pełne morze, tak daleko, że rybak mógłby już nigdy nie ujrzeć
rodzinnego brzegu.
Pomyślał jeszcze przelotnie o tym, że musi powrócić wcześniej, gdyż burza może
rozpędzić kozy, a jeśli nocą któraś zabłąka się u podnóża lasów, łatwo może paść łupem
pantery.
Wyspa wynurzała się z wolna spoza białej ostrogi przylądka. Dostrzegał wyraźnie stary
dębowy las porastający jej górzyste zbocza. Był tam raz z ojcem w porcie ukrytym za
załomem góry. Król Tenedos był bratem króla Troi, do którego należało całe wybrzeże i
kraina do niego przyległa. Tu właśnie stały czarne okręty wojenne obu braci, strzegące
dostępu do Troi i cieśniny, która wiodła ku morzu na północy. Była to flota potężna, lecz
bywały lata, gdy czerwonym okrętom fenickim lub czarnym pięćdziesięciowiosłowcom
achajskich korsarzy udawało się nocą prześliznąć pomiędzy wyspą a wybrzeżem, by porwać
niewolników niemal u bram miasta. Człowiek był jednym z najbardziej poszukiwanych i
 
cennych towarów, dla którego zdobycia podejmowano najniebezpieczniejsze wyprawy.
Lecz za dnia wody trojańskie były bezpieczne jak dom rodzinny i można było łowić na
nich swobodnie, nie przeszukując oczyma błękitnego widnokręgu. Żaden korsarz świata nie
zbliżyłby się dobrowolnie w blasku słońca do Miasta Królów.
Podmuch wiatru przebiegł ponad łodzią, marszcząc powierzchnię morza. Białowłosy wstał,
rozwinął i umocował żagielek. Przed nim była ciemna, zielona smuga głębi. Nieco dalej
morze zdawało się niemal białe. Tam była płycizna.
Nie dostrzegł innych łodzi. Może nie wypłynęły jeszcze, a może łowiły gdzie indziej, u
ujścia rzeki, wokół którego krążyło zwykle wiele morskich ryb wyczekujących tego, co woda
przyniesie im w darze z głębi lądu.
Żagiel zatrzepotał gwałtownie, a później ucichł i wydął się, chwyciwszy wiatr całą
powierzchnią. Łódź popłynęła szybciej.
Białowłosy przeciągnął koniec linki harpuna przez otwór w dziobie i przywiązał ją mocno.
Złożywszy harpun na dnie obok prawej stopy, uniósł trójząb. Trzymając go w wyciągniętej
ręce odwrócił głowę ku brzegowi i przymrużył oczy oślepione słonecznym blaskiem. W
białej mgle dostrzegł wynurzający się spoza linii wzgórz daleki, wyniosły i rozległy szczyt
górski.
- Ido, góro ojców, Wielka Matko, bądź mi przychylna! Oto rozpoczynam połów.
Zmarszczył brwi. Nie, nie zapomniał niczego. Wypowiedział wszystkie słowa, jakie winien
wypowiedzieć rybak, który nie chce rozgniewać bogów. Odetchnął z ulgą, odwrócił głowę i
natychmiast zapomniał o bogach, o świętych górach i o domu. Przed nim była płycizna i
stworzenia morza, które miał zabić.
Powoli, jak gdyby bojąc się spłoszyć niewidzialną rybę, wysunął za burtę dłoń uzbrojoną w
trójząb i znieruchomiał.
- Uderzę pierwszą, która podpłynie. Będzie to wróżba. Jeśli trafię, połów będzie udany.
Wydawało mu się, że czeka długo, mimo że upłynęło zaledwie kilka chwil. Klęcząc w
ostrym wyżłobieniu dzioba, wpatrywał się w wodę, choć tańczące na powierzchni światło
słoneczne utrudniało widzenie. Nagle, tuż pod powierzchnią, mignął niewielki, srebrny
kształt. Nie myśląc, uderzył i uniósł rękę z trójzębem, na którego ostrzach trzepotała mała
ryba. Opuścił trójząb i piętą zepchnął rybę na dno łodzi. Podskoczyła wysoko, więc uderzył ją
drzewcem. Znieruchomiała. Dobra wróżba.
Uniósł głowę. Łódź wpłynęła już na skraj płycizny. Szybko zwinął żagielek i powrócił na
dziób. Wiedział, że teraz prąd będzie pchał go wolno ku wyspie.
Znowu mignęła tuż pod powierzchnią mała ryba, za nią druga.
Białowłosy odłożył trójząb i wziął do ręki harpun. Drobnych ryb wałęsających się stadami
na skraju płycizny zawsze było tu wiele. Być może, gdyby w tyle łodzi siedział ojciec,
uderzyłby znowu, aby popisać się zręcznością. Lecz dziś był sam. Jeśli ta wróżba była
prawdziwa, los powinien naprowadzić łódź ku większej zdobyczy. Zaciskając w dłoni ciężkie
drzewce harpuna czekał.
Słońce grzało coraz mocniej. Jeszcze jedna mała srebrna ryba i pustka. Wiatr wzmógł się
nieco, zaświstał w zwiniętym żagielku i ucichł.
Nad niskimi falami przeleciał wielki biały ptak ważąc się na nieruchomych skrzydłach.
Nagle miękka linia jego lotu załamała się, runął w dół, zanurkował, w wodzie zakotłowało
się. Ptak wynurzył się i ciężko robiąc skrzydłami uniósł w powietrze trzymane w dziobie
migocące, gnące się rozpaczliwie ciało. On także łowił tutaj. Chłopiec odprowadził go
wzrokiem. Ptak leciał prosto ku lądowi, zapewne niosąc rybę swym młodym, wyczekującym
w gnieździe ukrytym gdzieś w szczelinie stromych, niedostępnych skał nadbrzeżnych.
Przesunął oczyma po słonecznej linii wzgórz i dalekim łańcuchu gór za nimi. Ani jednej
chmurki. Jeśli spełni się wróżba, może burza wcale nie nadejdzie i pozwoli mu pozostać na
płyciźnie do zachodu słońca.
Odwrócił spojrzenie ku wodzie. Nagle ścisnął mocniej w dłoni drzewce harpuna. Daleko
przed nim wystrzeliła w górę niewielka ryba, błysnęła w słońcu i opadła na powrót w głębinę.
Bliżej druga. I niespodziewanie wokół łodzi zaroiło się od szybkich, zwinnych, mknących
błysków. Gnały na oślep wielką ławicą wprost na łódź, ocierając się o nią i mknąc dalej,
stłoczone tuż pod powierzchnią.
Widział, że były przerażone. Pędziły ku środkowi płycizny, jak gdyby chciały zgubić
prześladowcę, który nie będzie mógł tam za nimi wtargnąć. Patrzył w kierunku, z którego
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin