Salvatore R. A. - Drizzt 11 - Ścieżki Mroku 01 - Bezgłośna Klinga.rtf

(801 KB) Pobierz

R. A. Salvatore

 

Bezgłośna klinga

(The Silent Blade)

 

Ścieżki Mroku 1

 

Tłumaczenie: Piotr Kucharski

 


PROLOG

 

Wulfgar spoczywał na łóżku, rozmyślając. Starał się zrozumieć gwałtowne zmiany, jakie zaszły w jego życiu. Zostawszy uwolniony od demona Errtu, z jego piekielnego więzienia w Otchłani, dumny barbarzyńca znów znalazł się pośród przyjaciół i sojuszników. Był tu Bruenor, jego przybrany krasnoludzki ojciec, oraz Drizzt, jego mrocznoelfi mentor i najdroższy przyjaciel. Dzięki odgłosom chrapania Wulfgar mógł stwierdzić, iż Regis, pucołowaty halfling, śpi smacznie w sąsiednim pomieszczeniu.

I jeszcze Catti-brie, droga Catti-brie, kobieta, którą Wulfgar pokochał tak wiele lat temu, kobieta, którą zamierzał poślubić siedem lat temu w Mithrilowej Hali. Wszyscy byli tutaj, w swym domu w Dolinie Lodowego Wichru, znów razem i zapewne w dobrych stosunkach, dzięki bohaterskim czynom owych wspaniałych przyjaciół.

 

Wulfgar nie wiedział, co to znaczy.

Wulfgar, który przeżył straszliwą udrękę, sześć lat tortur w opazurzonych łapach demona Errtu, nie rozumiał.

Wielki mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi. Był wyczerpany, więc się położył, choć bardzo niechętnie, we śnie bowiem odnajdywał go Errtu.

Tak było również tej nocy. Wulfgar, choć pogrążony głęboko w rozmyślaniach poddał się swemu zmęczeniu i zapadł w spokojną ciemność, która wkrótce przeszła w obrazy wirujących szarych mgieł, składających się na Otchłań. Siedział tam gigantyczny, nietoperzoskrzydły Errtu, spoczywając na swym wyrzeźbionym z grzyba tronie. Śmiał się. Zawsze śmiał się tym strasznym, chrapliwym rechotem. Śmiech ów nie rodził się z radości, lecz był szyderstwem, zniewagą dla tych, których demon postanowił torturować. Teraz bestia kierowała tę nie kończącą się niegodziwość w Wulfgara, podobnie jak skierowane były wielkie szczypce Bizmateca, innego demona, sługusa Errtu. Dzięki sile przekraczającej możliwości niemal każdego innego człowieka, Wulfgar zaciekle zmagał się z Bizmateciem w zapasach. Barbarzyńca odrzucił na bok wielkie, podobne do ludzkich ramiona oraz dwie inne umiejscowione w górnej części ciała kończyny, szczypce. Zaczął zaciekle boksować.

Nacierało jednak na niego zbyt wiele młócących kończyn. Bizmatec był zbyt wielki i zbyt silny, a potężny barbarzyńca zaczął w końcu się męczyć.

Zakończyło się to – zawsze się tak kończyło – zaciśnięciem szczypiec Bizmateca wokół gardła Wulfgara, podczas gdy drugie szczypce oraz dwa ludzkie ramiona demona trzymały go nieruchomo. Bizmatec, biegły w swej ulubionej metodzie torturowania, nacisnął delikatnie na gardło Wulfgara, pozbawiając go powietrza, po czym puścił, pozwalając mu zaczerpnąć tchu, i tak raz za razem, doprowadzając do tego, iż mężczyzna chwiał się na nogach. Tak mijały minuty, a następnie godziny.

Wulfgar usiadł na łóżku, trzymając się za gardło, pocierając paznokciem zadrapanie, dopóki nie uświadomił sobie, iż demona tu nie ma, że jest bezpieczny w swym łóżku, w krainie, którą nazywał swym domem, otoczony przez przyjaciół.

 

Przyjaciół...

Cóż znaczyło to słowo? Co oni mogli wiedzieć o jego udręce? Jak mogli mu pomóc odpędzić ten ciągnący się koszmar, którym był Errtu?

Mężczyzna nie przespał reszty nocy, a gdy Drizzt przyszedł go obudzić na długo przed świtem, zastał go już przygotowanego do drogi. Mieli wyruszyć tego dnia, niosąc artefakt Crenshinibon daleko, daleko na południe i zachód. Kierowali się do Caradoon na brzegu jeziora Impresk, a następnie w Góry Śnieżne, do wielkiego opactwa nazywanego Duchowym Uniesieniem, gdzie kapłan o imieniu Cadderly zniszczy niegodziwy relikt.

Crenshinibon. Drizzt miał go ze sobą, gdy tego poranka przyszedł po Wulfgara. Drow nie nosił go na wierzchu, lecz Wulfgar wiedział, że tam jest. Mógł go wyczuć, odczuwał jego niegodziwą obecność. Crenshinibon pozostawał bowiem połączony ze swym ostatnim panem, demonem Errtu. Mrowił energią demona, a w związku z tym, iż Drizzt miał go przy sobie i stał tak blisko, Errtu również pozostawał blisko Wulfgara.

– Dobry dzień do drogi – stwierdził lekko drow, lecz Wulfgar zauważył, iż jego głos jest wymuszony, protekcjonalny. Z niemałą trudnością Wulfgar powstrzymał pragnienie, by uderzyć Drizzta w twarz.

Zamiast tego uśmiechnął się i przeszedł obok niskiego mrocznego elfa. Drizzt miał zaledwie około metra sześćdziesiąt, podczas gdy Wulfgar przekraczał dwa metry i był dwukrotnie cięższy niż drow. Udo barbarzyńcy było grubsze od pasa Drizzta, a jednak gdyby doszło między nimi do wymiany ciosów, rozsądniej byłoby stawiać na drowa.

– Nie obudziłem jeszcze Catti-brie – wyjaśnił Drizzt. Wulfgar obrócił się szybko na wspomnienie tego imienia. Spojrzał twardo w lawendowe oczy drowa.

– Lecz Regis już nie śpi i je śniadanie. Bez wątpienia ma nadzieję spałaszować dwa lub trzy, zanim wyruszymy – dodał Drizzt z chichotem, ale Wulfgar pozostał nie wzruszony. – A Bruenor spotka się z nami na polu za wschodnią bramą Bryn Shander. Jest wraz ze swym ludem, przygotowując kapłankę Stumpet, by przewodziła klanowi pod jego nieobecność.

 

Wulfgar jedynie na wpół słyszał słowa. Nic dla niego nie znaczyły. Cały świat nic dla niego nie znaczył.

– Obudzimy Catti-brie? – spytał drow.

– Ja to zrobię. – odpowiedział szorstko Wulfgar. – Ty zajmij się. Regisem. Jeśli będzie miał brzuch pełen jedzenia, z pewnością będzie nas spowalniał, a ja zamierzam dotrzeć szybko do twojego przyjaciela Cadderly’ego, abyśmy mogli pozbyć się Crenshinibona.

Drizzt zaczął odpowiadać, lecz Wulfgar odwrócił się i poszedł wzdłuż korytarza do drzwi Catti-brie. Puknął raz, potężnie, po czym wszedł gwałtownie do środka. Drizzt wykonał krok w tamtym kierunku, by złajać barbarzyńcę za niegrzeczne zachowanie – w końcu kobieta nie odpowiedziała na jego pukanie – ale zostawił to. Ze wszystkich ludzi jakich drow kiedykolwiek poznał, Catti-brie była najbardziej zdolna bronić się przed obrazami lub przemocą.

Poza tym Drizzt wiedział, iż jego pragnienie, by iść i złajać Wulfgara, było wywołane przez zazdrość o mężczyznę, który niegdyś był, a być może znów będzie, kandydatem na męża Catti-brie.

Drow przejechał dłonią po swej przystojnej twarzy i poszedł znaleźć Regisa.

 

* * *

 

Zaskoczona Catti-brie, mająca na sobie jedynie lekką bieliznę i do połowy wciągnięte spodnie, skierowała zdziwiony wzrok na Wulfgara wchodzącego do pokoju.

– Mogłeś poczekać na odpowiedź – powiedziała cierpko, podciągając spodnie.

Wulfgar przytaknął i podniósł dłonie – może tylko na wpół w geście przeprosin, lecz i tak o połowę wyżej niż Catti-brie się spodziewała. Kobieta widziała ból w błękitnych jak niebo oczach mężczyzny oraz pustkę w jego rzadkich, wymuszonych uśmiechach. Porozmawiała w końcu o tym z Drizztem, także z Bruenorem i Regisem, i wszyscy zdecydowali, by zachować cierpliwość. Jedynie czas mógł uleczyć rany Wulfgara.

– Drow przygotował dla nas wszystkich poranny posiłek – wyjaśnił Wulfgar. – Powinniśmy dobrze zjeść, zanim wyruszymy w długą drogę.

 

– Drow? – powtórzyła Catti-brie. Nie zamierzała wypowiedzieć tego na głos, lecz była tak ogłupiona pełnym dystansu odniesieniem Wulfgara do Drizzta, iż to słowo po prostu jej się wymsknęło. Czy Wulfgar nazwałby Bruenora krasnoludem? I jak długo potrwa, nim ona stanie się po prostu dziewczyną? Catti-brie westchnęła głęboko i naciągnęła tunikę na ramiona, przypominając sobie stanowczo, iż Wulfgar przeszedł przez piekło – dosłownie. Spojrzała na niego, przyglądając się tym oczom, i ujrzała w nich ślad zawstydzenia, jakby echo jego nieczułego określenia Drizzta naprawdę ugodziło go w serce. Był to dobry znak.

Wulfgar odwrócił się, by opuścić pokój. Podeszła do niego i wyciągnęła rękę, by delikatnie pogładzić go po policzku i szorstkiej brodzie, którą postanowił zapuścić lub której po prostu nie chciało mu się ogolić.

Wulfgar spojrzał na nią, na czułość w jej oczach, i po raz pierwszy od walki na krze lodowej, gdy wraz ze swymi przyjaciółmi pokonał niegodziwego Errtu, w jego uśmiechu pojawiła się nuta szczerości.

 

* * *

 

Regis dostał swoje trzy śniadania i zrzędził przez cały poranek na ten temat, gdy pięcioro przyjaciół wyruszyło z Bryn Shander, największego z miasteczek w regionie nazywanym Dekapolis, w dalekiej Dolinie Lodowego Wichru. Z początku grupa kierowała się na północ, przemieszczając się na łatwiejszy teren, po czym skręciła prosto na zachód. Na północy, w dużej oddali, przyjaciele ujrzeli wysokie budowle Targos, drugiego miasta w okolicy, zaś za jego dachami widać było lśniące wody Maer Dualdon.

Do połowy popołudnia, zostawiwszy za sobą ponad dwadzieścia kilometrów, dotarli do brzegów Shaengarne, wielkiej rzeki, wezbranej i płynącej szybko po wiosennych roztopach. Podążyli za nią na pomoc, z powrotem do Maer Dualdon, do miasta Bremen oraz oczekującej tam łodzi, którą zorganizował Regis.

Grzecznie odrzucając liczne propozycje mieszkańców, by zostali w osadzie na kolację i ciepły nocleg oraz liczne protesty Regisa, twierdzącego, iż umiera z głodu i jest gotów położyć się i zemrzeć, przyjaciele byli już wkrótce na zachód od rzeki. Szli szybko, pozostawiając za sobą swój dom.

Drizzt ledwo mógł uwierzyć, że wyruszyli tak szybko. Dopiero co Wulfgar do nich wrócił. Wszyscy byli znów razem w krainie, którą nazywali domem, w spokoju, a mimo to teraz znajdowali się tutaj, znów kierując się za głosem obowiązku. Drow naciągnął nisko na twarz kaptur swego podróżnego płaszcza, osłaniając swe delikatne oczy przed palącym słońcem.

Przyjaciele nie mogli widzieć jego szerokiego uśmiechu.


Część 1

APATIA

 

Często siadam i zastanawiam się nad zamętem, jaki odczuwam, gdy moje klingi spoczywają, gdy cały otaczający mnie świat wydaje się żyć w pokoju. Jest to przypuszczalnie ideał, do którego dążę. A jednak w owych spokojnych czasach – a zdarzały się one naprawdę rzadko podczas tych ponad siedmiu dekad mojego życia – nie czuję się tak, jakbym znalazł doskonałość, lecz raczej jakby czegoś brakowało mi w życiu.

Wydaje się to taką absurdalną myślą, a jednak uświadomiłem sobie, iż jestem wojownikiem, istotą akcji. W czasach gdy nie ma palącej potrzeby akcji, nie czuję się spokojny. Ani trochę.

Gdy droga nie jest wypełniona przygodą gdy nie ma potworów do pokonania oraz gór, na które trzeba się wspiąć, odnajduje mnie nuda. Udało mi się zaakceptować tę prawdę o moim życiu, tę prawił de o tym, kim jestem, tak więc przy tych rzadkich okazjach potrafię znaleźć sposób, by pokonać nudę. Potrafię odnaleźć górski szczyt wyższy niż ten, na który ostatnio się wspiąłem.

Widzę teraz wiele podobnych symptomów w Wulfgarze, przywróconym nam zza grobu, z wirującej ciemności, która była zakątkiem Errtu w Otchłani. Obawiam się jednak, iż stan Wulfgara przekroczył zwykłą nudę, wlewając się do krainy apatii. Wulfgar również był stworzeniem akcji, lecz to nie wydaje się być lekarstwem na jego letarg ani apatię. Prosili go, aby objął przywództwo nad plemieniem. Nawet uparty Berkthgar, który musiałby oddać pożądane stanowisko władzy, wspiera Wulfgara. On i cała reszta z nich wie, w tych mizernych czasach, iż ponad wszystkich to Wulfgar, syn Beornegara, mógłby dać wielkie korzyści nomadycznym barbarzyńcom z Doliny Lodowego Wichru.

Wulfgar nie podąży za tym wezwaniem. To nie skromność czy znużenie go powstrzymują, jak widzę, ani też żadne obawy, iż nie byłby w stanie poradzić sobie z tą pozycją lub żyć zgodnie z oczekiwaniami tych, którzy go proszą. Każdy z tych problemów mógłby zostać pokonany, przemyślany lub wsparty przez przyjaciół Wulfgara, w tym mnie. Wszakże nie, nie jest to żadna z tych naprawialnych rzeczy.

Chodzi po prostu o to, iż go to nie obchodzi.

Czy to możliwe, że jego własne cierpienie było tak wielkie i nieustające, iż utracił zdolność współodczuwania bólu innych? Czy widział zbyt wiele grozy, aby słyszeć ich krzyki?

Tego obawiam się ponad wszystko, jest to bowiem strata, na którą nie ma określonego lekarstwa. A jednak, żeby być szczerym, widzę ją wyraźnie wyrytą w rysach Wulfgara, w stanie pochłonięcia samym sobą, w którym zbyt wiele wspomnień o jego niedawnych udrękach zaciemnia mu wzrok. Być może nawet Wulfgar nie dostrzega bólu nikogo innego. Albo też, jeśli go widzi, odrzuca go jako trywialny w porównaniu do monumentalnych prób, przez jakie musiał przejść podczas tych sześciu lat niewoli u Errtu. Utrata współodczuwania może być najtrwalszą i najgłębszą blizną ze wszystkich, bezgłośną klingą niewidocznego przeciwnika, rozrywającą nasze serca i kradnącą nam więcej niż tylko siłę. Kradnącą naszą wolę, czym bowiem jesteśmy bez współodczuwania? Jakąż radość możemy odnaleźć w naszych życiach, jeśli nie potrafimy zrozumieć radości i smutków tych, którzy nas otaczają, jeśli nie możemy się nimi dzielić w większej społeczności? Pamiętam lata w Podmroku po tym, jak uciekłem z Menzoberranzan. Samotny, poza okazyjnymi wizytami Guenhwyvar, przetrwałem te długie lata dzięki własnej wyobraźni.

Nie jestem pewien, czy Wulfgarowi została choćby taka możliwość, bowiem wyobraźnia wymaga introspekcji, sięgnięcia do własnych myśli, a obawiam się, iż za każdym razem gdy mój przyjaciel spogląda w ten sposób w głąb siebie, wszystkim co widzi, są słudzy Errtu, szlam i groza Otchłani.

Jest otoczony przez przyjaciół, którzy kochają go i z całego serca będą próbować wspierać go, pomagać mu wydostać się z emocjonalnego lochu Errtu. Być może Catti-brie, kobieta, którą niegdyś kochał (a może wciąż kocha) tak głęboko, okaże się postacią kluczową dla jego wyzdrowienia. Przyznaję, iż boli mnie, gdy oglądam ich razem. Catti-brie traktuje Wulfgara z czułością i współczuciem, lecz wiem, iż on nie czuje jej delikatnego dotyku. Lepiej, by uderzyła go w twarz, spojrzała stanowczo i ukazała mu prawdę. Wiem o tym, a jednak nie mogę jej powiedzieć, by tak zrobiła, bowiem ich związek jest znacznie bardziej skomplikowany. Mam obecnie w myśli i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin